52243.fb2
Myślałem, że przeszło. Ale Mada siedziała ze ściągniętymi brwiami, skupiona. Zauważyłem, że czai się najwyraźniej. Rzeczywiście tak było.
– Bywasz u Wojtka w domu? – zapytała i badawcze spojrzenie, którym mnie obrzuciła, świadczyło o tym, że pytanie było przemyślane. Że moja odpowiedź była ważna. Zawahałem się. Mogłem skłamać, powiedzieć, że bywam, że po prostu nigdy nie trafiłem na matkę Wojtka, że… och! można długo ciągnąć tego rodzaju kłamstwa, jeżeli raz się zacznie. Nie miałem ochoty zaczynać.
– Uparta jesteś – powiedziałem, żeby dostrzegła, jak mało jest sprytna – ale obiecałem sobie solennie, że nigdy ci nie skłamię. Nie bywam u nich w domu.
Wydawało mi się, że teraz zacznie pytać, bo już mogła pytać, ja sam nadałem jej te prawa, a sobie obowiązek odpowiedzi. Czekałem.
– Nigdy nie byłeś mi tak bliski, jak w tej chwili… – powiedziała bohatersko odrzucając wszystkie znaki zapytania, które ją osaczały.
Zapewne tę rozmowę powtórzyła Olowi, znękana niepokojem.
Olo wysłuchał. Pomyślał. Przypomniał sobie Hieronima. Gdyby znał kogoś innego z mojej klasy, sprawa mogła przybrać zupełnie odmienny obrót. A tu, akurat Hieronim, który od czasu wyborów do samorządu klasowego zieje do mnie otwartą niechęcią. Był jedynym, który się głośno i jawnie sprzeciwiał mojej kandydaturze. I właśnie do niego trafia Olo! Właśnie jego pyta:
– Słuchaj, Hieronim! Jest u was taki i taki… co ty o nim wiesz?
– Niewiele wiem – odparł Hirek – przyszedł do nas w tym roku z innej budy, w której nie dopuścili go do matury i z punktu zaczął się rządzić? A bo co?
I tu wiedziony rycerskimi intencjami Olo przekazał Hirkowi swoje poszlaki. I już jest ich dwóch. Holmes i Watson. Płynie woda na młyn Hieronima.
– Trzeba dotrzeć do któregoś z jego dawnych kolegów… – zastanawia się Olo – ale jak? Przecież tamci są już po maturze!
– A może jest jeszcze jakiś drugoroczny, który pokutuje w jedenastej? – zastanawia się Hieronim.
Olo strzela palcami, już ma w głowie cały plan. Tak to mniej więcej musiało wyglądać. Tak to sobie wyobrażam. Przez dwa ostatnie tygodnie stycznia Holmes i Watson zbierali informacje z miarodajnych źródeł. W tym samym czasie wszystkie moje sprawy układały się tak korzystnie, że nie było rzeczy, której ktokolwiek mógłby się czepić. Cholernie podobał mi się facet, którym wtedy byłem! Facet z głową i z nerwem. Często przyglądałem mu się z boku i sam się dziwiłem, że to jestem ja. W każdy drugi poniedziałek miesiąca zjawiałem się u kapitana. W drugi poniedziałek stycznia wyszedłem ze szkoły z Wojtkiem Ligotą. Zwykle odprowadzał mnie do domu. Tego dnia w połowie drogi przystanął i niepewnie zapytał:
– Ty… słuchaj! Może ja dziś wstąpię do Piotra? Nie ma go w budzie od tygodnia…
– Byłem u niego. Ma świnkę! – wyjaśniłem mu po raz drugi tego dnia.
– A, świnkę… taki stary chłop!… To może ja pójdę…
– Nigdzie nie pójdziesz! Odprowadzisz mnie i już!
– Tak mówisz? – ucieszył się.
– Tak mówię!
Odprowadził mnie pod samą bramę komendy.
– No to cześć! – wyciągnął łapę swoim zamaszystym gestem.
– Cześć!
Przytrzymał przez chwilę moją rękę i spytał:
– Marcin… ty lubisz mojego starego?
Po raz pierwszy od czasu naszej znajomości Wojtek oficjalnie przyznał, że wie o wszystkim. Od dawna byłem przekonany, że wie, ale dopiero tym pytaniem wyjaśnił rzecz ostatecznie.
– Bardzo lubię twojego starego! – wyskandowałem uroczyście.
– Się cieszę. On ze wszech miar godzien! – odparł po swojemu.
Jego stary siedział za biurkiem, kiedy wszedłem do pokoju.
– No! Rozbieraj się! – zawołał.
– U pana kapitana zupełnie jak u lekarza! Pierwsze słowa to zawsze: rozbieraj się!
– Będę konsekwentny! Co ci dolega, mój chłopcze?
– Odrobinę serce. Poza tym okay, panie kapitanie! Wyrabiam się!
– Jak drożdżowe ciasto? – zażartował.
– Mniej więcej. Prawdę mówiąc, Wojtek mnie wyrabia!
Ciepły uśmiech zastygł na jego twarzy. Pokiwał lekko głową.
– Przyjemnie, że to dostrzegłeś…
– On jest w każdym calu podobny do pana! W każdym!
Podsunął mi krzesło.
– Siadaj tu, bliżej mnie. Nie lubię załatwiać spraw zbyt oficjalnie. On jest podobny do mnie, to prawda, ale ja wrócę do ciasta! Raz wyrobione ciasto rośnie samo. Jak z tobą będzie, Marcin? Mam ochotę zdjąć z ciebie ten obowiązek poniedziałków. Czy czujesz się dostatecznie wyrobiony!
– Dopiero teraz te poniedziałki zaczynają mi sprawiać przyjemność, panie kapitanie. Nie… nie czuję się wyrobiony!
Sięgnął po papierosa i przyglądał mi się z życzliwą ironią.
– W niczym nie przypominasz tego obrażonego młodzieńca, który jeszcze tak niedawno zjawiał się tu co miesiąc, meldując mi sucho: nic złego nie zrobiłem, panie kapitanie! Cieszę się, kiedy patrzę teraz na ciebie. Ale czy doprawdy nie masz żadnych kłopotów? To byłoby chyba nienormalne w twoim wieku!
– Ja już wspomniałem, że dolega mi serce!
– Słusznie! Ale czy będę ci mógł pomóc? Cóż to jest takiego? Miłość bez wzajemności?
– Nie. To jest chyba tchórzostwo, panie kapitanie. Powinienem opowiedzieć wszystko tej dziewczynie! Boję się, że nie zrozumie. Nie! To nawet nie to! Boję się, że… że…
– Powiedz od razu, że nie wiesz, czego się boisz!
– Nie wiem, czego się boję!
– A gdybyś spróbował opowiedzieć jej od początku? Ale od samego początku! Od przyjaźni z Romanem?
– Byłoby to zwalanie winy na innych. Przecież pan sam przekonał mnie, że tylko ja byłem winien, że każda moja decyzja to jest moja decyzja!