52153.fb2 Tajemnica J?cz?cej Jaskini - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Tajemnica J?cz?cej Jaskini - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

ROZDZIAŁ 8. El Diablo!

Słoneczne światło dnia obudziło Pete'a. Zdezorientowany patrzył na obce mu ściany. Gdzie jest właściwie? Wtem koń zarżał za oknem, zamuczała krowa i Pete przypomniał sobie, że jest w sypialni, którą dzieli z Bobem i Jupiterem, na Ranczu Krzywe Y. Przechylił się przez krawędź piętrowego łóżka, by zobaczyć, czy śpiący na dole Jupiter już się obudził. Jupe'a nie było.

Usiadł szybko, waląc głową w niski sufit.

– Auu! – pisnął.

– Cyt! – uciszył go Bob ze swego legowiska po drugiej stronie pokoju i wskazał w kierunku okna.

Na podłodze, przed oknem, Jupiter siedział po turecku. Wyglądał jak mały Budda w płaszczu kąpielowym. Przed nim rozpostarta była duża płachta papieru, na niej cztery książki, leżące jedna na drugiej. Na papierze Jupiter wyrysował ołówkiem jakieś linie.

Spoglądając z góry na papier, książki i linie, Pete uświadomił sobie, że Jupiter wykonał z grubsza plan Jęczącej Doliny. Zaznaczył na nim wejścia do jaskini.

– Siedzi tak już od godziny – szepnął Bob.

– O rany, nie wytrzymałbym nawet dziesięciu minut – powiedział Pete.

Umiejętność głębokiej koncentracji Jupe'a zadziwiała zawsze jego przyjaciół.

Jupiter odezwał się wreszcie:

– Ustalam topograficzne ukształtowanie Jęczącej Doliny, Pete. Mapa fizyczna terenu stanowi klucz do naszej zagadki.

– Hę?

– Jupe myśli, że możemy rozwiązać tajemnicę, studiując plan terenu – powiedział Bob.

– Aha, dlaczego nie powiedział tego od razu?

Ignorując tę wymianę zdań, Jupiter kontynuował swoje rozważania:

– Prawdziwą zagadką Jęczącej Doliny jest, dlaczego jęki ustają, gdy wchodzimy do środka. Zdarzyło się to dwukrotnie ubiegłego wieczoru, co więcej, rozległy się ponownie, gdy opuszczaliśmy tę strefę.

Wziął do ręki leżącą obok gazetę.

– Znalazłem tu wiadomość o ponownych jękach w dolinie. I wypowiedź szeryfa, że głównym powodem niemożności odnalezienia źródła i przyczyny jęków jest to, że ustają one z chwilą wejścia ludzi do jaskini – Jupiter odłożył gazetę. – Wziąwszy wszystko razem pod uwagę, jestem przekonany, że jęk nie ustaje przypadkowo.

– Myślę, że masz rację – powiedział Bob. – Słyszeliśmy jęki nim weszliśmy do jaskini i po wyjściu z niej. Ktoś nas musiał obserwować.

– Ale jak ta… hm… mapa fizyczna pomoże nam, Jupe? – zapytał Pete.

Jupiter patrzył na swój niezbyt precyzyjny model.

– Zaznaczyłem wszystkie miejsca, w których byliśmy wczoraj. Wiemy teraz, że zawodzenie ustawało za każdym razem, kiedy wchodziliśmy do jaskini. Natychmiast po naszym wejściu, a więc zbyt szybko, by ten kto nas zobaczył, był wewnątrz jaskini.

Bob skinął głową z ożywieniem.

– Rozumiem! Zauważono nas, nim weszliśmy do środka.

– Właśnie! – potwierdził Jupiter. – Na podstawie mojego modelu wydedukowałem, że tylko z jednego miejsca mogliśmy być widziani, gdziekolwiek nie poszlibyśmy, i jest to szczyt Diabelskiej Góry.

– Zostało nam tylko jedno do zrobienia: powiedzieć panu Daltonowi, że ktoś jest na tej górze i niech go łapie! – wykrzyknął Pete.

Jupiter potrząsnął głową.

– To nie takie proste, Pete. Nikt nam nie uwierzy, dopóki nie schwytają tego człowieka, a jest niemal niemożliwe dotrzeć na szczyt, nie będąc zauważonym. Zawsze zdąży uciec i ukryć się.

– Co… – zaczął Bob.

– Jak… – zawtórował mu Pete.

