52247.fb2
– Bo przecież sad mamy pod nosem. Jak wczoraj przełaziłam przez to wszystko, wyraźnie widziałam, że tam na kawałku rośnie coś takiego jakby szkółka. Wpadło mi w oko. Po jakiego diabła mamy włóczyć się Bóg wie gdzie, po obcych ogrodnikach, kiedy tego tutaj to nawet ja znam.
– Ten jeden, sam jeden, nie nastarczy. Było tam tysiąc drzewek? Nawet gdyby, to wszystkich nie odda. Dzisiaj pójdziemy do niego, ale potem musimy jednak jechać i do tamtych. I słuchaj, może lepiej będzie od niego wziąć adresy, bo w tamtych miejscach, które oni podali, mogą się na nas zaczaić.
Okrętka wrosła w chodnik.
– Zwariowałaś? Dlaczego?!
– No przecież nic o nas nie wiedzą. Nie szli za nami, nie powiedziałyśmy im, która szkoła, ani w ogóle nic. Jeśli postanowili nas też zamordować, muszą nas szukać w jakimś uzgodnionym miejscu. Chodźże wreszcie, będziesz tu stała do końca świata?
– Boże, Boże! – jęknęła Okrętka. – Za czyje grzechy ja muszę to wszystko znosić?! Ja wcale nie chcę takich sensacji, gdybym wiedziała, co z tego wyniknie, złamałabym wczoraj nogę! To ty chcesz mieć urozmaicone życie, a nie ja!
– Nic straconego, złamać nogę zawsze zdążymy. Nie przesadzaj, nic takiego na razie się nie dzieje. A ten Skrzetuski wydaje mi się sympatyczny i zobacz sama, że on ma rację.
– Rację ma, owszem – mruknęła Okrętka, wlokąc się z niechęcią w kierunku szkoły. – Brakuje mu czarnej brody… Ale ja w tym nie muszę uczestniczyć. Proszę cię, miej sobie to urozmaicone życie beze mnie!
Tereska istotnie od najmłodszych lat, od chwili, kiedy nauczyła się czytać, a być może nawet wcześniej, gorąco i namiętnie pragnęła mieć urozmaicone życie. Wszelka myśl o stabilizacji, normalizacji, bezruchu i zastoju była jej wstrętna. Teraz jednak doszła do wniosku, że litościwa Opatrzność przesadziła chyba nieco w realizacji jej pragnień, życie bowiem zrobiło się urozmaicone do szaleństwa.
Bezpośrednio po szkole, musiała składać wizyty rozmaitym ogrodnikom i badylarzom, rozprzestrzenionym szerokim kręgiem po okolicach miasta, i maksymalnie wysilać umysł, żeby nakłonić ich do dobroczynności. Trwało to długo i było nader uciążliwe. Następnie musiała pędzić na korepetycje, których uzbierało jej się sześć na tydzień. Dawało to wprawdzie olśniewające nadzieje finansowe, ale przerażająco pochłaniało czas. Następnie powinna była zajmować się zaplanowanymi zabiegami kosmetycznymi, gimnastyką, szczotkowaniem włosów, przewracaniem oczami, maseczkami z ziół i innymi skomplikowanymi czynnościami. Późnym wieczorem udawała się razem z Okrętką po użebrane drzewka. Na domiar złego musiała zacząć odrabiać lekcje, szkoła miała bowiem swoje nieubłagane wymagania. Wszystko to razem nie zostawiało ani chwili czasu na dręczenie się Bogusiem.
Transport drzewek, świadomie przesunięty na możliwie jak najpóźniejszą godzinę, odbywał się w sposób dość osobliwy i przyjemnie było ukryć go pod osłoną ciemności. Wiadomo było przy tym, że Boguś później niż do ósmej nie przyjdzie, po ósmej zatem mogła spokojnie oddalić się z domu, tak że razem wziąwszy, składało się zupełnie nieźle.
