63042.fb2
Ulica Tatrzańska to mała uliczka, może około dwustu metrów długa, na której w okresie mojego dzieciństwa stało zaledwie kilka domów. Leży między ulicami Górską i Nabielaka. W tamtych czasach nie było na niej bruku, chodników i latarni, a w domach światła i wody. Po wodę trzeba było chodzić na inną ulicę, płacąc jeden grosz za wiadro. Był też jeden woziwoda, który rozwoził wodę w dużej, specjalnie do tego zrobionej beczce, krzycząc na ulicy i w podwórzach: „Woda – woda – woda!” U niego wiadro wody kosztowało pięć groszy. Ulica otrzymała bruk i oświetlenie wcześniej, lecz w naszym domu dopiero na wiosnę 1939 roku założono na korytarzach światło i wodę. Do tego czasu trzeba było, jak mówiłem, wiadrem przynosić wodę i wiadrem wynosić brudną do zlewu na podwórzu, a z podwórza dopiero rynsztokiem spływała ona do ulicznego ścieku. Światło elektryczne w mieszkaniu miał tylko właściciel sklepu, który przeciągnął linię bezpośrednio z ulicy, ja zaś w 1938 roku przeciągnąłem od niego linię do swego mieszkania.
Dom był czteropiętrowy i mieszkało w nim czterdziestu pięciu lokatorów – nie licząc sublokatorów. Mieszkania były jednoizbowe i miały wymiar cztery i pół na trzy i pół metra, zajmowały je rodziny złożone z pięciu, siedmiu osób, a były i takie, gdzie mieszkało jedenaście osób.
Ustęp, był nie skanalizowany, latem unosił się tam taki fetor, że można było udusić się. Wtedy niektórzy chodzili do pobliskiego, dziko rosnącego parku albo na puste ogrodzone place, przechodząc przez dziury w ogrodzeniu.
Zimą znów nie uprzątane nieczystości zamarzały tak wysoko, że niemożliwością było korzystanie z tego urządzenia. Najgorzej jednak było, gdy latem, w nocy, usłyszało się głośne wołanie: „Okna proszę zamykać, z ustępu wybierać się będzie!” Wtedy i w mieszkaniu można było udusić się smrodem.
Życie towarzyskie koncentrowało się na ulicy. Wieczorem ludzie stali grupkami na chodnikach, omawiając wypadki dnia i obmawiając swych bliźnich. Baby, stojąc lub siedząc na wyniesionych z domu stołeczkach, gryzły pestki dyni. Niektórzy grali w karty na małym stoliku stawianym na chodniku przed domem.
Młodzież „urzędowała” przeważnie na rogu. Po jednej stronie chłopcy, po drugiej dziewczęta – lecz te częściej spacerowały. Dzieci – tych było pełno wszędzie: na podwórzu, na chodnikach i na środku ulicy. Bawiły się czyniąc przy tym wielki wrzask. Gdy byłem dzieckiem, czy już nawet dorosłym, a w domu rodzice zapytali: „Dokąd idziesz?” – odpowiedź była zawsze jednakowa: „Na korytarz” lub: „Na ulicę”. Wiadomo było, że tam spotka się zawsze kilku kolegów, z którymi można pogadać, pohecować, urządzić komuś kawał albo zaplanować wyskok „w miasto” – do kina czy też na zabawę. Na ulicy też dobierano się, by za złożone pieniądze kupić wódki, którą piło się w bramie, na ulicy lub za parkanem.
Mieszkańcy ulicy to robotnicy fabryk, budowlani i niewykwalifikowani z robót publicznych. Tym, co mieli prace stałe, powodziło się – jak na owe warunki – dobrze. Bezrobotni i pracownicy sezonowi cierpieli biedę.
W sobotę wieczorem na ulicy widziało się ludzi pijanych. To ci, którzy po zapłaceniu w sklepie długu zaciągniętego na życie w ciągu tygodnia, przepijali resztę ciężko zapracowanej tygodniówki. W sobotę wieczorem i w niedzielę w wielu mieszkaniach słychać było pijacki śpiew na zmianę z awanturami, które przeważnie kończyły się pobiciem kogoś. Niejeden raz ktoś został ciężko pobity, zdarzało się, że i nożem dostał i albo wylizał się z ran, albo przenosił się do wieczności, a winny do więzienia – jeśli policja doszła winnego. Bo „kapować nie wolno” – to główny punkt swoistego kodeksu honorowego obowiązującego na dzielnicy. Kto tej zasady nie przestrzegał, był niecharakterny i jako taki był bojkotowany przez otoczenie. Charakterność obowiązywała od najmniejszych dzieci do starców, i to zarówno mężczyzn, jak i kobiety.
Nikt tu nikogo się nie bał. Silny nie bał się słabszego, a słaby nie ustąpił silniejszemu. „Skarżyć nie wolno, odegrać się wolno” – oto druga obowiązująca zasada. Ta zasada była przyczyną nie kończących się nieraz i trwających całe lata „wojen” i antagonizmów między poszczególnymi ludźmi, rodzinami, grupami, ulicami i całymi dzielnicami. Obowiązywała też zasada grzeczności na co dzień. Grzeczny ukłon znajomym, „bardzo przepraszam”, gdy trąciło się kogoś, czy chciało wyminąć, i przy każdej najdrobniejszej okazji. Tam, na Tatrzańskiej, klęło się, ile wlezie, ale jeśli w mieście użył ktoś nieprzyzwoitego słowa, natychmiast inny reagował: „No, ty! – słyszało się. – Spokój w głowie, porządek musi być, ludzie są, nie jesteś u siebie”.