– Będziemy obserwowali, co się rzeczywiście dzieje w jaskini, tak długo, aż będziemy mogli wszystko wyjaśnić – przerwał im Jupiter.

– Byliśmy tam już i nie mamy pojęcia, czy coś się tam w ogóle dzieje – powiedział Pete.

– Nie, ale przemyślałem pewien plan – odparł Jupiter. – Mam także pewną poszlakę, która pomoże nam wyjaśnić, o co tu właściwie chodzi.

– Naprawdę? Co to jest?

– Znalazłem to wczoraj w jednym z korytarzy – Jupiter pokazał im szorstki, czarniawy kamyk. – Ten korytarz był kiedyś szybem kopalni, a ten kamień znalazłem na jego końcu, to znaczy tam, gdzie szyb został zablokowany.

Bob wziął do ręki mały kamień, obejrzał z zaciekawieniem i podał Pete'owi.

– Ale co to jest, Jupe? – pytał Pete. – To znaczy poza tym, że jest to twardy, śliski kamień.

– Przejedź tym po szkle – powiedział Jupiter.

– Co? Nie można tym…

– Spróbuj! – Na okrągłej twarzy Jupitera malowało się zadowolenie. Pete podszedł do okna i przeciągnął kamykiem po szkle. Wszedł w nie jak w masło. Pete zagwizdał przeciągle.

– Jupe! – wykrzyknął Bob. – Chcesz powiedzieć, że to jest…

– Diament – dokończył Jupiter. – Tak jest, nie obrobiony diament. I to całkiem spory. Myślę, że nie jest dobrej jakości, prawdopodobnie nadaje się tylko do użytku przemysłowego, ale to diament.

– Myślisz, że jaskinia El Diablo jest kopalnią diamentów? Tu, w Kalifornii? – pytał sceptycznie Bob.

– No, były pewne pogłoski i myślę…

Przerwało mu donośne pukanie do drzwi, zza których dobiegł głos pani Dalton:

– Wstawać, chłopcy! Śniadanie na stole. Nie wylegujemy się tu do późna!

Chłopcy uświadomili sobie nagle, jak bardzo są głodni, i myśl o śniadaniu odsunęła wszystkie inne na dalszy plan. Umyli się i ubrali błyskawicznie i w parę minut zjawili się w obszernej kuchni. Pan Dalton i profesor Walsh roześmiali się na ich widok.

– Widzę, że Jęcząca Dolina i jej tajemnica nie odebrały wam apetytu – powiedział profesor.

Pani Dalton zakrzątnęła się po kuchni i wkrótce chłopcy wcinali biały chleb z szynką i popijali zimne, świeże mleko z dużych kubków.

– Jesteście chłopcy gotowi popracować dziś trochę? – zapytał pan Dalton.

– Pewnie, że są – odpowiedziała za nich pani Dalton. – Może weźmiesz ich na sianokosy na północną łąkę?

– Dobry pomysł. Potem mogą pomóc przy zbłąkańcach.

Chłopcy czytali trochę o życiu na farmie i wiedzieli, że zbłąkańcy to bydło, które odłączyło się od głównego stada i nie może znaleźć drogi powrotnej.

– Mieliście wczoraj miły spacer po plaży? – zapytał profesor Walsh. – Znaleźliście coś ciekawego?

– Zrobiliśmy bardzo interesującą wyprawę – odparł Jupiter. – Spotkaliśmy dość dziwnego starego człowieka. Powiedział, że nazywa się Ben Jackson. Kto to jest, proszę pana?

– Stary Ben i Waldo Turner są poszukiwaczami – wyjaśnił pan Dalton. – Swego czasu poszukiwali złota, srebra i cennych kamieni po całym Zachodzie.

– Przybyli tu wiele lat temu, kiedy rozeszły się pogłoski, że znaleziono złoto w tej okolicy – dodała pani Dalton. – Oczywiście nie ma tu żadnego złota, ale stary Ben i Waldo nie dają za wygraną i wciąż uważają się za poszukiwaczy. Mają chatę na naszej ziemi. Nie lubią, by ich odwiedzać, ale nie odmawiają brania datków od okolicznych farmerów. Oczywiście nazywamy to pożyczką, nigdy nie przyjęliby jałmużny. Twierdzą, że zwrócą wszystko, jak tylko znajdą złoto.

– To dość sławne lokalne postacie – wtrącił profesor.

