52243.fb2 Zapa?ka Na Zakr?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

Zapa?ka Na Zakr?cie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 27

– No tak! Nie masz na to ochoty?

– Może ci sprawię przykrość mamo, ale mam ochotę. Chętnie zobaczę tatusia. Nie widziałam go… ile?

– Pięć lat. Ja nie mam nic przeciwko temu, Mada…

– Zawsze będę w stosunku do ciebie lojalna, mamuś! – zapewniłam.

Uśmiechnęła się tylko. Zjadłam trzecią porcję pierożków.

– Tyś chyba wcale nie jadła od tamtego dnia? Te obiady w szkole są bardzo podłe?

Wymamrotałam coś pod nosem. Nie zapłaciłam obiadów, bo chciałam mieć trochę pieniędzy dla siebie. Mamie było teraz bardzo ciężko i tylko od czasu do czasu dawała mi minimalną ilość pieniędzy. To fakt, że chodziłam wiecznie głodna i że Marcin, wiedząc o wszystkim, w drodze do szkoły wpychał mi do teczki swoje drugie śniadanie. Pożerałam je do ostatniego okruszka i często wyobrażałam sobie minę jego matki, gdyby wiedziała, że to ja pochłaniam te bułeczki z polędwicą, które szykowała dla swojego Marcinka. Marcin siedział w szkole głodny, wiedziałam jednak, że w domu czeka na niego wyliczony kalorycznie obiad. Raz tylko zrobiło mi się przykro. Umówiłam się z Marcinem w kinie. Był mróz, mieliśmy się spotkać w poczekalni. Kiedy przyszłam, Marcin już był. Siedział w kącie na fotelu obok grzejnika.

– Coś ty się tak zadekował?

– Siadaj…

Stanął na wprost mnie, zasłaniając moje miejsce od strony poczekalni. Ostrożnie wyjął z kieszeni kurtki zatłuszczony papier.

– Do matki był telefon w czasie obiadu, rozumiesz? Wyszła i zdążyłem poderwać tego siekańca…

Podał mi na papierze siekany kotlet, z jednej strony zaczerwieniony od buraczków.

– To twój kotlet?

– No pewnie, że nie z mamy talerza! Wsuwaj, bo zaraz będzie trzeba wchodzić na salę.

– Kiedy w ten sposób ty będziesz głodny!

– Raz będę ja! Zresztą to tylko goły kotlet, bo nie miałem jak zabrać buraków!

Wzięłam kotlet w palce i zjadłam. Było mi przykro nie dlatego, że podjadałam Marcina. Było mi przykro, bo w tym momencie pomyślałam o swoim ojcu.

Najwięcej miał do zarzucenia tatusiowi Olo.

– Ja bym takiego faceta zniszczył! Dlaczego twoja mama nie odda sprawy do sądu?

– Bo taka jest. Uważam, że ma rację!

– Ale oprócz racji ma prawo!

– Nie chce z niego korzystać! Uważa, że potrafi zarobić na nas sama i zarabia!

– Ja nie wiem… taki gość, jak twój tata, powinien… ech, jak się ma dzieci, to się ma obowiązki!

– No, to ty będziesz wzorem cnót małżeńskich!

– Jasne, że będę! Jakbym sobie znalazł taką babkę jak twoja matka, to bym jej podawał śniadanie do łóżka w poniedziałki, środy i piątki!

Olo błąkał się teraz bez przydziału. Jego Hania poznała jakiegoś wybijającego się oszczepnika i ponad Olowe zalety postawiła sprężyste bicepsy.

– Głupi, ale silny! – mawiał o nim Olo zgryźliwie.

Przez kilka tygodni chodził na ćwiczenia kulturystyczne, później zrezygnował i ten czas poświęcił na moją matmę.

– Kto by to pomyślał, że można dobrnąć do matury z wiedzą matematyczną nie sięgającą ponad tabliczkę mnożenia! – jęczał, kiedy zabierałam się do rozwiązywania zadań z trygonometrii.

O Marcina pytał często, ale o ile dawniej komentował zawsze moje odpowiedzi, o tyle teraz wysłuchiwał ich uważnie, bez przycinków, może nawet z pewnym zastanowieniem. Wyraźnie ucieszył się historią z kotletem.

– To jest okay! Zrobiłbym tak samo! Była to pierwsza pochwała, której Marcin doczekał się od Ola.

– Taki kotlet to się chyba pamięta do końca życia, Mada! Tu jest przecież sinus alfa! Sinus, uważaj!

Ala wróciła do domu pod koniec lutego, ciągle jeszcze bardzo słaba, z nogą uwięzioną w gipsie. Byłyśmy z mamą przejęte tym powrotem i chciałyśmy sprawić jej możliwie największą ilość niespodzianek. Nie tylko my zresztą. Wszyscy nasi najbliżsi starali się o to samo. Babcia Emilia przysłała dla Ali nową kołdrę. Koleżanki ze szkoły i z drużyny zjawiły się tego dnia z maleńkim radiem tranzystorowym, które kupiły opodatkowując na ten cel swoich rodziców. Od koleżanek biurowych mamy Ala dostała longplaya Paula Anki, o którym marzyła. Wreszcie późnym wieczorem przyjechała pani Ewa z Olem. Przytaszczyli dziesięć butelek rumuńskiego soku pomidorowego, kilka metrów ozdobnej słomianej maty i kosz kwiatów, w które Alka schowała twarz, zanim odważyła się spojrzeć na Ola. Po koszmarnych sześciu tygodniach była znowu razem z nami. Pomału dom wracał do jakiej takiej stabilizacji. Zaczęłyśmy jadać, sypiać bez poprzedniej nerwowości i dręczącego niepokoju. Może to było brzydko z mojej strony, że wykorzystałam moment, w którym mama miała dla mnie odrobinę wdzięczności. Ale to chyba ludzkie.

– Mamo – zapytałam któregoś dnia – czy w niedzielę mógłby przyjść tutaj Marcin?

Mama zmywała po kolacji, ja wycierałam naczynia.

– Oczywiście! – odparła machinalnie. Dopiero po sekundzie jej ręka, w której trzymała talerz, znieruchomiała w powietrzu. Spojrzała na mnie.

– Jaki Marcin…? – zapytała gwałtownie.

– No, Marcin!

– Ten z Osady?

– Znam tylko jednego Marcina – wyjaśniłam spokojnie.

Podsunęła talerz pod strumień gorącej wody i starannie myła go szczoteczką.

– Przełóż jeszcze marchewkę do mniejszego garnuszka, Mada. Ten duży będzie potrzebny na mleko.

– Więc jak, mamo?

Najwyraźniej chciała wzruszyć ramionami, ale powstrzymała ten gest w zalążku. Wyglądał jak drgnięcie.

– Przecież już powiedziałam!

– Więc może? – nie wierzyłam własnym uszom.

– Tak. Możesz poprosić go na niedzielę.

– Dziękuję, mamo! Olo też ma przyjechać! Cieszę się!

Odrzuciłam ścierkę i pognałam do naszego pokoju.

– Alka! Mama pozwoliła mi zaprosić Marcina na niedzielę!