52243.fb2
– Miśka, czy my w ogóle potrafimy już kochać naprawdę? Czy potrafimy, rozumiesz, odróżnić prawdziwe uczucie od tych tysięcy zakochań, które mamy za sobą?
Po raz piąty w czasie tych wakacji przyszliśmy obejrzeć rosarium proboszcza. Marcina nie było z nami. Miśka nachylona nad jedną z najwspanialszych odmian róż zastanawiała się przez chwilę. Potem uniosła głowę i popatrzyła w głąb ścieżki, gdzie stał Piotr w swoich ciemnych okularach i czekając na nas wszystkich rozmawiał z księdzem.
– Potrafimy, Mada, jestem tego zupełnie pewna. Ale ty nie pchaj się tak ze wszystkim w tę historię z Marcinem, bo… och, będzie ci znowu przykro… ale to naprawdę nie ma sensu…
Od czasu urodzin Tomasza nawiązał się między nimi i Marcinem nikły kontakt, z obydwóch stron traktowany raczej jako gest w moim kierunku. Ale o ile chłopcy przestali już napadać przy mnie na Marcina, o tyle Miśka, kiedy zostawałyśmy same, nie kryła swojej wyraźnej do niego niechęci.
– Wyperswaduj sobie tę bzdurę! – powiedziała gniewnie, przechodząc do innego krzewu.
– Och Miśka, tylko bez takich powiedzonek!
– Kiedy nie widzę w tym nic ładnego… taka niby jesteś w nim zakochana, a dokuczasz mu, ile się tylko da!
– A co mam robić? Żebrać, żeby się we mnie zakochał? Jeszcze czego!
– Och… zaraz żebrać! Zachowywać się po ludzku, a nie jak szczypawka! Powtarzam ci: nie widzę w tym nic ładnego!
A jednak były ładne rzeczy między nami. Na przykład sweter Marcina… Któregoś wieczoru wypłynęliśmy we dwójkę na jezioro. Marcin chciał łowić ryby. Nie słyszałam jeszcze nigdy, żeby ktoś łowił ryby na wędkę w zupełnych ciemnościach, ale Marcin twierdził, że złowi na pewno.
– Wszystkie normalne ryby śpią o tej porze – powiedziałam – jeżeli jakąś złowisz, będzie to na pewno ryba-wariatka.
– Cicho – syknął.
– Chyba nie będziesz we mnie wmawiał, że ryby słyszą to, co do ciebie mówię.
– Cicho! No, proszę cię, bądź cicho przez moment!
– Powiedz mi, Marcin, czy do łowienia ryb potrzebne ci jest natchnienie?
– Potrzebne.
– I może ja mam być twoją muzą?
– Nie możesz być moją muzą w żadnym wypadku. Jesteś na to zbyt gadatliwa.
– Gadatliwe mogą być przekupki. Ja jestem jedynie rozmowna. Poza tym jest mi zimno.
– Potrzymaj wędkę…
– Myślisz, że mnie to rozgrzeje?
– Potrzymaj wędkę…
– Kiedy się boję, rozumiesz? Boję się ryb! Jeżeli którejś zachciałoby się połknąć haczyk akurat w chwili, kiedy będę trzymała ci wędkę, umarłabym z przerażenia!
– Potrzymaj wędkę… – powtórzył Marcin po raz trzeci.
Wzięłam od niego wędkę i zacisnęłam zęby. Rzeczywiście bardzo się bałam, że nagle poczuję na jej końcu ciężar ryby! Tymczasem Marcin ściągnął z siebie sweter i podał mi go, biorąc z powrotem swoje wędzisko.
– Włóż sweter, Mada… -powiedział – to idiotyczne, że ciągnąłem cię tu po nocy. Może chcesz, żebyśmy wrócili?
– Skąd! Przecież musimy złapać rybę!