Wśród wielu rozmaitych rupieci u Okrętki znalazły się pochodzące z zamierzchłych czasów zabytkowe sanie, które jej ojciec wykonał po powstaniu, w ostatnią zimę wojny, i które służyły wówczas do przewożenia kartofli. Nie dysponując niczym innym użył do tego celu okrągłego blatu dębowego stołu, spiłowanego nieco z dwóch stron. Dzięki temu sanie miały wymiary metr na metr dwadzieścia, osadzone zaś były na płozach, pochodzących z jakiegoś powozu, bryczki czy też może karety. Na żądanie Okrętki jej starszy brat, Zygmunt, zdemontował płozy i osadził owego potwora na kółkach ze starego, dziecinnego rowerka. Całość wyglądała dość niezwykle. Z jednej strony znajdował się rzemień, za który można było ciągnąć, z drugiej zaś sterczący, porządnie przymocowany, łukowato wygięty, żelazny kabłąk do pchania. Załadowany stosem przywiązanych sznurkiem drzewek pojazd ów stawał się do niczego niepodobny i niejednokrotnie budził przesadne, zdaniem Tereski i Okrętki, zainteresowanie przechodniów.
– Wyglądamy jak handlarze odpadkami – powiedziała Okrętka z niesmakiem.
Wygląd był Teresce w tym wypadku w zasadzie obojętny, wolała jednak nie afiszować się nim zbytnio w biały dzień. Tego tylko brakowało, żeby przypadkiem natknąć się na Bogusia! Po poprzedniej kompromitacji coś takiego mogłoby przynieść szkodę nieodwracalną.
Po następnych trzech dniach pani Marta popadła w rozterkę. Dotychczas była skłonna uznać, że pani Międlewska chyba się myli. Tereska nie należy do córek sprawiających kłopoty i o jej życie osobiste nie ma powodu się lękać. Teraz jednakże Tereska z niepokojącą regularnością zaczęła oddalać się z domu po ósmej wieczorem i wracać około jedenastej, po powrocie zaś pośpiesznie udawała się do siebie, unikając konwersacji z kimkolwiek z rodziny. Robiła przy tym wrażenie wyczerpanej fizycznie.
Czwartego dnia pani Marta usłyszała przypadkiem fragment rozmowy pomiędzy swoimi dziećmi i włos zjeżył jej się na głowie.
– Ten doktor z Żoliborza to porządny człowiek – powiedziała Tereska do Januszka, czyszczącego hurtem wszystkie swoje buty na schodkach przed kuchennym wejściem. – Nie jest pazerny na forsą, dało się z nim załatwić. Nie bądź świnia, pożycz rower.
– Riksza byłaby lepsza – odparł Januszek niechętnie. – Jedna może wieźć drugą. A w ogóle to obie jesteście głupie i nieżyciowe. Wykończycie się w tydzień.
– Sam jesteś głupi i nieżyciowy. Uważasz, że co, urodzę tę rikszę? Pożycz rower, obcy ludzie mają życzliwość dla upośledzonych dzieci, a ty jak taki samolubny pień!
– Mnie nieślubne podrzutki nic nie obchodzą. Jak ty się wygłupiłaś, to jest twoja prywatna sprawa…
Więcej, pani Marta, znieruchomiała ze zgrozy, nie usłyszała, bo rozgniewana Tereska zbiegła ze schodów z zamiarem zdzielenia Januszka w potylicę szczotką od butów. Januszkowi udało się zręcznie uniknąć ciosu, konwersacja pomiędzy rodzeństwem przybierała jednakże charakter zbyt gwałtowny, żeby się dało ją dokładnie zrozumieć.
– Dzieci, nie bijcie się – powiedziała mechanicznie pani Marta i udała się do kuchni z ciężkim sercem i przerażeniem w duszy.
Sprawa wydawała jej się delikatna i zastanawiała się, jak ją załatwić. Tereska była niemal nieuchwytna, odmawiała wyjaśnień, zasłaniając się brakiem czasu. Była wprawdzie na ogół prawdomówna i wiadomo było, że niczego się nie wyprze ani nie skłamie; przyciśnięta, mogła się jednakże zaciąć w uporze i tym bardziej odmówić. Ostatnio wydawała się też dziwnie roztargniona… Właściwie jedyna szansa, to dowiedzieć się czegoś od Januszka.
Januszek leżał już w łóżku, kiedy pani Marta udała się do służbówki pod pozorem sprawdzenia stanu jego skarpetek.
– Po co wam riksza? – spytała z pozorną obojętnością przeglądając zawartość półki.