Ten typ ludzi niektórzy nazywali: grandą. Lecz grandziarze to nie chuligani. Grandy odbywały się tylko u siebie – między sobą – i musiały być do tego przyczyny. W czasie wojny ludzie ci pokazywali okupantowi zęby i pazury, a po wojnie – ci, co przeżyli – wszyscy są statecznymi obywatelami.
O tym, jaką kto szedł drogą, często decydował przypadek. Chowaliśmy się wszyscy razem, w jednakowych lub zbliżonych warunkach. Na przykład czasem wystarczyło, że ktoś został bezrobotnym i długo nie mógł znaleźć pracy. W domu bieda, ale chłopak za złodziejstwo się nie bierze. Latem stara się dostać na publiczne roboty, zimą do śniegu. Pewnego dnia był w grupie chłopaków, którzy coś skradli – więc i jemu dali przypadającą na niego część. Następnym razem już sam rozejrzał się, czy czegoś się nie da ukraść. A później już szukał okazji. Wreszcie wpadł, a po odsiedzeniu wyroku otrzymanie stałej pracy było już niemożliwością i tylko takie życie mu zostało. Inny uczciwy człowiek w awanturze skrzywdził przeciwnika; i znów pozostawało mu tylko życie człowieka wyjętego spod prawa, bez możliwości otrzymania stałej pracy. Z tego też powodu powstała zasada: „Kapować nie wolno”.
Młodzieżą nikt się nie interesował. Była ona pozostawiona samej sobie. Na Czerniakowie było wiele knajp i w każdym sklepie wódka, ale ani jednego kina, świetlicy, biblioteki lub czytelni. Ulica Tatrzańska niczym nie różniła się od innych ulic położonych w kwadracie między ulicami Podchorążych, Czerniakowską, Chełmską i Belwederską. W takich warunkach mieszkałem i żyłem do 1940 roku, to jest do chwili aresztowania i zamknięcia mnie przez Niemców w obozie koncentracyjnym.
Mam lat piętnaście. Ukończyłem szkołę powszechną. Ze sprawowania otrzymałem stopień bardzo dobry. To drugi raz przez całe osiem lat nauki. Nie chcieli mi popsuć świadectwa. „Może się zmieni, jak dorośnie” – mówili nauczyciele. Pierwszy raz stopień bardzo dobry ze sprawowania otrzymałem na pierwsze półrocze pierwszego oddziału. Wszystkie inne były tylko, „odpowiednie”. Sprawowanie obniżyło mi stopnie z innych przedmiotów. W szóstym oddziale siedziałem dwa lata. To wychowawca złośliwie zostawił mnie na drugi rok. Twierdził, że cały rok nie pracowałem – a ja przecież wszystko umiałem lepiej niż inni! Mój „konik” to matematyka, fizyka i chemia. Uparłem się tylko nigdy nie podnosić ręki i nie odpowiadać z ławki. To od oddziału piątego, gdy po błędnej odpowiedzi nauczyciel powiedział wobec całej klasy: „Siadaj, bałwanie, jak nie wiesz, to się nie wygłupiaj!” Cała klasa wybuchnęła śmiechem. Po tym zdarzeniu więcej już ręki nie podnosiłem. Jak padało pytanie, to podpowiadałem koledze siedzącemu obok mnie i on podnosił rękę i odpowiadał. Odtąd dzieci nazywały mnie „bałwanem”, ale niedługo to trwało, bo za przezwisko biłem, i to biłem dobrze. Było kilka skarg rodziców, kilka ze szkoły, trójka ze sprawowania – ale wołać przestali, a ja więcej ręki nie podnosiłem poza jednym wypadkiem, tuż przed ukończeniem szkoły, ale to już była sprawa, jak to mówią, „gardłowa”.
W szóstym oddziale nauczyciel wcale mnie pod koniec roku nie egzaminował. „Nie potrzeba – powiedział – ty i tak zostaniesz na drugi rok”. Po skończonych egzaminach, a jeszcze przed wypisaniem świadectw, po lekcjach ukradłem z katedry dziennik ze stopniami z całego roku. Nad glinianką Morskie Oko obejrzałem stopnie swoje i innych – dziennik podarłem i utopiłem. Następnego dnia w szkole awantura: kto ukradł dziennik? Posądzono jednego chłopca, który nie był pewien, czy zda do następnej klasy. Wezwano jego ojca. Pytają chłopca wobec całej klasy, czy to on go wziął. Chłopiec się nie przyznaje. Ojciec zaczyna go bić.
– Ja ukradłem i zniszczyłem dziennik – odezwałem się głośno, wstając z ławki.
– Dlaczegoś to, durniu, zrobił? – wrzasnął nauczyciel.
– A co ja miałem do stracenia? Przecież i tak zostaję na następny rok. Okazało się, że jeszcze miałem coś do stracenia – obniżono mi stopień ze
sprawowania na nieodpowiedni i miałem być przeniesiony karnie do innej szkoły. Zatrzymano mnie na usilne prośby matki, która obiecała, że będzie mnie pilnować i że będę się dobrze zachowywał w szkole.
