52153.fb2
Nieznajomy okazał się być szeryfem okręgu Santa Carla. Złościł się na chłopców za usiłowanie rozwiązania sprawy na własną rękę.
– Ściganie niebezpiecznego przestępcy nie jest zajęciem dla trzech chłopców! – grzmiał groźnie.
– Jak mogliście pójść do jaskini, nie mówiąc o tym nikomu? – powiedziała pani Dalton. – Bóg jeden wie, co się mogło przydarzyć, z grasującym tam bandytą i dwoma obłąkanymi ludźmi. Gdyby Pete nie odszukał tych znaków zapytania i nie domyślił się, dokąd poszliście, nie bylibyśmy w stanie was odnaleźć.
Bob milczał zakłopotany, ale Jupiter zwrócił się rezolutnie do szeryfa:
– Przykro nam, proszę pana, z powodu kłopotów, których przysporzyliśmy. Nie mieliśmy pojęcia o istnieniu złodzieja, dopóki nie pojmał nas nieoczekiwanie w jaskini. Reszty dowiedzieliśmy się od pana Restona.
– To prawda, szeryfie – powiedział Reston. – Chłopcy w żaden sposób nie mogli wiedzieć, że w jaskini przebywa niebezpieczny kryminalista. Sądzili, że rozwiązują jedynie tajemnicę jęczącej jaskini, a za przeciwników mają co najwyżej dwu ekscentrycznych, ale nieszkodliwych starych ludzi. Nie mieli zamiaru schwytać złodzieja klejnotów. Wytropienie zaś Bena i Turnera było moim pomysłem.
– Może ma pan rację – mruknął szeryf. – Może chłopcy zachowali się odpowiedzialnie, mimo wszystko.
– Bardziej niż niejeden dorosły – powiedział Reston. – Złodziejowi, co prawda, udało się uciec, ale chłopcy rozwiązali sami całą tę tajemniczą sprawę.
– Są więc bardzo dobrymi detektywami – uśmiechnęła się pani Dalton.
– Zgoda, rozwiązali tę zagadkę – szeryf skinął głową – ale złodziej nam uciekł. Ano trudno, miejmy nadzieję, że go jeszcze przydybiemy…
– Proszę pana! – przerwał mu Jupiter donośnym głosem.
Wszyscy popatrzyli na niego ze zdziwieniem.
– Nie jestem pewien, czy złodziej uciekł – mówił Jupe z ożywieniem. – Nie jestem pewien, czy nawet próbował.
– Co chcesz przez to powiedzieć, synu? – zapytał szeryf.
– Czy wie pan, gdzie są wszyscy pozostali? – spytał Jupiter w odpowiedzi.
– Pozostali? Masz na myśli ludzi z rancza? No, wszyscy szukają was, chłopcy. Dalton ze swoimi ludźmi poszli na plażę. Hardin, profesor Walsh i jeszcze kilku przeszukują drugą stronę Diabelskiej Góry.
– Gdzie macie się później spotkać? – wypytywał Jupiter.
– W domu, na ranczu.
– Wobec tego musimy się tam czym prędzej udać – oświadczył zdecydowanie Jupiter.
Szeryf zmarszczył czoło.
– Zaraz, zaraz chłopcze, jeśli coś knujesz, powiedz nam lepiej od razu, o co chodzi.
Jupiter potrząsnął głową.
– Nie ma na to czasu, proszę pana. Wyjaśnienie trwało by zbyt długo. Musimy schwytać złodzieja, nim zdąży ukryć dowody rzeczowe.
– Niech pan go lepiej posłucha, szeryfie – odezwał się Reston. – Przekonałem się już, że chłopiec wie, co mówi.
– Chodźmy więc – zgodził się szeryf. – Zabierzecie się z nami, chłopcy.
Jupiter wspiął się na konia i usiadł za szeryfem, Pete i Bob jechali wraz z dwoma pomocnikami szeryfa, którzy czekali na koniach przed chatą. Pędzili szaleńczo przez pagórkowaty teren. Chłopcy podskakiwali i kołysali się na końskich grzbietach, uczepieni desperacko jeźdźców przed nimi. Zbliżali się do domu. Zdawał się zupełnie opustoszały. Tylko kuchenne okno jaśniało słabym światłem.
– No, synu – szeryf odwrócił głowę do Jupitera – kogo spodziewałeś się tu zastać?
Jupiter nerwowo przygryzł wargę.
– Jestem pewien, że tu wróci – powiedział. – Pewnie go wyprzedziliśmy. Musi przecież udawać, że nas szuka. Chociaż przez jakiś czas. Najlepiej będzie zsiąść z koni i poczekać w ukryciu.
– Dobrze, ale chciałbym wreszcie wiedzieć, o co ci chodzi – powiedział szeryf.
Zeskoczył z konia i pomógł zejść Jupiterowi. W tym momencie zajechał swym samochodem Sam Reston.
– No, synu – szeryf był zniecierpliwiony – gadaj wreszcie, za czym się uganiamy.
– A więc, proszę pana – zaczął swe wyjaśnienia Jupiter – przemyślałem to, co powiedział w chacie bandyta, zestawiłem to z pewnymi faktami i…
W tym momencie na ganku pojawił się mężczyzna. Szedł w ich stronę, lekko kulejąc. Profesor Walsh.
– O, widzę, że ich pan odszukał, szeryfie – powiedział. – Dobra robota. To był burzliwy wieczór, co, chłopcy? – uśmiechnął się i dotknął kolana. – Miałem mały wypadek. Przewróciłem się i przeciąłem sobie nogę. Musiałem wrócić do domu i założyć opatrunek.
– Dobrze pan trafił, profesorze – powiedział szeryf. – Mały Jones właśnie zaczął bardzo interesującą opowieść.
– Nie ma potrzeby jej kontynuować – powiedział Jupiter chłodno. – Niech pan raczej przeszuka profesora Walsha. Wątpię, czy zdecydował się ponownie rozstać z diamentami. Jest przecież przekonany, iż nikt nawet nie przypuszcza, że istotnie jest Laslem Schmidtem.
– Schmidt! – wykrzyknął Reston.
– Myślę, że diamenty znajdziecie panowie pod bandażem – dodał Jupiter.
Profesor Walsh zrobił błyskawiczny zwrot i zaczął uciekać. Szeryf ze swymi ludźmi i Reston rzucili się za nim w pogoń.
Pani Dalton, Bob i Pete podeszli do Jupitera. A Pierwszy Detektyw stał sobie spokojnie i uśmiechał się jakby nigdy nic.