52247.fb2
– Jaka robota? – prychnęła z gniewem Okrętka. – Co tu niby jeszcze jest do roboty? Odwaliłyśmy wszystko, całe tysiąc sztuk, a jej się jeszcze roboty zachciewa!
Magda znieruchomiała na moment z zębami utkwionymi w jabłku, spojrzała na Okrętkę dziwnym wzrokiem i wyszarpnęła zęby z jabłka.
– Jak to… – zaczęła ze zdumieniem, ale przerwała jej Tereska.
– Larwa też się czepia – powiedziała z rozgoryczeniem. – Już dwa razy pytała, co tak długo i czy nie możemy sobie dać rady. Co ona myśli, że to takie proste, gwizdnął, kichnął i już wszyscy lecą na wyścigi z patykami w garści! Zamiast docenić, jeszcze pogania!
Magda robiła wrażenie odrobinę zdezorientowanej.
– Ale przecież… – zaczęła znowu.
Tym razem przerwała jej sama wychowawczyni, która wkroczyła równocześnie z dzwonkiem. Wygląd jej nie wróżył nic dobrego. Była dziwnie czerwona na twarzy, w oczach miała wyraz niepokoju i jakąś nerwowość w ruchach. Okrętka z ulgą pomyślała, że ostatnie zadanie, chwała Bogu, zdążyła przepisać.
– Kępińska, coś ty powiedziała o sadzonkach? – padło pytanie już od drzwi. – Powtórz to jeszcze raz.
Tereska powstrzymała się w połowie siadania i wróciła do pozycji stojącej.
– Że już są – odparła ponuro. – Przedwczoraj wieczorem przywieźli nam ostatnią partię. Mamy gotowy cały tysiąc.
– Jak to przywieźli? Kto przywiózł?
– Jeden taki. Ogrodnik. Przywiózł, bo było dosyć dużo. Jak było mniej, woziłyśmy same, ale tyle na raz, i z Tarczyna, to już zupełnie niemożliwe…
Nauczycielka przerwała jej gestem. Wyglądała trochę tak, jakby się zaczynała dusić.
– I gdzie one są? – spytała słabo.
– Na dziedzińcu, za szopą. Zasłoniłyśmy gałęziami, żeby nikt nie ukradł. Wszystkie tam leżą, cały tysiąc.
– Cały… tysiąc… – powtórzyła wychowawczyni zamierającym głosem. – Za szopą…
Patrzyła na Tereskę jak na straszliwego upiora, który znienacka pojawił się w normalnej, przyzwoitej szkole. Tereska ze swej strony przyglądała jej się z narastającym niepokojem, niepewna, czy fakt ukrycia drzewek za szopą nie stanowi jakiegoś przestępstwa. Nie mniej zaniepokojona i spłoszona Okrętka pomyślała niejasno, że liczba tysiąc doprawdy nie powinna robić takiego wrażenia na osobie uczącej matematyki. Cała klasa, pojąwszy, że dzieje się coś niezwykłego, w napięciu wstrzymała oddech.
Nauczycielka oparła się o katedrę, czując w sobie osobliwe osłabienie. Ogrom nieporozumienia docierał do jej świadomości powoli i z niejakim trudem. Tereska i Okrętka, same, we dwie, niepojętym sposobem, dostarczyły na szkolny dziedziniec tysiąc sadzonek, uzyskanych w jakichś odległych rejonach kraju, podczas gdy cała impreza zaplanowana była najzupełniej odmiennie. Miały je tylko zamówić u ewentualnych ofiarodawców, uzgadniając termin odbioru, i to nie we dwie, a przy pomocy całej klasy. Miały po prostu zorganizować współpracę dwudziestu pięciu koleżanek. Zamówiona przez szkołę do przewożenia drzewek, w dwóch lub trzech rzutach, furgonetka przez cały czas czekała, przy czym miała je przewieźć do Pyr, nie zaś na szkolny dziedziniec. To coś, co nastąpiło, było wręcz przerażające.
Patrząc w osłupieniu na koszmarną Tereskę, wychowawczyni, z zimnym dreszczem na plecach, pomyślała, że jeśli nie uda jej się wyplątać z podejrzeń, jakoby zmusiła dwie uczennice do czegoś podobnego, niewątpliwie nie tylko straci pracę, ale jeszcze kto wie, czy nie zostanie postawiona przed sądem. Przecież to obłęd i szaleństwo.
