52247.fb2
Opierając się ciągle i usiłując wyrwać Teresce, Okrętka pozwoliła się powlec przez podwórze w kierunku wejścia. Scenę wleczenia obserwowały ze środka trzy pary oczu.
– Niemożliwe, żeby to był zbieg okoliczności! – zacharczał ze zduszoną furią niski, bardzo czarny facet. – One jeżdżą specjalnie za nami!
– Zaczynam przypuszczać, że może masz rację – odparł w zadumie wysoki, chudy, dokładnie sprany blondyn. – Jak na przypadek, to rzeczywiście za wiele. Nie rozumiem tylko, dlaczego w takim razie robią to tak jawnie. W ogóle się nie kryją. Co to ma znaczyć? Ostrzeżenie? Kamuflaż?
Trzecia para oczu należała do pana domu, który z zainteresowaniem spoglądał to na swych gości, to na dwie postacie, szarpiące się na zewnątrz.
– Co to jest? – zapytał ze zniecierpliwieniem. – O czym wy mówicie? Kto to taki?
– Dwie obrzydliwe dziewuchy z milicji, które się włóczą za nami jak smród za wojskiem! – zawył dziko czarny. – Gdzie my, tam i one! A za nim gliny! Jakim sposobem?
– Spotykamy je już trzeci raz – przerwał spokojnie blondyn. – Jeździły aleją Wilanowską i zatrzymały się akurat tam, gdzie myśmy byli umówieni. Były u Szymona. Posługują się pretekstem, podobno zbierają sadzonki dla jakiejś szkoły i dlatego odwiedzają ogrodników. Szymon im dał i nawet dostał pokwitowanie. Nie wiadomo, ile w tym jest prawdy, z milicją rozmawiały, to fakt, ale możliwe, że się przestraszyły Mietka, który usiłował je śledzić do samego domu. A możliwe, że istotnie jeżdżą za nami. Nie podoba mi się, że trafiły i tutaj.
– Ja jestem ogrodnik – zauważył pan domu. – Trzeba by to jakoś rozstrzygnąć, bo inaczej szlag nam trafi całą robotę.
– A przy okazji i nas! – zgrzytnął z wściekłością czarny.
– Tylko spokojnie – powiedział blondyn. – Mam myśl. Te idiotyczne sadzonki to bardzo dobry pretekst, gdyby im go odebrać, wykryłoby się, czy tylko pretekst, czy rzeczywiście prawda. Jeśli to jest głupi przypadek, to możemy sobie nie zawracać głowy. Szymon mówił, że one mówiły, że im jeszcze ileś tam brakuje. Ty masz sadzonki?
– Czego sadzonki?
– Zdaje się, że owocowych drzew.
– Pewnie, że mam…
– Spróbuj załatwić z nimi do końca. Zobaczymy, jak zareagują i co zrobią jutro. Jeśli się znów gdzieś pokażą, to przynajmniej jedno będzie wiadome.
– Znaczy co, dać im te sadzonki?
– Aha. Tyle, ile potrzebują. Żeby już nie miały po co jeździć.
Pan domu skrzywił się wyraźnie i spojrzał z niedowierzaniem.
– Ty naprawdę uważasz, że ja mam interes na rozdawanie? Dobroczyńca jestem? Chyba że to się wliczy w koszty i potem sobie odbiorę?
– Wliczy się… Odbierzesz.
Okrętka pozwoliła się dociągnąć aż do schodków przed drzwiami wejściowymi i tu zaparła się rękami i nogami.
– Nie pójdę dalej! Nie wejdę do środka za nic! Ja od niego nie potrzebuję klepek z podłogi, tylko drzewka z ogrodu! Niech on wyjdzie!
– Nie wygłupiaj się, mam do niego list napisać, żeby się z nami spotkał na świeżym powietrzu? – perswadowała zirytowana Tereska. – Trzeba go znaleźć i wytłumaczyć, o co chodzi! Możesz stać we drzwiach!
– Wciągnie nas!
– Może go tu wcale nie ma!
– Tylko co? Ten samochód sam przyjechał?
– O Boże, ratuj! Co cię obchodzi samochód? Samochodu nam przecież nie pokazywał na siłę!
– Toteż właśnie.
