52247.fb2
– Zwariowałaś, jaka szkółka na działkach! Odczep się od tej siatki! Mój ojciec przywiózł, owszem, prawie dwadzieścia lat temu, raz a dobrze, od jednego znajomego z Błędowa i posadził, i koniec. Powiem ci prawdę. Ja wiem, jak to się sadzi, jak to wygląda, wiem, mam na myśli te młode drzewka, w ogóle prawie wszystko wiem, co potem, tylko nie mam pojęcia, skąd to się bierze. Ci ludzie tutaj skądś brali i sadzili później niż mój ojciec i powinni wiedzieć. Możliwe, że sami mają gdzieś w głębi…
Okrętka wszelkimi siłami starała się pozostać przyczepiona do siatki na zawsze.
– Ale to nie teraz! Słuchaj, po obiedzie… O tej porze nikogo tu nie ma. Ja nie mogę zaczynać tak od razu, bez żadnego zastanowienia! I w ogóle nie ma furtki!
– Gdzieś musi być furtka. Chodźże, do licha, przecież nas nie pogryzą! Obejdziemy dookoła i znajdziemy!
Okrętka dała się powlec wzdłuż ogrodzenia, w głębi duszy żywiąc absurdalną nadzieję, że furtki w ogóle nie będzie. Nigdzie. Na teren działek nie da się wejść, z zewnątrz nikogo nie zobaczą i ta straszliwa, tak potwornie energiczna Tereska da jej spokój przynajmniej na dziś. Zaczną od jutra albo od pojutrza i Okrętka zdoła się jakoś przez ten czas pogodzić z myślą, że trzeba będzie zaczepiać całkowicie obcych ludzi w takim kretyńskim celu… Okrętka z natury była raczej nieśmiała, a w obliczu zaistniałej sytuacji czuła się bardziej nieśmiała niż kiedykolwiek.
Tereskę pchała do natychmiastowego działania myśl o Bogusiu, na którego później musiała przecież czekać. Im szybciej załatwią tę całą pracę społeczną, tym lepiej. Pędziła wzdłuż siatki, ciągnąc za sobą opierającą się Okrętkę.
Furtki jakoś nigdzie nie było. Za następnym narożnikiem ukazała się brama, zamknięta na głucho i robiąca wrażenie rzadko otwieranej. Innego wejścia w perspektywie ulicy nie dawało się dostrzec, wokół było pusto, cicho i spokojnie.
– To na nic – powiedziała stanowczo Tereska, zatrzymując się przy bramie. – W ten sposób będziemy latały dookoła do dnia sądu ostatecznego. Nie mam na to czasu. Przełazimy górą.
– Zwariowałaś! – zaprotestowała Okrętka. – Jeszcze nas kto złapie! Pomyśli, że chcemy coś ukraść!
– Nikt nas nie złapie, bo nie będziemy uciekać. A w ogóle kto kradnie w biały dzień?! Jak się kto pokaże, wytłumaczymy, o co chodzi. Wyglądamy przyzwoicie, a dzielnicowy mnie zna. Ciebie też zna. A w ogóle daj Boże, żeby się kto pokazał, bo w końcu musimy przecież z kimś porozmawiać. Ta brama jest bardzo wygodna. Włazimy!
Okrętka zaniechała beznadziejnych protestów. Żaden istotny argument nie przychodził jej do głowy. Tereska wspięła się na słupek przy bramie, wrzuciła do środka swoją teczkę, po czym to samo uczyniła z teczką Okrętki.
– Teraz już przepadło, musimy tam wejść – oświadczyła stanowczo i Okrętka z rozpaczą przyznała jej rację.
– Tylko tego brakuje, żeby właśnie w tej chwili nas tu kto przepędził – powiedziała niespokojnie. – My tu, a teczki tam…
Po paru minutach obie były już tam, gdzie teczki. Przełażenie przez bramę zaopatrzoną w liczne sztaby, zamki i zawiasy nie było dla nich niczym szczególnym i nie przedstawiało najmniejszych trudności. Wrześniowe słońce oświetlało prześliczny, kolorowy pejzaż, trwający w nieruchomej ciszy. Chwilę postały, rozglądając się dookoła, po czym, mimo woli, ruszyły przed siebie ostrożnie i na palcach.