– Dziecko! – powiedziała z jękiem – coś ty zrobiła…
Zamieszanie, jakie wybuchło w wyniku udzielania wzajemnych wyjaśnień, radykalnie unicestwiło lekcję matematyki i uspokoiło się dopiero w połowie następującej po niej lekcji polskiego. Tereska i Okrętka wzywane były na zmianę do dyrektorskiego gabinetu, do pokoju nauczycielskiego i do klasy, wszędzie dowiadując się, jak niewłaściwie pojęły zakres swoich obowiązków, wszędzie obdarzane równocześnie wyrazami nagany i podziwu, potępienia i szacunku, niesmaku i uznania. Klasa, jak się okazało, czekała na ich inicjatywę i propozycje, nieśmiało podsuwając tylko niekiedy informacje o ogrodnikach. Ciało pedagogiczne czekało na wiadomość, kiedy i dokąd wysłać furgonetkę. Wychowawczyni w zdenerwowaniu czekała efektów działalności dwóch organizatorek pracy społecznej, nieświadoma ich udręk, Tereska i Okrętka bowiem przez cały czas nie czuły jakoś potrzeby zwierzeń.
Wszystkim zainteresowanym udało się w końcu ochłonąć i stanęło na tym, że obie delikwentki dokonały imponującego, potężnego, wspaniałego czynu, za który należy im się cześć i chwała. Z końcem roku otrzymają specjalną pochwałę na piśmie, do końca roku zaś są zwolnione z wszelkich nadprogramowych obowiązków.
– Przynajmniej tyle tego – powiedziała z irytacją Tereska do Okrętki na ostatniej przerwie. – Ten cały wygłup to twoje dzieło. W porównaniu z nim donos na reżysera w ogóle się nie liczy. Głucha byłaś, jak ona wyjaśniała, czy co?
– Głucha to ty byłaś – odparła do szaleństwa zdenerwowana Okrętka, nad której głową przetoczyła się już nawała gromów. – Słyszałam, co mówiła, ale to zawsze jest takie gadanie i myślałam, że tylko nas bierze pod włos. Możliwe zresztą, że coś tam przeoczyłam. Nawet się dziwiłam, co one takie uczynne, jak nam dawały niektóre adresy, ale do głowy mi przyszło, że to jest rzeczywiście jakoś porządnie zorganizowane. O rety, co ja przeżyłam, i po co to było w takim pośpiechu przepisywać to kretyńskie zadanie?
– Miałam nadzieję, że wam się nie uda – wyznała Magda, wciąż jeszcze nieco oszołomiona. – Nic nie mówiłyście i myślałam, że nikt nie chce dawać. Nie znoszę gmerania w ogródku! Aleście utrzaskały tego, swoją drogą, niech was gęś kopnie! Okazuje się, że na Tereskę nie ma siły…
Dzielnicowy czekał na Tereskę z wyraźną niecierpliwością. Razem z nim siedział w pokoju Krzysztof Cegna, wciąż wydłubujący sobie z różnych miejsc niewidoczne, ale za dobrze wyczuwalne igiełki. Bezustanne, drobniutkie, denerwujące ukłucia doprowadzały go już do stanu wrzenia, które tajemniczym sposobem przeistaczało się w zapał śledczy. Z szaleńczym uporem przekonywał dzielnicowego, że całą tę dziwaczną sprawę powinni sami rozwikłać do końca i dopiero po przekonaniu się, co się za tym kryje, przekazać informacje właściwej instancji.
– To się może okazać to – mówił z zaciekłością. – Sam widziałem, że oni je śledzili. Nikt bez powodu nikogo nie śledzi. Co z tego, że ci ze Stołecznej wiedzą o tym całym przemycie, skoro nie mają dowodów i nie mogą trafić na melinę! Trafili, owszem, na ruletkę i pokera. Kto melinuje przemyt w takim miejscu?
– Ale nie jest powiedziane, że muszą melinować u badylarzy – odparł bez przekonania dzielnicowy. – Nic o tym nie świadczy. Jeździli za nimi, sprawdzili im wóz i co? Nic. Czarny Miecio może mieć prywatne znajomości.