W następnym roku znów ze sprawowania „odpowiedni”. A było to tak: Nauczycielka dawała korepetycje z tego przedmiotu, którego nas uczyła, synowi restauratora z naszej dzielnicy. Gdy przyszło pisać wypracowanie klasowe, nauczycielka sama nie dyktowała nam pytań, tylko zwróciła się do tego ucznia:
– Podyktuj pytania, wiesz, te, co wczoraj przerabialiśmy.
Po kilku dniach oddała nam zeszyty i każdy podawał stopień, jaki otrzymał. Gdy doszło do mnie, odkrzyknąłem specjalnie głośno:
– Niedostateczny!
– O, to niedobrze, to bardzo niedobrze – odpowiedziała nauczycielka.
– Gdyby mój ojciec miał knajpę i płacił pani, to i ja miałbym bardzo dobry stopień, tak jak i on – odpowiedziałem, wskazując palcem na syna knajpiarza.
Co to była za awantura! Nauczycielka wyszła z klasy i wróciła z kierownikiem. Kierownik wygnał mnie do domu i kazał przyjść z ojcem. Następnego dnia przyszedł ze mną ojciec. W szkole postawiono sprawę tak: mam przeprosić nauczycielkę wobec całej klasy albo na dwa tygodnie będę zawieszony w nauce. Rozprawa odbywała się w klasie, przy wszystkich dzieciach. Ojciec każe przeprosić nauczycielkę, a ja znów uparłem się, że nie przeproszę. Ojciec zaczął bić.
– Żeby mnie tatuś nawet zabił, to nie przeproszę, bo ja mam rację! – wrzeszczałem na cały głos.
– Czekaj, już ja ci wleję w domu! – obiecuje ojciec.
– To tak „wystawię”, że mnie nawet policja nie znajdzie! – zagroziłem. Po drodze do domu upewniłem się jeszcze, czy ojciec mnie nie będzie bił, i powtórzyłem swoją groźbę: że jeżeli mnie uderzy, to ucieknę z domu, i to ucieknę nie na dwa, trzy tygodnie, ale tak, że więcej mnie nie zobaczy. – Czy tatuś rozumie, że ja mam rację? – dodałem na zakończenie. Ta groźba pomogła. Ojciec bał się, żebym nie uciekł. Jedna dłuższa ucieczka zmieniała nieraz całe życie dziecka. Wyłamywał się taki spod kontroli starszych, żeby żyć, musiał kraść, w końcu wpadał przy jakiejś kradzieży – a wtedy dom poprawczy i koniec z uczciwym życiem. Ojciec ukarał mnie inaczej. Przez całe dwa tygodnie nie wolno mi było wychodzić z domu na ulicę. Najstraszniejsza dla mnie kara. Siedząc w domu czytałem książki, grałem na mandolinie i tak przesiedziałem całe dwa tygodnie w areszcie domowym. A na zakończenie roku ze sprawowania „odpowiedni” i przeniesienie do innej szkoły.
W oddziale siódmym, w tej nowej szkole, miał miejsce konflikt innego rodzaju. Zaczęło się nieporozumienie z nauczycielem matematyki. Po pierwszym miesiącu nauki – pierwsze wypracowanie klasowe. Szybko rozwiązałem zadanie, bo kto oddał zeszyt, wychodził na boisko, a kartkę z rozwiązaniem na brudno podrzuciłem koleżance i oddałem nauczycielowi zeszyt. Gdy po kilku dniach otrzymaliśmy zeszyty klasowe, ze zdziwieniem stwierdziłem, że z klasówki otrzymałem stopień niedostateczny. Sprawdziłem jeszcze raz – wynik dobry. Zobaczyłem u koleżanki stopień – bardzo dobry. Wynik taki sam, przecież ściągnęła z mojej kartki, tylko że u mnie trochę niechlujnie napisane, bo spieszyłem się na boisko. Z zeszytem idę do nauczyciela.
– Proszę pana, dlaczego ja dostałem dwójkę? Przecież tu nie ma żadnych przekreśleń – zapytałem grzecznie.
– Musiało coś tam być, siadaj na miejsce – odpowiedział nauczyciel. Stojąc przy nim podarłem zeszyt i wrzuciłem do kosza. Nauczyciel popatrzył – i nie powiedział nic. Po kilku minutach wydał nam zebrane poprzedniego dnia zeszyty domowe. Zajrzałem do środka, a tam napisane czerwonym ołówkiem: „Praca za miesiąc wrzesień oceniona niedostatecznie”. Poprawek żadnych nie ma – z tym, że zeszyt też niezbyt czysto prowadzony. Bez namysłu i ten zeszyt podarłem – i do kosza, a nauczyciel też nic nie powiedział.
– Pokaż mi swój zeszyt – zwrócił się do mnie nauczyciel następnego dnia, gdy tylko wszedł do klasy.
– Nie mam – odpowiedziałem.
– A gdzie go masz?
– W domu zostawiłem. – To idź do domu po zeszyt.
Wyszedłem i całą godzinę biegałem po boisku i ulicy. Następna lekcja, matematyki – i wszystko powtórzyło się dokładnie tak jak poprzednio. I tak było przez miesiąc. W końcu było już tak, że jak on wchodził do klasy, to ja sam wychodziłem mówiąc, że idę do domu po zeszyt. Nauczyciel uparł się, że ja będę miał zeszyt, ja uparłem się, że zeszytu mieć nie będę. Nie warto pisać, jeśli bez żadnej przyczyny stawia niedostateczne oceny, a w dodatku nie chce mówić, dlaczego.