– Żywego ducha nie ma – szepnęła z dezaprobatą Okrętka.
– Cicho – odszepnęła Tereska. – Tam ktoś jest…
O dwie działki dalej, między krzewami, coś się poruszyło i dobiegł stamtąd niewyraźny dźwięk ludzkiego głosu. Panujące wokół milczenie i bezruch sprawiły, że zakłócenie tej słonecznej, ciepłej, rozleniwionej ciszy wydało im się nagle czymś w rodzaju nietaktownej niegrzeczności. Równocześnie ów oddalony dźwięk uczynił na nich wrażenie czegoś przytłumionego, tajemniczego, czegoś, co nakazywało ostrożność. Wyobraźnia Tereski ukazała jej nieco mętny obraz szepczącej do siebie szajki spiskowców i kazała wstrzymać oddech. Okrętka oczyma duszy nie oglądała żadnych obrazów i nic nie myślała, ale po plecach, nie wiadomo dlaczego, przeleciał jej znienacka dziwny dreszcz. Obie zwolniły kroku, skradając się na palcach trawiastym skrajem ścieżki.
Po kilkudziesięciu metrach, skradając się coraz wolniej i coraz ostrożniej, zbliżyły się do jedynej zaludnionej działki i ujrzały na niej trzech facetów. Jeden z nich, w szortach i bez koszuli, kopał grządkę. Drugi, widoczny od tyłu, siedział na niskim stołeczku, ubrany był w normalne spodnie i koszulkę polo i przepasany płachtą, do której łuskał strączki. Trzeci, rozebrany do pasa, ale za to w krawacie na szyi, siedział na ławce przy stole pod drzewem, przed sobą miał porozkładane jakieś papiery i coś w nich notował. Wszędzie wokół nich obficie porozstawiane były butelki z piwem.
Głosy dobiegały wyraźniej.
– …trzaśniesz go zderzakiem, dobra, przejedziesz go, ale on może wyżyć – mówił łuskający strączki z wyraźnym niezadowoleniem. – Wyskoczysz, żeby go dobić, czy jak?
– Cofnę i przejadę drugi raz – odparł siedzący przy stole. – Ruszę i przejadę trzeci…
– Aha. I jak długo będziesz tak ryczał silnikiem, hałasował i uprawiał tę jazdę terenową po przeszkodach? Latarnie świecą, ktoś cię może zobaczyć, za duże ryzyko.
– Możemy przenieść akcję na późniejszą godzinę. Ludzie śpią.
– Ktoś może cierpieć na bezsenność…
– No to co, mam go zostawić przy życiu? – zniecierpliwił się ten przy stole. – Przecież muszę go utłuc! Zakładamy, że nikt nie cierpi na bezsenność…
– Założenie nieuzasadnione. Rzecz w tym, że trzeba wykombinować najpewniejszy i najbezpieczniejszy sposób. Nie mogą cię złapać i w ogóle nie pada na ciebie żadne podejrzenie!
– Mówiłem wam – powiedział ten, który kopał grządkę i dotychczas się nie wtrącał. – To nie jest dobre miejsce…
Przestał kopać, wyprostował się, odwrócił i nagle urwał. Ujrzał Tereskę z Okrętką, znieruchomiałe, stojące po drugiej strome niskiej, sięgającej kolan siatki ogrodzenia. Przez chwilę w milczeniu przyglądali się sobie nawzajem. Dwaj pozostali faceci spojrzeli w kierunku jego wzroku i również zamarli w bezruchu, dość bezmyślnie wpatrując się w audytorium.