Nie wiadomo, jak długo trwałaby ta kontrowersyjna wymiana zdań na pierwszym schodku wejścia, gdyby nie otworzyły się drzwi i nie ukazał się w nich dość młody i raczej antypatycznie wyglądający osobnik. Lampa nad futryną oświetlała jego nieżyczliwy wyraz twarzy, małpią szczękę, zmarszczone, niskie czoło i małe, błyszczące, świńskie oczka.
– Panienki do kogo? – spytał z nieufnym zainteresowaniem. – O co chodzi?
Tereska odetchnęła z nieopisaną ulgą, chociaż wygląd osobnika wywołał w jej wnętrzu przeświadczenie, że tutaj im się nie powiedzie. Kto, jak kto, ale ta ponura małpa na pewno nic nie da…
– Czy to pan tutaj jest właścicielem, proszę pana? Dobry wieczór, przepraszam, że przeszkadzamy, ale mamy taką społeczną sprawę…
Uwolniona od konieczności wchodzenia do wnętrza domu, nie widząc nigdzie w pobliżu chłopa-szaleńca, Okrętka odzyskała jaką taką równowagę i wzięła udział w wyjaśnieniach. Osobnik nie podobał się jej i również miała obawy, że perswazje Tereski nie odniosą pożądanego skutku. Koszmarne wysiłki nie dobiegną końca nigdy w życiu.
Osobnik słuchał uważnie i w milczeniu, dziwnie jakoś poruszając szczęką. Tereska i Okrętka wyczerpały wszelki zapas argumentów, przerwały na chwilę, po czym zaczęły na nowo. W tonie ich głosów pojawił się akcent rozpaczy.
– Zaraz – przerwał nagle osobnik niegrzecznie. – Dobra, sadzonki. Ile wam tego jeszcze potrzeba?
Obie, zastopowane znienacka w rozpędzie, urwały w pół słowa. Tereska gorączkowo wyszarpnęła z kieszeni notes.
– Brakuje nam jeszcze dwustu osiemdziesięciu sześciu sztuk – powiedziała niepewnie.
– Tyle krzyku o głupie dwieście sztuk – rzekł osobnik wzgardliwie, budząc tym ich nieopisane zdumienie. – Myślałem, że ze dwa tysiące. Dobra, niech będzie. Idziemy!
Nie protestując, nie zadając pytań, bez słowa, ponieważ z jednej strony zaskoczenie odebrało im głos, z drugiej zaś bały się spłoszyć nagłą, nieśmiałą nadzieję, Tereska i Okrętka w oszołomieniu patrzyły, jak osobnik otwiera jedną z szop za domem, jak wyjeżdża furgonetką, jak wjeżdża do sadu i parkuje ją dalej, przy szkółce, której granice ginęły w ciemnościach. Szły za nim i nie wierzyły własnym oczom.
Osobnik wysiadł.
– Będziecie nosić – rozkazał. – Jedna niech nosi, a druga niech układa na wozie.
W duszy Okrętki rozległy się anielskie pienia. Teresce wydało się, że cała okolica rozbłysła nagłe niebiańskim światłem. Na ich oczach stawał się cud.
Potykając się w ciemności na nierównościach gruntu, sapiąc z wysiłku, drapiąc się o rozmaite patyki, Tereska biegiem donosiła olbrzymie wiąchy sadzonek, nie bacząc na to, że ziemia i torf oblepiające korzenie wsypują jej się za kołnierz i zgrzytają w zębach.
– Prędzej! – syczała gorączkowo Okrętka z furgonetki. – On się może rozmyślić! To też wariat, ale już mi wszystko jedno! O Boże, wetknęłaś mi w oko!
– Nie zwracaj uwagi! – sapała Tereska. – Prędzej, bierz to! Może on jest pijany i na powietrzu wytrzeźwieje!
Nieoczekiwane szczęście dodało im nadludzkich sił. Okrętkę korzenie z torfem z rozmachem trafiły w twarz. W nieco bardziej rozgałęzioną wiąchę zaplątała się włosami. Wszystko to były drobnostki w porównaniu z tak już wyraźnie widocznym końcem udręk.
– Jest dwieście osiemdziesiąt sześć – powiedział nieprawdopodobny osobnik. – Jazda, wsiadać i jedziemy!
– Pan chce… nam to… odwieźć? – wydyszała Tereska z radosnym niedowierzaniem.
– A co, będziecie niosły na piechotę?
– Nie, ale… Ale… pan jest cudowny! Osobnik przyjrzał jej się posępnie, marszcząc brwi i wyraźnie zastanawiając się nad czymś głęboko.