Połapał się wreszcie, że mnie w ten sposób nie ugada, więc zamiast wysyłać do domu, kazał stać w kącie. Wszystkie lekcje matematyki spędzałem w kącie – ale zeszytu nie przynosiłem. Do kąta wychodziłem sam, gdy tylko nauczyciel wchodził do klasy.
Stanie w kącie dało mi możność robienia nowych wyczynów. Stół nauczyciela przysunięty był do pierwszych ławek, a za jego plecami stała rozsuwana tablica. Gdy było wypracowanie klasowe, nauczyciel dyktował zadania, dzieląc klasę na dwie grupy. Ja w tym czasie stałem już w kącie. Gdy on dyktował, ja na tablicy pisałem dla pamięci cyfry - bo treść zadania miałem w głowie – i w tym czasie, gdy nauczyciel siedział przy stole i czytał książkę albo sprawdzał zeszyty domowe, ja na dwóch połówkach tablicy rozwiązywałem zadania jednej i drugiej grupy. Udało mi się to dwa razy. Wszyscy mieli wtedy dobrze rozwiązane zadania. Za trzecim razem wypadło tyle działań matematycznych, że musiałem pisać małe cyfry. Ci w końcu klasy nie mogli ich dojrzeć, więc zaczęli kręcić się po klasie, żeby zobaczyć, co tam jest napisane na tablicy. Nauczyciel obejrzał się i wszystko się wydało. Od tego dnia sadzał mnie przy swoim stole. I taka sytuacja trwała do końca roku. Ten sam nauczyciel uczył nas robót introligatorskich – ale tu to już ja byłem bardzo dobry.
Trzy dni przed końcem roku nauczyciel zapowiedział nam, że zamiast robót będzie pytał z matematyki. Jeśli ktoś jest niepewny, to jeszcze będzie miał możność poprawić swój stopień. Mnie to nie dotyczyło, w jego pojęciu ja byłem całkowicie przekreślony – ale mimo to przyszedłem. Tego dnia nie posadził mnie obok siebie, bo to właściwie nie była już lekcja. Tego dnia pierwszy raz od czterech lat załamałem się i podniosłem rękę, chcąc odpowiadać na zadane pytania. Nauczyciel zaczął od najprostszych pytań: jakie znamy cyfry, jakie liczby dzielą się przez 2, 3 itd. Na początku wszyscy podnosili ręce – ja też. Im pytania były trudniejsze – tym mniej rąk się podnosiło. Wreszcie po jednym pytaniu podniosły się tylko dwie ręce. Ja podnosiłem przy każdym pytaniu, lecz jeszcze mnie nie pytał. Teraz popatrzył na mnie długo i przenikliwie, lecz zapytał drugiego. Następne pytanie – tylko ja podniosłem rękę. Zapytał mnie i odpowiedziałem dobrze. Następne – znów tylko ja. Zapytał – odpowiedziałem. Pytał dalej innych, lecz ja także odpowiadałem.
– Przyjdź do mnie po lekcjach do kancelarii – powiedział, gdy po skończonej lekcji wychodził z klasy.
W kancelarii wzięli mnie w obroty – kierownik szkoły, wychowawczyni klasy i nauczyciel matematyki. Przeprowadzili egzamin z matematyki – na żadnym pytaniu nie zaciąłem się. Kazano mi rozwiązać dwa zadania, rozwiązałem szybko i dobrze.
– No widzisz – powiedział do mnie kierownik szkoły – mógłbyś mieć stopień bardzo dobry, gdybyś się uczył przez cały rok, a tak to postawimy ci trójkę.
A więc z dostatecznym stopniem z matematyki, bardzo dobrym ze sprawowania i bez żadnej perspektywy na przyszłość ukończyłem szkołę podstawową mając lat piętnaście.
Co teraz robić?
Na dalszą naukę nie ma pieniędzy i możliwości. Chłopak, który ma piętnaście lat, powinien już starać się zarobić, żeby była pomoc w domu. Ale jak zarobić? Złodzieje z naszego domu namawiali mnie, żebym „pracował” z nimi.
– Jesteś cwaniak, policja ciebie nie zna – z nami będzie ci dobrze, nie zginiesz.
Odmówiłem. Po co kraść, jak nie można przynieść do domu? Gdy byłem mniejszy, a nieraz coś z chłopakami zwędziliśmy dla sportu – to w domu matka brała za łapę, kazała odnieść i przeprosić, a czasem to jeszcze dobrze wlała. Więc kraść nie miało dla mnie sensu. Wszystkie ogrody i sady w okolicy były w mojej bezpłatnej dzierżawie. Właziłem do każdego i nigdy mnie nie złapano – ale to było robione tylko dla sportu. Lubiłem każde ryzyko i niebezpieczne sytuacje.
Ojciec, jak był trzeźwy, nie mówił nic. Jak był pijany, krzyczał, żebym sobie roboty szukał. Cóż więc robiłem?
Rano przynosiłem matce dwa wiadra wody i wynosiłem brudną. Potem przynosiłem węgiel z piwnicy lub ze składu, kupiłem, co potrzeba, w sklepie – i już byłem wolny. Wtedy przynosiłem kilka wiader wody jednej lokatorce. Miała za drzwiami na korytarzu beczkę, z której brała wodę do prania i zmywania. Płaciła mi pięć groszy za przyniesienie jednego wiadra; tak samo jak u woziwody, tylko ja przynosiłem jej wodę pod drzwi, a od woziwody brało się spod bramy i trzeba było nieść na piętro. Jak przyniosłem pięć wiader, to zarobiłem dwadzieścia groszy, bo jeden grosz za wiadro brał inwalida przy pompie ulicznej. Następnie kręciłem się przy składzie opałowym. Niejeden raz zarobiłem trochę groszy za odniesienie komuś węgla do domu. Płacili jeden grosz od kilograma. Pracował tam już starszy kolega, ale jak on poszedł z węglem i nie było nikogo, a znów trzeba było odnieść, brałem ja. Nie dźwigałem po pięćdziesiąt kilogramów, bo to było dla mnie za ciężko, ale dwadzieścia, trzydzieści to nosiłem.
