52237.fb2
— Niech pan zostawi dzieci w spokoju i szybko zakopie mi ten dół!
I poszedł sobie.
Tata westchnął ciężko i pomógł mi zakopywać dół. Mieliśmy tylko jedną łopatkę, więc zajęło to dużo czasu i ledwieśmy skończyli, mama powiedziała, że pora wracać na obiad i żebyśmy się pośpieszyli, bo jak się przyjdzie za późno, to z obiadu nici.
— Zabierz swoje rzeczy, łopatkę, wiaderko i chodź — powiedziała do mnie mama.
Zabrałem rzeczy, ale nie mogłem znaleźć wiaderka.
—— Nie szkodzi, idziemy — oświadczył tata. Wtedy rozpłakałem się na dobre.
Moje śliczne żółto-czerwone wiaderko, z którego wychodziły fantastyczne babki!
— Spokojnie — powiedział tata — gdzie zostawiłeś wiaderko?
Powiedziałem, że może zostało na dnie tego dołu, cośmy go właśnie zakopali. Tata spojrzał na mnie tak, jakby chciał mi dać klapsa, więc zacząłem płakać jeszcze bardziej i tata powiedział, że dobrze, poszuka wiaderka, tylko żebym już przestał wrzeszczeć mu nad uchem. Mój tata jest najfajniejszy ze wszystkich tatusiów! Ponieważ ciągle mieliśmy jedną łopatkę na dwóch, nie mogłem mu pomóc i przyglądałem się, jak kopie, kiedy usłyszeliśmy za sobą gruby głos:
— Czy pan sobie ze mnie robi kpiny?
Tata krzyknął, odwróciliśmy się i zobaczyliśmy pana w białej czapce.
— Zdaje się, że zabroniłem: panu kopać doły—powiedział.
Tata wyjaśnił mu, że szuka mojego wiaderka. Wtedy pan powiedział, że zgoda, ale pod warunkiem, że potem tata zako-pie dół. I został, żeby go pilnować.
— Słuchaj — powiedziała mama do taty — wracam z Mikołajem do pensjonatu.
Dołączysz do nas, kiedy znajdziesz wiaderko.
I poszliśmy. Tata wrócił do pensjonatu bardzo późno, był zmęczony, nie chciało mu się jeść i położył się do łóżka. Wiaderka nie znalazł, ale to nic nie szkodzi, bo okazało się, że zostawiłem je w pokoju. Po południu trzeba było wezwać lekarza z powodu oparzeń taty.
Lekarz powiedział tacie, że przez dwa dni nie wolno mu będzie wstawać z łóżka.
— Kto to widział — zapytał — żeby opalać się nie nasmarowawszy ciała olejkiem.
— Ach — powiedział tata — jak sobie pomyślę o kolegach, którzy zostali w biurze!
Ale mówiąc to już się nie śmiał.
Niestety, zdarza się, że słońce opuszcza Bretanię i przenosi się na jakiś czas na Lazurowe Wybrzeże. Dlatego też właściciel pensjonatu Rybitwa z niepokojem śledzi barometr wskazujący ciśnienie atmosferyczne wczasowiczów...
Dusza towarzystwa
No więc jesteśmy na wakacjach. Mieszkamy w pensjonacie, obok jest plaża i morze, i jest strasznie fajnie, tylko że dzisiaj pada deszcz, do chrzanu z taką pogodą, no bo co w końcu, kurczę blade. Najgorsze, że jak pada deszcz, to dorośli nie mogą sobie z nami poradzić, my jesteśmy niegrzeczni i ciągle są jakieś awantury. Mam tutaj mnóstwo kolegów: Błażeja, Fortunata, Mamerta — ale z niego głupek! — Ireneusza, którego tata jest duży i silny, Fabrycego, no i Kosmę. Są fajni, ale nie zawsze grzeczni. Przy obiedzie — dziś jest środa, więc były pierożki i sznycle, tylko rodzice Kośmy, którzy zawsze biorą dodatkowe dania, dostali langusty — powiedziałem, że chcę iść na plażę.
— Widzisz przecież, że pada — odpowiedział tata — nie zawracaj mi głowy.
Pobawisz się w domu z kolegami.
Powiedziałem, że ja właśnie chcę się pobawić z kolegami, ale na plaży, a wtedy tata zapytał, czy chcę dostać klapsa przy wszystkich. Ponieważ nie chciałem, zacząłem płakać.