Wsparty na łokciu Januszek z niepokojem obserwował matkę, pełen obaw, czy nie znajdzie przypadkiem kawałków puszki po oleju silnikowym, której nie zdążył dokładnie wyszorować, a która była mu niezbędna do zaplanowanej produkcji bomby. Sąsiedztwo puszki z garderobą mogłoby wzbudzić dezaprobatę matki.
– Co? – zdziwił się. – Jaka riksza?
– Zdaje mi się, że słyszałam, jak rozmawialiście o jakiejś rikszy i rowerze. Ty i Tereska. Po co wam to?
– A! To nie ja, to Tereska. Mnie to na nic.
– A jej po co?
– Do transportu.
– Do jakiego transportu?
Januszek opadł na poduszkę i podłożył sobie ręce pod głowę, zapominając na chwilę o blachach z puszki…
– One zgłupiały – rzekł wzgardliwie. – Po całym województwie wożą drzewka.
Pani Marta dotarła właśnie do dziwnych kawałów brudnej, zaolejonej blachy, ukrytej pod koszulami i swetrami, ale nawet nie zwróciła na to uwagi.
– Jakie drzewka?
– Owocowe. U nich w szkole zwariowali. Każą im skombinować miliony owocowych drzewek i zasadzić sad. Gdzieś tam. I one latają po rozmaitych ludziach, wyszarpują od nich te drzewka i wożą do szkoły, jak głupie, piechotą przez całe miasto. Pewnie, że rikszą byłoby lepiej.
Pani Marta poczuła, jak od ogromnej ulgi robi jej się słabo. Zaniechała dalszego przeglądania półki i mechanicznie zaczęła na powrót składać skarpetki.
– A co mają do tego upośledzone dzieci? – spytała ostrożnie.
– Ten sad ma być dla dzieci. Tereska myśli, że mnie weźmie pod włos. Macha mi przed nosem tymi dziećmi i chce, żebym jej pożyczył rower, a chała, sam go zreperowałem, a one mi znów zepsują. Ja jej roweru nie dam, to mowy nie ma! Niech sobie wynajmą ciężarówkę.
– A nie wiesz przypadkiem, dlaczego one to robią późnym wieczorem?
– A kiedy? Sam bym woził późnym wieczorem! Im chodzi o to, żeby było ciemno, żeby ich nikt nie widział, bo wyglądają jak głupie z tym stołem na kółkach. Dziwię się, że jeszcze ich kronika nie sfilmowała. Czysty cyrk!
Pani Marta uznała, że dowiedziała się dosyć. Na wszelki wypadek musi, oczywiście, porozmawiać z Tereską, ale teraz ma już przynajmniej sprecyzowaną płaszczyznę rozmowy. Zostawiła syna i poszła czatować na córkę.
Tereską wróciła kwadrans po jedenastej, ciężko spracowana i bardzo śpiąca. Widok matki, wyraźnie czekającej na nią, nie ucieszył jej w najmniejszym stopniu. Niechętnie zatrzymała się po drodze na górę.
– Milicja się o ciebie pytała – powiedziała pani Marta, myśląc równocześnie, że jak na chłodne, jesienne wieczory, Tereską jest stanowczo za lekko ubrana i że już sama nie wie, co z nią najpierw omawiać. – Co to za historia z tymi jakimiś przestępcami, których macie rozpoznawać?
– A co, złapali ich? – zainteresowała się gwałtownie Tereską i zeszła o jeden stopień niżej.
– Nie wiem. O co tu w ogóle chodzi? Dlaczego nie masz swetra? Wiesz, że ja pod tym względem nie przesadzam, ale w tym stroju przecież musi ci być zimno!
– Zimno? – prychnęła Tereską z irytacją, wspominając drogę z Żoliborza z ładunkiem, obsuwającym się na każdym krawężniku. Pojazd razem z sadzonkami ważył ładne kilkadziesiąt kilo. – Potem opływam, a nie żadne zimno! Spróbuj przepchnąć przez całe miasto pięćdziesiąt kilo, zobaczysz, jak ci będzie zimno!
Pani Marta ucieszyła się, że Tereska sama zaczęła, równocześnie jednak poczuła, że gubi się w tematach. Tajemniczość Krzysztofa Cegny, młodego, przystojnego osobnika, który istotnie kilka razy pytał o Tereskę, wydawała jej się niepokojąca. Ostrzeżenie pani Międlewskiej, drzewka, sweter, przestępcy, pchanie ciężarów przez miasto…