Teraz, gdy już miałem pieniądze, szedłem na Mokotów do biblioteki. Nie była to prawdziwa biblioteka, lecz sklep sprzedający papier, zeszyty i przybory szkolne, w którym na jednej ścianie były półki z książkami. Właściciel sklepu wypożyczał te książki za opłatą dziesięciu groszy od jednej książki po złożeniu dwu złotych kaucji. Ze swego zarobku złożyłem kaucję za dwie książki, ale były dnie, że wymieniałem tylko jedną książkę; częściej jednak wymieniałem dwie i czytałem jednego dnia. Nikt nie dawał mi żadnych rad co do wyboru lektury. Wyczytywałem więc wszystkie książki o Dzikim Zachodzie, Karola Maya, Branda, Baxtera, kryminalne Romańskiego, Marczyńskiego, Wallace'a i innych. Wyczytałem książki o przygodach Arsena Lupina, Sherlocka Holmesa i wszystkie o Tarzanie; Michała Zevaco, Dumasa i Trylogię Sienkiewicza. Książki grube dzielone były na kilka mniejszych i za każdą płaciło się dziesięć groszy. Gdy już miałem w ręku książkę, brałem w kieszeń kawał chleba i szedłem nad starą fosę fortową na Czerniakowie. Tam, leżąc na słońcu, czytałem. Dla urozmaicenia co pewien czas zażywałem kąpieli, a raz lub dwa razy w ciągu dnia kilku z nas przepływało na drugą stronę fosy i zapuszczaliśmy się w ogrody badylarzy na strąki grochu.
Moimi ulubionymi bohaterami z książek byli ludzie, których cechowała szaleńcza odwaga i ryzykanctwo, obrońcy słabych i uciśnionych, a bojowi wobec ludzi złych. W postępowaniu swoim starałem się naśladować takich właśnie bohaterów. Cieszyłem się, gdy raz udało mi się wywalić okno w płonącym drewnianym budynku i zanim nadbiegli inni, wyniosłem dwoje małych dzieci oraz wyrzuciłem na podwórze wszystkie ubrania z szafy. Byłem wszędzie tam, gdzie groziło jakieś niebezpieczeństwo, i musiałem zawsze należeć do tych, którzy ostatni wycofują się z niebezpiecznej sytuacji.
Żeby być mocnym wobec złych, nie wystarczała sama odwaga, potrzebna była także zaprawa i trening. W mieszkaniu na drzwiach wieszałem stare ubrania i palta i godzinami ćwiczyłem uderzenia głową z różnych pozycji. Wiedziałem, że jest to najskuteczniejsze i najbardziej zdradliwe uderzenie. Doszedłem do takiej wprawy, że „na łeb” byłem jednym z najlepszych na Czerniakowie. Trenowałem też nożem. Rzucanie nożem do celu na odległość. Ukrywanie noża w rękawie. Błyskawiczne wyciąganie noża z kieszeni spodni i z kieszeni marynarki, tak zwanej „za parkanem”… Niejeden urwany guzik i rozdarte spodnie kosztował trening przeskakiwania przez parkan, chodzenia po drzewach i skakania ze znacznych nawet wysokości. Wyrabiałem w sobie silną wolę, upór i mściwość w stosunku do tych, którzy skrzywdzili mnie z premedytacją lub wykorzystywali swoją przewagę fizyczną. Po kilku awanturach ze starszymi i silniejszymi mówiono o mnie: „Chłopak grzeczny, ale i charakterny…” Słabszego nie uderzyłem nigdy.
Wieczorem wyskakiwałem na plac Unii Lubelskiej „postarać się trochę na majdanie” – co znaczy po prostu: sprzedawać gazety. „Starało się” tam wielu kolegów, z którymi kończyłem szkołę. Oni byli majdaniarzami rejestrowanymi (po złożeniu kaucji), ja starałem się na dziko: koledzy brali więcej gazet i część dawali do sprzedaży mnie.
Jaki był z tego zarobek? Dwa grosze od gazety w cenie pięciu groszy i trzy od dziesięciogroszowej. Od dodatku nadzwyczajnego osiem groszy od sztuki, ale wtedy mi nie dawali, ciężko też było trafić na moment wydania. Umieć sprzedać gazety – to była wielka sztuka.
– Ile sprzedałeś? – pytałem jednego kolegi.
– Dwanaście sztuk – odpowiada.
– A ja tylko dwie.
– A ty ile? – pytam drugiego.
– Piętnaście.
– A ja dwie.