– Mogą opowiadać nie lada historie – pan Dalton uśmiechnął się. – Prawdę mówiąc, są dość ekscentryczni i większość ich opowieści to zwykłe bajki. Opowiadają na przykład o walkach z Indianami, ale wątpię, czy kiedykolwiek miały one miejsce.

– To ci heca! – wykrzyknął Pete. – Pewnie wszystko, co nam wczoraj nagadał, to kłamstwo!

Nim pan Dalton zdążył odpowiedzieć, tylne drzwi wejściowe rozwarły się na oścież i do kuchni wszedł spiesznie rządca, Luke Hardin.

– Właśnie znaleźli młodego Castro w dolinie – powiedział ponuro.

– Co mu się stało? – pan Dalton zerwał się z krzesła.

– Koń go zrzucił zeszłego wieczoru, jak przepędzał jakieś zbłąkane stado. Leżał bez pomocy całą noc.

– W jakim jest stanie?

– Doktor mówi, że wszystko w porządku, tylko potłuczenia i skręcił nogę w kostce. Ale wzięli go do szpitala w Santa Carla, bo podobno jest w szoku.

– Idę go natychmiast zobaczyć – pan Dalton zbierał się do wyjścia.

– Znowu dwaj pracownicy powiedzieli mi, że odchodzą – dodał Hardin ze smutkiem. – Ponoć Castro mówił im, że coś się przemykało w Jęczącej Dolinie. Jak się zbliżył, to coś spłoszyło mu konia. Stanął dęba, zrzucił go i uciekł.

Daltonowie popatrzyli na siebie zatroskani.

– Czy to był duży, czarny koń? – zwrócił się Jupiter do rządcy.

– Tak, Duży Heban. Dobry koń. Sam wrócił dziś rano. Stąd wiedzieliśmy, że trzeba szukać młodego Castro.

– Czy widzieliście, chłopcy, Dużego Hebana zeszłego wieczoru? – zapytał pan Dalton.

– Tak, proszę pana – odpowiedział Jupiter. – Widzieliśmy dużego, czarnego konia bez jeźdźca.

– Powinniście zawsze zgłaszać taką sprawę, chłopcy – powiedział pan Dalton surowo. – Znaleźlibyśmy Castro dużo wcześniej.

– Powiedzielibyśmy, proszę pana, ale widzieliśmy, że za koniem szedł jakiś człowiek i sądziliśmy, że to jeździec. To był wysoki mężczyzna, miał bliznę na prawym policzku i przepaskę na oku.

– Nigdy nie słyszałem o kimś takim.

– Wysoki z przepaską na oku? – podchwycił profesor Walsh. – Brzmi groźnie, ale zdecydowanie to nie był El Diablo, co? On nie był wysoki i nie miał przepaski.

Pan Dalton skierował się do drzwi.

– Luke, uspokój ludzi, jeśli zdołasz. Odwiedzę Castra w szpitalu, a potem przyjdę do was na północną łąkę. Po drodze wstąpię jeszcze do szeryfa i zapytam go o człowieka, którego chłopcy widzieli wczoraj.

– Jeśli jedzie pan do miasta, czy zechciałby pan zabrać mnie ze sobą? – zapytał Jupiter. – Muszę pojechać dziś do Rocky Beach.

– Dlaczego, Jupiter? Czy nie chcesz zostać tu dłużej? – zapytała pani Dalton.

– Ależ tak, chętnie – zapewnił ją Jupiter. – Potrzebujemy tylko ekwipunku do nurkowania. Wczoraj widzieliśmy rafy przybrzeżne, które zdają się być pełne interesujących okazów dla naszych morskich studiów biologicznych.

Bob i Pete patrzyli na Jupe'a szeroko otwartymi oczami. Nie przypominali sobie ani żadnych raf, ani prowadzenia studiów biologicznych. Ale nie odezwali się. Wiedzieli, że ma to związek z planem działania, który Jupiter opracował, i nauczyli się nie zadawać mu wtedy pytań.

– Obawiam się, że nie będę miał czasu dziś odwieźć cię do Rocky Beach – powiedział pan Dalton. – Nie mam też nikogo wolnego z ciężarówką. Poczekaj lepiej parę dni.

– Ależ to zupełnie niepotrzebne, proszę pana. Proszę mnie tylko podrzucić do miasta. Pojadę stamtąd autobusem i ktoś przywiezie mnie z powrotem.

– Przygotuj się więc szybko – powiedział pan Dalton i wyszedł.