Teraz mogłam już tkwić na środku jeziora aż do rana. Sweter Marcina był na mnie o wiele za duży. Sweter Marcina. Miałam go na sobie. Doznałam dziwnego uczucia, które usiłowałam jakoś sprecyzować. Nie wiem, co mnie tak wzruszyło w tym swetrze – czy fakt, że Marcin zadbał o mnie, czy wrażenie, tak bardzo nieprawdziwe zresztą, że znalazłam się w jego ramionach. Czy była to po prostu radość z posiadania choć przez chwilę jednej rzeczy wspólnej z Marcinem?
– Ciepło ci? – zapytał. – Podaj mi rękę… tak, masz ciepłe ręce! – stwierdził.
Odwrócił się i gwizdał cicho. Woda na jeziorze marszczyła się lekko, a księżyc drżał na niej tak, jak ja drżałabym z zimna, gdyby nie sweter Marcina. Ryba nie brała.
Wracaliśmy do domu dość późno. Przed furtką Marcin powstrzymał mój gest.
– Nie, nie oddawaj mi go teraz. Jutro! Przecież to nic pilnego – przytrzymał rękaw swetra, żebym mogła z powrotem wsunąć rękę. – Dziękuję za tę eskapadę, Mada! Dobranoc!
Kiedy weszłam do pokoju, mama spojrzała na mnie badawczo i od razu spostrzegła ten nowy szczegół mojej garderoby.
– Nie gniewaj się – powiedziałam – było tak przyjemnie, że nie chciało mi się wracać! I widzisz, nie zmarzłam, Marcin dał mi swój sweter…
– Dobrze, że chociaż o tym pomyślał! – powiedziała cierpko.
– No to ja już pójdę… – usłyszałam nagle obcy głos od strony okna.
Dopiero teraz zauważyłam, że stała tam matka Marcina. Przyglądała mi się badawczo, jakby chciała zetrzeć z mojej twarzy obojętny uśmiech, z którym ją przywitałam, i odkryć pod nim jakąś tajemnicę. Niestety… nie miałam tajemnic!
– Nawet do twarzy ci w tym swetrze… – przyznała ze swoją zwykłą uprzejmością.
Mama podniosła się z krzesła i sięgnęła po swój szal.
– Nalej sobie herbaty, aspiryna w pudełku… Czuję, że to wszystko skończy się grypą! Odprowadzę panią kawałek…
Jakżeby to było piękne, gdyby moje niewydarzone uczucie do Marcina mogło skończyć się grypą! Wyszły.
Było jasne, że przed moim przyjściem rozmawiały o nas. Oschły ton, którym mama zwracała się do mnie, nie nastrajał mnie optymistycznie, a także i jej milczenie, kiedy po chwili wróciła do domu.
Następnego dnia spotkaliśmy się na kortach, Marcin był zmęczony i psuł najprostsze piłki.
– Nie mogę dziś grać! – zawołał wreszcie z determinacją. – Jestem na to zbyt wściekły!
Nauczona doświadczeniem nie zapytałam o nic i po prostu zeszliśmy z kortu. Marcin sam zaczął mówić:
– Wiesz, Mada… wyjeżdżamy jutro! Matka ma jakieś swoje sprawy, które musi pozałatwiać. Głupia historia… – dorzucił – zupełnie bez sensu!
Te słowa zastanowiły mnie. Zaczęłam podejrzewać, że wczorajsza rozmowa naszych matek zakończyła się wnioskami i że nagły wyjazd Marcina jest ich konsekwencją. Tego rana, kiedy powiedziałam mamie, że umówiłam się z Marcinem na kortach, przestała malować usta, znieruchomiała i dopiero po chwili zastrzegła:
– Tylko żeby to nie trwało zbyt długo! Wydaje mi się, że on nie jest wart twojego czasu…
Spojrzałam w lustro i napotkałam tam jej spojrzenie. Przez kilka sekund tą okrężną drogą, patrzyłyśmy sobie w oczy.