Wreszcie i ja połapałem się w technice sprzedawania. Gdy dostałem gazety do ręki – jak najszybciej przed siebie, byle dalej, żeby być tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden nowy gazeciarz. Raz dotarłem w ten sposób do ulicy Filtrowej. W każdym tramwaju jadącym w stronę placu Narutowicza idą dwie, cztery gazety. Po pewnym czasie gazeciarze z placu Narutowicza połapali się, że im handel idzie słabiej – zjechali kupą, dali mi dobry wycisk i przegnali z dobrego stanowiska. Pojechałem do swoich chłopaków. Ci zostawili swój „majdan” w różnych kioskach i sklepach i grupą w osiemnastu chłopaków zrobiliśmy nalot na tamtych. I odegraliśmy się – ale już więcej w ich parafię nie jeździłem.
Najlepszy zarobek był wtedy, gdy udało się kogoś zrobić „na fryko”. Przy wydawaniu reszty bilonem pieniądze odliczało się na własnej dłoni, kładąc na spód monetę upatrzoną dla siebie. Gdy kupujący nadstawiał rękę, oddawało się wszystko, bo mógł jeszcze raz sprawdzić. Gdy postawił woreczek, monetę leżącą na spodzie, na środkowym palcu, chwytało się lekko ukrywając ją między palcami i chociaż dłoń była wyprostowana, pieniądz pozostawał w ręku. Jeden taki „moniak” to tyle, co sprzedać kilka gazet. Metodę tę stosowali gazeciarze i wózkarze.
Kiedy do ojca przychodzili koledzy, wiedziałem, że będą pili wódkę, a mnie będą posyłali, żeby im przynosić po ćwiartce. Siedziałem wtedy kamieniem w domu. Gdy już nieźle sobie popili, wtedy robiłem „na fryko” po pięćdziesiąt groszy, po złotówce, a nawet i po dwa złote. Płaciłem sobie za fatygę siedzenia w domu.
Latem jeździliśmy przeważnie we czterech dwa razy w tygodniu do Kabackiego Lasu na jagody, grzyby lub orzechy laskowe. Na ulicy Puławskiej skakaliśmy w biegu na bufory ostatniego, towarowego wagonu przyczepionego do pociągu osobowego i tak uczepieni jechaliśmy do Pyr i do lasu. Tam trzeba było uważać, żeby nie dać się złapać gajowym – tak jak w kolejce kolejarzom. Gajowi często robili obławy na zbierających jagody lub grzyby. To już było dla nas sportem – tak lawirować i ukrywać się, żeby nie złapali. I nie złapali nigdy żadnego z nas. W kolejce było gorzej. Tu niejeden konduktor starał się nas złapać albo przepędzić z kolejki. Raz jeden kolejarz wlazł na dach towarowego wagonu i oblewał nas oliwą z oliwiarki. Mając doświadczenie, braliśmy w drogę solidne kije, żeby kolejarzowi nie pozwolić wysunąć znad dachu ręki czy głowy. Gdy kolejka dojeżdżała do stacji – wyskakiwaliśmy jeszcze w biegu i uciekaliśmy w odwrotnym kierunku. Czepiając się z boku osobowego wagonu dwa razy zerwaliśmy z głowy siedzącemu przy otwartym oknie rabinowi jarmułkę, którą Żydzi odkupywali od nas, płacąc po pięć złotych. Kiedyś w Grójcu w czasie „wycieczki” zdjęliśmy ze stojącego na ulicy wozu skrzynkę wódki, którą wynieśliśmy za stojącą w pobliżu stodołę. Gdy wóz odjechał, przyszło do nas trzech łobuzów; zabrali nam wszystko, a za „fatygę” dali tylko każdemu z nas po pół litra wódki. I to dobre, mogli nic nie dać.
W kolejce raz tylko mnie złapali. Posiedziałem kilka godzin w komisariacie. Przyszła matka, zapłaciła pięć złotych kary, które później musiałem jej zwrócić, i zabrała mnie do domu.
Latem pojechałem na dwa tygodnie pod Grójec do znajomych gospodarzy, u których ostatnie dwa lata spędzaliśmy wakacje.
Złodziejska wieś. Nocami cała prawie ludność wybierała się na kradzież zboża z dworskich pól. Jedni zwozili, inni młócili w stodołach… i rano było już wszystko w porządku. Za stodołą cała sterta słomy, zboże zaś wymłócone i wywiane zostało już wywiezione na sprzedaż do miasta. Pewnej nocy chłopi wybrali się do odległej o trzy kilometry wsi kraść ulęgałki. Poszło wtedy chyba ze, trzydzieści osób i ja z nimi. Wszyscy piechotą przez cmentarz i las, a drogą dwa wozy do przywiezienia worków z ulęgałkami. Ciekawy byłem, jak będą rwali. Kazali mi zabrać ze sobą worek i płachtę. Okazało się, że robi się to łatwo, szybko i dokładnie. Każdy rozkłada swoją płachtę pod drzewem, dwóch wchodzi na drzewo i trzęsie, potem każdy bierze płachtę za rogi i zsypuje do swojego worka. Później worki na wóz, a sami znów piechotą, krótszą drogą do domu.
Złodzieje to byli przeważnie „wychowańcy”. Prawie każdy gospodarz miał takiego „wychowańca”. Po pierwszej wojnie światowej brali na wychowanie dzieci z sierocińca, które nie miały i nie znały swoich rodziców. Podrzutki. Państwo do pełnoletności dziecka płaciło im miesięcznie pewną sumę pieniędzy, a oni mieli darmo z początku pastucha, później parobka, tylko za jedzenie i marne ubranie. Gdy taki chciał się lepiej ubrać, pójść na zabawę albo wypić wódki – kradł.