– Na wszelki wypadek trzeba sprawdzić te jego prywatne znajomości. I to my, a nie oni, bo się może okazać niewypał i tylko im roboty dodamy niepotrzebnie. A u badylarzy miejsca a miejsca! Słonia można schować, a co mówić głupią paczuszkę z zegarkami czy z walutą, czy tam z byle czym!
– Rozbestwiłeś się, synu – powiedział z westchnieniem dzielnicowy. – Zegarki i waluta to już dla ciebie byle co…
– No bo wiadomo, że to jest duża szajka, mało, że wożą przez granicę, to jeszcze handlują nielegalnie! Tę ruletkę przenieśli, nie wiadomo dokąd, mnie się to wydaje podejrzane. U nas do tej pory był spokój, a tu okazuje się, że właśnie u nas…
– W Tarczynie to nie u nas…
– Ale Czarny Miecio u nas! I te dziewczyny u nas!
– Synu, opamiętaj się. Te dziewczyny nie handlują i nie przemycają.
– Ale od nich są najważniejsze wiadomości!
Dzielnicowy ujrzał przez okno nadchodzącą Tereskę i machnął ręką, przerywając rozmowę. Krzysztof Cegna poczuł, że jeszcze go kłuje u nasady dużego palca. Wydłubując szczątek kaktusa zastanawiał się, jak nakłonić zwierzchnika do nadprogramowego działania, wykraczającego daleko poza zakres jego obowiązków służbowych, w wyniku którego im właśnie przypadłaby cała zasługa zlikwidowania przestępczej szajki waluciarzy i przemytników. Nie komenda stołeczna, ale oni, szarzy pracownicy komendy dzielnicowej…
– Niech pani nam opowie, punkt po punkcie, jak to było z tym samochodem, który panie tak ciągle widywały – powiedział dzielnicowy zachęcająco.
– Nijak nie było – odparła Tereska gniewnie, ciągle jeszcze wściekła po wydarzeniach w szkole. – Okrętka ma obsesję. Ci ogrodnicy widocznie się znają i jeżdżą do siebie z wizytą, z Wilanowa do Tarczyna i z powrotem. Wielkie rzeczy.
Czuła się w najwyższym stopniu dodatkowo zdegustowana, że dybiący na jej życie złoczyńcy okazali się zwyczajnymi ludźmi i romantyczny urok grożącego na każdym kroku niebezpieczeństwa rozwiał się jak dym. Czym teraz mogła zaimponować Bogusiowi? Co jej zostało? Zwyczajne życie, bezproblemowe i nieciekawe…
– Ale jechali za wami – powiedział Krzysztof Cegna ze złością, bo nagle ukłuło go znów w zgięciu środkowego palca. – I śledzili was. Śledzili czy nie?!
– Możliwe, ale to widocznie ktoś inny. I w ogóle nie wiem, co to ma wspólnego jedno z drugim!
– To niech pani jednak opowie po kolei.
Z niechęcią, ale dokładnie Tereska złożyła sprawozdanie z całej uciążliwej działalności, starannie pomijając fakt, że była ona wynikiem pomyłki. Dzielnicowy i Krzysztof Cegna słuchali z taką uwagą, że wreszcie coś ją tknęło. Zamilkła i przyjrzała się im równie uważnie.
– Nic nie rozumiem – powiedziała podejrzliwie – żadnych bandytów nie było, ale panowie się interesują. Co to znaczy? To w końcu to są przestępcy czy porządni ludzie?
– Zależy, którzy – mruknął Krzysztof Cegna i syknął, bo ukłuło go w miejscu, z którego, zdawałoby się, już wszystko wydłubał.
– Różnie – powiedział dzielnicowy. – Jakby pani jeszcze kiedy trafiła na ten samochód, numer przecież pani pamięta, to niech nam pani o tym powie. Nas to akurat ciekawi.
W sercu Tereski na nowo obudziła się nikła nadzieja. Może jednak jakaś afera istnieje, a groźne niebezpieczeństwa nie są mirażem i złudą? Może to współdziałanie z milicją dostarczy wreszcie jakichś poważniejszych emocji? W każdym razie nic jej nie szkodzi spróbować.
Wracając do domu spotkała przed furtką swojego brata.
– Ty, ale wózek widziałem – powiedział Januszek, rozmarzony i przejęty. – Sportowy Jaguar, najnowszy model, czerwony, w środku czarna skóra, jodowe światła…