52237.fb2
Przygotowania do wyjazdu idą sprawnie, przerywane jedynie sie-demnastoma telefonami od babci Mikołaja. Tylko ciekawa rzecz: matce Mikołaja bez przerwy coś wpada do oka. Na próżno wyciera nos, nic nie pomaga...
Wyjazd
Dzisiaj wyjeżdżam na kolonie i bardzo się z tego cieszę. Szkoda tylko, że tata i mama mają trochę smutne miny. Pewnie dlatego, że nie są przyzwyczajeni zostawać sami na wakacje. Mama pomogła mi spakować walizkę, do której włożyliśmy koszulki, szorty, tenisówki, samochodziki, spodenki kąpielowe, ręczniki, lokomotywę od kolejki elektrycznej, jajka na twardo, banany, kanapki z kiełbasą i serern, siatkę na krewetki, sweter z długimi rękawami, skarpetki i kulki do gry. Oczywiście trzeba było zrobić kilka paczek, bo walizka była za mała, ale jakoś to będzie.
Bałem się, że się spóźnimy na pociąg, i po obiedzie zapytałem taty, czy nie lepiej od razu pojechać na dworzec. Ale tata powiedział, że jest jeszcze za wcześnie, że pociąg odjeż-
dża dopiero o szóstej po południu i że najwyraźniej nie mogę się doczekać, kiedy się z nimi rozstanę. A mama poszła do kuchni z chusteczką do nosa mówiąc, że coś jej wpadło do oka.
Nie wiem, co im się stało, ale wyglądają, jakby mieli jakieś zmartwienie. Dlatego boję się im powiedzieć, że jak sobie pomyślę, że nie będziemy się widzieć prawie cały miesiąc, to w gardle robi mi się wielka kula. Gdybym im to powiedział, na pewno by mnie wyśmiali i dostałbym burę.
Nie bardzo wiedziałem, co robić, zanim wyjdziemy z domu, i mama trochę się rozgniewała, kiedy wyjąłem wszystko z walizki, żeby wziąć kulki, które były na dnie.
— Mały nie może usiedzieć na miejscu — powiedziała do taty. — Może jednak lepiej byłoby pojechać już na ten dworzec.
— Ale — powiedział tata — pociąg odchodzi dopiero za półtorej godziny.
— Nie szkodzi — powiedziała mama — jeśli przyjdziemy przed czasem, na peronie będzie pusto i unikniemy tłoku i zamieszania.
— Jak chcesz — zgodził się tata.
Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy. Dwa razy, bo za pierwszym zapomnieliśmy zabrać z domu walizki.
Na dworcu okazało się, że wszyscy przyjechali przed czasem. Wszędzie było pełno ludzi, którzy krzyczeli i hałasowali. Z trudem znaleźliśmy miejsce, żeby zaparkować samochód, daleko od dworca, a potem żeśmy czekali na tatę, który musiał wracać do samochodu po walizkę, bo myślał, że wzięła ją mama. Na dworcu tata powiedział nam, żebyśmy się trzymali razem, bo inaczej się pogubimy. A potem zobaczył pana w mundurze, który był śmieszny, bo miał bardzo czerwoną twarz i przekrzywioną czapkę.
— Przepraszam — zapytał tata — gdzie jest peron jedenasty?
— Znajdzie go pan pomiędzy peronem dziesiątym i dwunastym — odpowiedział pan.
— Przynajmniej był tam, kiedy przechodziłem tamtędy ostatnim razem.
— Co pan... — zaczął tata, ale mama powiedziała, że nie trzeba się denerwować ani kłócić, że trafimy sami.
Doszliśmy do peronu, gdzie było pełno ludzi, i tata kupił dla siebie i dla mamy trzy peronówki. Dwie za pierwszym razem i jedną, kiedy wrócił po walizkę, która została przed automatem, co sprzedaje bilety.
— Dobrze — powiedział tata — nie traćmy głowy. Musimy iść do wagonu Y.
Ponieważ wagon, który stał najbliżej wejścia na peron, miał literę A, musieliśmy długo iść, co nie było łatwe z powodu mnóstwa ludzi, fajnych małych wózków pełnych walizek i koszyków, i parasola jakiegoś grubego pana, który zaczepił o siatkę na krewetki.
Pan pokłócił się z tatą, ale mama pociągnęła tatę za ramię i parasol, który był ciągle zaczepiony o siatkę, upadł na ziemię. Ale dobrze się stało, bo przez ten hałas na dworcu nie usłyszeliśmy, co krzyczał gruby pan.