W czasie żniw ludzie ze wsi chodzili pracować do dworów, których było kilka w okolicy. Pewnego dnia, gdy nie miałem co robić, wybrałem się na dworskie ziemie zobaczyć, jak pracują znajomi ze wsi. Kosili zboże tuż pod lasem. Słońce szło już ku zachodowi.
– Uważajcie, dziedzic jedzie! – zawołał ktoś ostrzegawczo.
I wszyscy raźniej zabrali się do roboty.
Był to młody jeszcze facet, na pięknym koniu, ze szpicrutą w ręku. Siedząc sztywno, przez kilka minut w milczeniu przyglądał się, jak ludzie pracują. Zbliżył się do niego karbowy, coś mówił po cichu. Po chwili podeszła z boku młoda jeszcze chłopka i prosi pokornie:
– Proszę jaśnie pana, niech jaśnie pan zwolni mnie o godzinę wcześniej. Mam chore dziecko, zostawiłam je bez opieki.
Nawet na nią nie spojrzał.
– Proszę jaśnie pana bardzo – mówi znów kobieta,
Patrzę i oczom nie wierzę: pocałowała go w rękę. Raz, drugi i wciąż powtarza swoje: „Proszę jaśnie pana bardzo”.
Stałem o dwa metry od „jaśnie pana”, a nie więcej jak o dziesięć metrów od lasu.
– O rany! Co za jaśnie pan! – krzyknąłem tak głośno, że wszyscy usłyszeli. – A moja dupa jaśniejsza niż wszystkie jaśnie pany!
W „jaśnie pana” jakby piorun strzelił. Szarpnął się w moją stronę.
Złapałem jedną lejce, zawinąłem koniem i zanim schwycił równowagę, już uciekałem do lasu. Ruszył za mną, ale byłem już w lesie.
Tak wyglądało moje pierwsze i ostatnie spotkanie z „jaśnie panem”.
– Dokąd idziesz? – zapytała matka, widząc, że wychodzę z mieszkania.
– Na ulicę.
– Żeby tylko znów jakiej skargi nie było. Nie pobij się z kim – upominała.
– Gdzie chłopaki? – zapytałem bawiącego się na ulicy dzieciaka, nie widząc moich rówieśników.
– Na łączce w piłkę grają – odpowiedział.
Gdy tam poszedłem, okazało się, że chłopaki już szli do domu na obiad; na łączce był tylko jeszcze Olek, pod pachą miał piłkę futbolówkę.
– Zostaw nam piłkę – poprosiłem – na moją odpowiedzialność. Jak przestaniemy grać, to ci ją odniosę do domu.
– Dobrze – odpowiedział Olek rzucając mi piłkę. – Tylko nikomu nie dawaj.
Po godzinie kopania zabrałem piłkę, by ją odnieść właścicielowi. Gdy dochodziliśmy już do ulicy, przyszedł Zygmunt. Był to chłopak z naszego domu, miał osiemnaście lat, trzy lata więcej niż ja.
– Dawaj piłkę – zwrócił się do mnie.
– Nie mogę – odpowiedziałem. – Olek kazał mi ją odnieść do domu, jak przestanę grać.
– Dawaj, dawaj, nie wygłupiaj się. Olek mnie nic nie obchodzi – odpowiedział. I chce mi wytrącić piłkę. Zrobiłem unik i piłkę odrzuciłem Jankowi, który stał kilka metrów z boku. Gdy podszedł do Janka, ten podał piłkę mnie.
– Jak odrzucisz piłkę, to dostaniesz w mordę – powiedział Zygmunt idąc do mnie.
Odrzuciłem. Podszedł i uderzył mnie pięścią w twarz. Nie wiedziałem, co robić – bić się z nim, czy nie bić? Był trzy lata starszy i dużo silniejszy.
– Jaki mocny – powiedziałem tylko, gdy szedł w stronę Janka i ostrzegał go w ten sam sposób jak mnie.
– A chcesz jeszcze raz? – zapytał zawracając do mnie.
– Chcę.
Podszedł i uderzył. Zrobiłem unik w dół i uderzyłem głową tak, że usiadł na trawie. Poderwał się, skoczył i znów dostał głową i ręką. I zaczęła się bijatyka, która trwała kilkanaście minut. Bijąc się, powoli zbliżaliśmy się do domu. Już przed bramą nadszedł jego starszy brat, który miał dwadzieścia jeden lat. Wtedy ze zbiegowiska ludzi, którzy przyglądali się walce, wyskoczyło kilku, odepchnęli moich przeciwników, krzycząc:
– Dwóch takich byków na jednego dzieciaka!
Wtedy szybko uciekłem do domu i powiedziałem matce, że pobiłem się z Zygmuntem.
– Czekaj – powiedziała matka, gdy wysłuchała wszystkiego – ojciec ci teraz da, jak przyjdzie z roboty. Chcesz pewnie, żeby ciebie zabili. Przecież ich jest czterech braci i ojciec.
Siedziałem spokojnie w domu, czekając na ojca.
– Musisz mu dobrze wlać – radziła matka, gdy ojciec wrócił z roboty.
– Jak to było? – zapytał mnie ojciec.
Wiedziałem, że ojciec jest sprawiedliwy, dlatego zawsze mówiłem prawdę i ojciec mi wierzył. Opowiedziałem wszystko szczegółowo.
– Ja go bił nie będę – zadecydował ojciec. – Zygmunt jest starszy, silniejszy i zaczął.
– Ale on go strasznie pobił – nastaje matka.