Tereska i Okrętka wrosły w ścieżkę. Treść zasłyszanej rozmowy docierała do nich stopniowo, niczym narastający huk gromu z jasnego nieba; Okrętce zaskoczenie i przerażenie odebrało wszelką zdolność ruchu, głos i możliwość myślenia. Tereska z pewnym trudem uświadomiła sobie, co się stało. Przypadkowo stały się świadkami planowania zbrodni i ci trzej ludzie, mordercy wyglądający nad wyraz podejrzanie, zorientowali się, że one słyszały. Powinny natychmiast uciec, może nie dogonią, ale to na nic, widzieli je przecież, cały czas na nie patrzą i widzą, zapamiętają je niewątpliwie i prędzej czy później – dopadną. Trzeba podstępem, wykręcić kota ogonem.
– Panie sobie czegoś życzą? – spytał nagle ten z łopatą, z uprzejmością, bez wątpienia fałszywą i obłudną.
Zamęt w umyśle Tereski gwałtownie się powiększył. Postanowiła za wszelką cenę ratować życie. Jedyne wyjście to udać, że nic kompletnie nie zrozumiały, że nie słyszały, są głuche i niedorozwinięte, są zajęte własnymi problemami i nie mają absolutnie żadnych skojarzeń. Po co w ogóle przyszły w to straszne miejsce? Prawda, po drzewka…
– Drzewka… – powiedziała zdławionym głosem, z rozpaczliwą determinacją. – Przepraszamy bardzo… Czy pan nie ma przypadkiem… To znaczy, czy pan by nie mógł… Chciałyśmy się dowiedzieć, a tu nie ma nikogo innego, a nam chodzi o drzewka…
Facet z łopatą przyglądał jej się z wyrazem twarzy, pełnym zainteresowania.
– Jakie drzewka? – spytał nieco podejrzliwie.
Wstępne przemówienie wyczerpało siły Tereski. Nie była w stanie zdobyć się na więcej. Zatchnęło ją i przez długą chwilę na próżno usiłowała wydobyć z siebie głos.
– Owocowe – powiedziała słabo Okrętka.
– Drzewka owocowe? Nie bardzo rozumiem. Czy panie mogłyby wyjaśnić przystępniej?
Tereska przemogła się.
– Mamy z tym taki okropny kłopot… – zaczęła.
Facet ze strączkami nagle odwrócił się do niej tyłem, wyraźnie tracąc zainteresowanie.
– Dobra, zgadzam się – oświadczył z rezygnacją. – Niech będzie później. O wpół do drugiej.
– O drugiej – poprawił facet za stołem i zapisał coś na papierach, leżących przed nim. – Poza tym on ma rację. Może być bliżej skweru.
– Mamy potworny kłopot – ciągnęła Tereska z wysiłkiem. – Nie wiemy, czy to musi być szkółka… Wydaje nam się, że pan wie… Chodzi o szkołę…
Facet z łopatą patrzył na nią w zadumie.
– Według tego, co ja wiem, szkoła i szkółka to dwie zupełnie różne rzeczy – zauważył podejrzanie łagodnie, kiedy Teresce znów zabrakło głosu. – Którą z nich panie mają na myśli?
W przypływie desperacji Tereska spróbowała wykrzesać z siebie pogodną beztroskę.
– Obie – odparła nieco chrypliwie. – Drzewka są nam potrzebne dla szkoły, takie małe, do sadzenia. I nie wiemy, skąd je wziąć. To znaczy, musimy je dostać, w czynie społecznym, za darmo, w prezencie, ale to musi być chyba szkółka, ale nie wiemy, gdzie znaleźć szkółkę, a tu są drzewka i tu pewnie wszyscy wiedzą i pan też. I może od razu mógłby pan dać nam jedno, bo nam potrzeba tysiąc.
Na twarzy faceta z łopatą pojawił się wyraz całkowitego osłupienia.
– Ale… – powiedział trochę bezradnie i obejrzał się za siebie. – Ale ja chyba… A owszem – zdecydował się nagle – będę mógł paniom dać nawet dwa drzewka. To już wam zostanie tylko dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem. Czy papierówka i węgierka paniom odpowiadają?