Przy stole Fortunata też słychać było płacze, a potem mama Błażeja powiedziała tacie Błażeja, że miał dziwny pomysł, żeby spędzać urlop w miejscu, gdzie bez przerwy pada, a tata Błażeja zaczął krzyczeć, że to nie był jego pomysł i że ostatnim pomysłem, jaki miał w życiu, było małżeństwo. Mama powiedziała tacie, że lepiej nie doprowadzać małego do płaczu, tata krzyknął, że zaczynamy mu grać na nerwach, a Ireneusz upuścił na ziemię krem i dostał lanie od swojego taty. W jadalni zrobił się straszny hałas, przyszedł właściciel pensjonatu i powiedział, że kawa zostanie podana w salonie, że zaraz nastawi nam płyty i że słyszał, jak mówili przez radio, że jutro będzie niesamowite słońce.
W salonie pan Lanternau oświadczył: — Ja się zajmę dziećmi!
Pan Lanternau to taki miły pan, który lubi się bardzo głośno śmiać i ze wszystkimi się przyjaźni. Co chwila klepie kogoś po plecach i tacie nie bardzo się to spodobało, pewnie dlatego, że kiedy pan Lanternau go klepnął, tata był mocno spieczony przez słońce. Któregoś wieczora, kiedy pan Lanternau przebrał się w zasłonę i abażur, właściciel pensjonatu wyjaśnił
tacie, że pan Lanternau to prawdziwa dusza towarzystwa.
— Nie widzę w nim nic zabawnego — powiedział tata i poszedł położyć się spać. Za to pani Lanternau, która jest na wakacjach z panem Lanternau, nigdy się nie odzywa i wygląda na trochę zmęczoną.
Pan Lanternau wstał, podniósł rękę i zawołał:
— Dzieciaki! Wszyscy do mnie! Ustawić się za mną rzędem! Gotowi? Kierunek jadalnia, naprzód, marsz! Raz dwa, raz dwa,
raz dwa! — I pan Lanternau pomaszerował do jadalni, skąd zaraz wyszedł, niezbyt zadowolony. — No i co — zapytał — dlaczego za mną nie poszliście?
— Dlatego — powiedział Mamert (ale z niego głupek!) — że my chcemy bawić się na plaży.
— No nie, no nie — powiedział pan Lanternau — trzeba nie mieć rozumu, żeby w ten deszcz moknąć na plaży. Zobaczycie, potem będziecie chcieli, żeby ciągle padało! — i pan Lanternau zaczął się głośno śmiać.
— Idziemy? — zapytałem Ireneusza.
— Phi — odpowiedział Ireneusz, no i poszliśmy razem z innymi.
W jadalni pan Lanternau odsunął na bok stoły i krzesła i powiedział, że pobawimy się w ciuciubabkę.
— Kto będzie ciuciubabką? — zapytał, a myśmy odpowiedzieli, że on. — Dobrze —
zgodził się pan Lanternau i poprosił, żebyśmy mu przewiązali oczy chusteczką do nosa, ale kiedy zobaczył nasze chustki, wolał wziąć swoją. Potem wyciągnął przed siebie ręce i zaczął
wołać: — Hu, zaraz was złapię! Zaraz was złapię, huhu! — i co chwila głośno się śmiał.
Ja jestem świetny w warcabach i dlatego o mało nie umarłem ze śmiechu, kiedy Błażej powiedział, że jest mistrzem i w warcaby każdego pobije. Błażejowi nie spodobało się to, że się śmieję, powiedział, że jak jestem taki mądry, no to zobaczymy, i poszliśmy do salonu, żeby poprosić o warcaby właściciela pensjonatu, a inni poszli za nami zobaczyć, kto będzie lepszy. Ale właściciel pensjonatu nie chciał pożyczyć nam warcabów, powiedział, że to jest gra dla dorosłych i że mu pogubimy pionki. Kiedyśmy rozmawiali, usłyszeliśmy za sobą gruby głos:
— Nie liczy się. Nie wolno wychodzić z jadalni! — To był pan Lanternau, który nas szukał i znalazł, bo nie miał już zawiązanych oczu. Był cały czerwony i głos mu trochę drżał, zupełnie jak tacie wtedy, kiedy zobaczył, że puszczam bańki mydlane jego nową fajką.
— Dobrze — powiedział pan Lanternau — skoro wasi rodzice poszli odpocząć po obiedzie, zostaniemy w salonie i ładnie się pobawimy. Znam fantastyczną grę. Każdy dostanie kartkę papieru i ołówek, ja powiem jakąś literę i trzeba będzie napisać nazwy pięciu krajów, pięciu zwierząt i pięciu miast. Ten, który przegra, daje fant.
Pan Lanternau poszedł po papier i ołówki, a my poszliśmy do jadalni, żeby krzesłami bawić się w autobus. Kiedy pan Lanternau po nas przyszedł, zdaje się, że był trochę obrażony.
— Wszyscy do salonu! — zawołał. — Zaczniemy od litery „A". Do roboty! — i zaczął okropnie szybko pisać.
— Ołówek mi się złamał, to niesprawiedliwe! — powiedział Fortunat, a Fabrycy krzyknął:
— Psze pana! Kosma ściąga!