Pani Dalton spojrzała na Boba i Pete'a.

– Wy, chłopcy, też znajdźcie sobie jakieś zajęcie. Obawiam się, że mąż nie będzie miał dzisiaj czasu zająć się wami.

– Och, proszę się nie kłopotać, damy sobie radę – odparł Bob.

Chłopcy wrócili do swego pokoju. Jupiter pozbierał rzeczy potrzebne mu na drogę. Pakując je, wydawał pospieszne polecenia Bobowi i Pete'owi.

– Pojedźcie na rowerach do Santa Carla i kupcie tuzin zwykłych, dużych świec, a także trzy meksykańskie sombrera. Jest dzisiaj Fiesta w Santa Carla, więc na pewno sprzedają mnóstwo takich kapeluszy. Pani Dalton powiedzcie, że chcecie zobaczyć paradę.

– Trzy sombrera? – powtórzył Pete.

– Tak jest – odparł Jupiter bez dalszych wyjaśnień. – Bob, pójdź też w Santa Carla do biblioteki i postaraj się dowiedzieć jak najwięcej o historii Jęczącej Doliny i Diabelskiej Góry. Chodzi mi o ścisłe fakty, a nie legendy.

– Rozumiem. Po co właściwie jedziesz do Rocky Beach?

– Po ekwipunek do nurkowania, tak jak powiedziałem. Chcę także dać diament do zbadania u eksperta w Los Angeles. Z dołu rozległo się wołanie pana Daltona:

– Jupiter! Gotowy?

Zbiegli pospiesznie na dół. Jupiter wsiadł do kabiny pikapa i odjechał, nie wyjaśniwszy, co właściwie ma zamiar zrobić ze sprzętem do nurkowania.

Bob i Pete pomogli trochę pani Dalton w kuchni, po czym Bob pożyczył od niej kartę biblioteczną i ruszyli w drogę.

– Bawcie się dobrze, chłopcy! – wołała za nimi pani Dalton.

Droga do Santa Carla wiodła przez góry Południowej Kalifornii. Początkowo biegła przez rozległą dolinę, by następnie zacząć się wznosić ku górskiej przełęczy. Bob i Pete czuli miłe podekscytowanie wyprawą. Cieszyła ich perspektywa zobaczenia słynnej Fiesty. Jadąc, oddalali się od morza i słońce prażyło niemiłosiernie. Zauważyli, że wszystkie małe dopływy rzeki Santa Carla są wyschnięte. W pewnym punkcie droga przecinała szerokie koryto samej rzeki Santa Carla. Poniżej mostu rzeka wyschła zupełnie, niewielkie rośliny porastały jej spieczone słońcem dno.

Wkrótce szosa zaczęła się wznosić ku przełęczy San Mateo. Musieli zsiąść z rowerów i prowadzić je stromą serpentyną. Po prawej stronie otwierały się górskie kotliny, po lewej – wznosiła się stroma, skalista ściana gór. Chłopcy szli wolno w jaskrawym słońcu. Po długiej, żmudnej wędrówce osiągnęli wreszcie szczyt przełęczy. Przystanęli zmęczeni.

– Och! Popatrz! – wykrzyknął Pete, a Bob zawtórował mu pełnym zachwytu “Ach!”

Przed nimi rozciągała się zapierająca dech panorama. Brązowe góry opadały głęboko w dół. U ich podnóża zielona równina biegła ku błękitnym wodom oceanu. Miasto Santa Carla skryło się w słońcu, jego domy wyglądały jak białe pudełka wśród bezmiaru zieleni. Po tafli morza przesuwały się statki. W oddali zielone punkty wysp zdawały się płynąć.

Chłopcy podziwiali wciąż wspaniały widok, gdy rozległ się za nimi głuchy tętent kopyt końskich. Obrócili się gwałtownie. Zobaczyli pędzącego drogą, prosto na nich, jeźdźca na dużym, czarnym koniu, w obrzeżonej srebrem uździe. Srebro zdobiło też hiszpańskie siodło, o olbrzymim, błyszczącym w słońcu łęku.

Stali jak sparaliżowani, wpatrując się w szarżującego na nich konia. Jeździec był małym, szczupłym mężczyzną, o ciemnych oczach. Nosił czarne sombrero, krótki czarny żakiet, rozkloszowane dołem spodnie i czarną chustkę, skrywającą dolną część twarzy. Trzymał w ręce staroświecki, wycelowany wprost w chłopców pistolet.

El Diablo!