Przed wagonem V stało masę chłopaków w moim wieku, byli też tatusiowie, mamusie i jakiś pan, który trzymał tabliczkę z napisem: „Niebieski Obóz" — tak nazywają się kolonie, na które jadę. Pan z tabliczką miał w ręku jakieś papiery, a kiedy tata powiedział mu, jak się nazywam, poszukał w papierach i zawołał:
— Lestouffe! Jeszcze jeden do twojej drużyny!
Wtedy podszedł do nas taki duży chłopak, musiał mieć co najmniej siedemnaście lat, jak brat mojego kolegi Euzebiusza, ten, który go uczy, jak się boksować.
— Się masz, Mikołaj — powiedział. — Ja nazywam się Gerard Lestouffe i jestem opiekunem twojej drużyny. Nasza drużyna to drużyna Sokole Oko. I podał mi rękę. Bardzo fajny.
— Powierzamy go panu — powiedział śmiejąc się tata
— Możecie państwo być spokojni — uspokoił go mój drużynowy — po powrocie będzie nie ten sam.
A potem mamie znowu coś wpadło do oka i musiała wyjąć chusteczkę do nosa. Jakaś pani, która trzymała za rękę małego chłopca podobnego do Ananiasza, głównie z powodu okularów, podeszła do mojego drużynowego i zapytała:
— Czy nie jest pan trochę za młody, żeby brać na siebie odpowiedzialność za opiekę nad dziećmi?
— Ależ nie, proszę pani — odpowiedział mój drużynowy. — Jestem dyplomowanym wychowawcą. Proszę się niczego nie obawiać.
— Taaak — powiedziała pani — no, dobrze... A jak wy tam: gotujecie?
— Słucham? — zapytał mój drużynowy.
— Pytam — powiedziała pani — czy gotujecie na maśle, na oleju czy na smalcu? Bo z góry uprzedzam, że mały nie znosi smalcu. To proste: jeśli chce pan, żeby się rozchorował, niech mu pan da smalcu!
— Ależ proszę pani... — powiedział mój drużynowy. ;
— Poza tym — mówiła pani — proszę przed każdym po-
siłkiem dawać mu lekarstwo, tylko niech pan pamięta: broń Boże smalcu! Nie warto dawać im lekarstw, jeśli potem i tak mają być chorzy. I niech pan uważa, żeby nie spadł w czasie którejś ze wspinaczek.
— Wspinaczek? — zapytał mój drużynowy. — Jakich wspinaczek?
— No, tych, na które będziecie chodzić w górach! — odpowiedziała pani.
— W górach? — powiedział mój drużynowy. — Przecież w Piaszczystym Brzegu, gdzie jedziemy, nie ma gór.
— Co? Piaszczysty Brzeg? — zawołała pani. — Powiedziano mi, że dzieci jadą do Świerkowych Wierchów. Co za organizacja! Brawo! A nie mówiłam, że jest pan za młody na to, żeby...
— Pociąg do Świerkowych Wierchów stoi na torze 4, proszę pani — powiedział jakiś pan w mundurze, który akurat przechodził obok. — Radzę się pospieszyć, odjeżdża za trzy minuty.
— O Boże! — krzyknęła pani. — Nawet nie zdążę przekazać im wszystkich zaleceń!
— I pobiegła razem z chłopakiem, który był podobny do Ananiasza.
A potem usłyszeliśmy głośny gwizdek i wszyscy z krzykiem zaczęli wsiadać do pociągu, a pan w mundurze podszedł do pana z tabliczką i poprosił go, żeby uciszył tego głupiego szczeniaka, który bawi się gwizdkiem i tylko wprowadza zamieszanie. Wtedy niektórzy zaczęli wysiadać z pociągu, ale nie było to łatwe z powodu tych, którzy wsiadali.
Rodzice wykrzykiwali, żebyśmy nie zapominali pisać, żebyśmy się ciepło ubierali i nie robili głupstw. Niektórzy z chłopaków płakali, inni dostawali burę za to, że grają w piłkę na peronie
— było fantastycznie. Nie usłyszeliśmy nawet pana w mundurze, który gwizdał tak, że aż pociemniał na twarzy, zupełnie jakby wracał z wakacji. Wszyscy pocałowali wszystkich i pociąg ruszył, żeby zawieźć nas nad morze.
Wyglądałem przez okno i widziałem mojego tatę i mamę, wszystkich tatusiów i wszystkie mamy, którzy machali nam chusteczkami na ,,do widzenia". Było mi smutno. To było niesprawiedliwe, myśmy wyjeżdżali, a oni wyglądali na dużo bardziej zmęczonych.
Chciało mi się trochę płakać, ale się powstrzymałem, bo w końcu wakacje są po to, żeby się cieszyć, i wszystko będzie dobrze.
A co do walizki, tata i mama na pewno sobie poradzą, żeby przysłać mi ją innym pociągiem.