– A jak Zygmunt by jego zbił, to co byś powiedziała? Trzeba było się nie dać, prawda? No to on się nie dał. Nie wychodź tylko teraz na ulicę, bo ci wleją – poradził ojciec. – Ja sam wyjdę, dowiem się, co słychać.
Po pewnym czasie wrócił i powtórzył rozmowę z ojcem Zygmunta, z którym spotkał się na ulicy.
– No co? Pana chłopak pobił mojego. Ale wy z nami nie wygracie, nas jest więcej.
– A co mnie to obchodzi – odpowiedział ojciec. – Chcecie, to go bijcie. Ale ja was ostrzegam, że to jest mściwy szczeniak. Wy mieszkacie wyżej. Jak wy go dzisiaj pobijecie, to on się jutro zaczai na schodach i któremu z was nożem kichy wypuści. Ale co mnie to obchodzi, chcecie, to go bijcie.
Z tej awantury dał mi ojciec taką naukę:
– Pamiętaj – powiedział – jak zaczepisz kogoś, to już ja ci wleję. – Mówiąc to podsadził mi pod nos swoją ciężką, wielką pięść. – Jeśli pobijesz słabszego – też ci wleję. Ale jak tobie ktoś wejdzie w drogę, to gryź, drap, zabij, a nie daj się, bo tu jest takie życie, że jak pozwolisz sobie wejść na głowę wielkiemu, to za dwa tygodnie już każdy szczeniak będzie chciał wejść.
Nie zaczepił mnie nigdy żaden z tej rodziny, a z Zygmuntem pogodziłem się dopiero po trzech latach.
Goniliśmy się z Antosiem. Gdy mi uciekł za parkan między stosy cegieł, wszedłem na latarnię gazową, by zobaczyć, gdzie się schował.
– Złaź stąd! – zawołał ktoś energicznie z dołu.
– Nie chcę! – odpowiedziałem i wtedy dopiero spojrzałem w dół. Był to Heniek. Chłop lat dwadzieścia jeden, z drugiej ulicy.
– Złazisz czy nie? – woła znów.
– Nie! – odpowiadam.
– Złaź, bo cię ściągnę!
– A spróbuj!
Pociągnął mnie za nogi tak, że chociaż wystawiłem ręce, to jednak twarzą uderzyłem o bruk ulicy.
Poderwałem się na nogi – a w ręku już miałem otwarty duży sprężynowy nóż. Uczyłem się tej sztuczki. W kieszeni nóż leży zamknięty, a wyciągam już otwarty.
– Czego szurasz? – zapytałem spokojnie, chociaż byłem wściekły i bolała mnie twarz. – Pewnie dawno „śledzia nie połknąłeś”?
– Zjeżdżaj stąd, bo kosą oberwiesz – ostrzegał Antoś, też z nożem w ręku, następując na niego z boku.
Heniek mruknął coś pod nosem i poszedł sobie.
Następnego dnia mijałem się z nim na ulicy – nie zaczepił mnie. Ale Antka wieczorem pobił. Więc następnego dnia we czterech pognaliśmy go kawał drogi, rzucając za nim kamieniami.
Po dwóch dniach, gdy rano niosłem matce dwa wiadra wody i odpoczywałem przed bramą rozmawiając z koleżanką, zobaczyłem, że od rogu ulicy idzie Heniek. Zaczepi mnie czy nie zaczepi – zastanawiałem się. Na wszelki wypadek wsadziłem rękę w kieszeń, w której miałem swój nóż. Zatrzymał się przy mnie. Naparł na mnie bokiem i trącając łokciem zapytał ironicznie:
– A może zechcesz się ze mną bić?
Ustawił mi się doskonale na uderzenie głową, więc od razu uderzyłem. Gdy uderzył mnie pięścią w twarz, ja już miałem otwarty nóż w ręku.
Zgłupiał, stał jak baran. Zza rogu wyszedł policjant. Schowałem nóż za podszewkę przez dziurę w kieszeni.
– Panie władzo, bił mnie nożem – mówił Heniek do policjanta.
„Ciapciak – pomyślałem – zaczyna pierwszy, a potem: «Panie władzo»„.
Policjant obmacał mnie, wyjął zza podszewki nóż i zabrał mnie do komisariatu. Poprosiłem koleżankę, żeby odniosła matce wodę i powiedziała, że jestem w komisariacie.
Dopiero wieczorem przyszedł po mnie do komisariatu ojciec. W drodze do domu nic się do mnie nie odzywał, a w mieszkaniu bez jednego słowa uderzył mnie w twarz. Gdy chciał uderzyć drugi raz, zrobiłem unik i walnął w szkło lampy naftowej, która stała na stole. Zbił szkło i lampka zgasła. Ojciec poszedł do sklepu, kupił nowe szkło, oczyścił lampkę… i nastąpił dalszy ciąg. Ojciec nic nie mówił – ja też nie.
Dopiero następnego dnia matka powiedziała mi, za co dostałem. Okazało się, że gdy już mnie zabrali z ulicy, Heniek przyszedł do mnie do domu i prosił, żeby rodzice zwrócili mi uwagę, bo ja go zawsze zaczepiam i nie daję mu spokojnie przejść. Ojciec wlał mi dlatego, że zaczepiam, i to zaczepiam starszych.
„Och, łachudra – pomyślałem sobie. – Czekaj ty, ja na tobie jeszcze sobie odbiję i «panie władzo», i skarżenie, i «zaczepianie»„.
Wkrótce Heniek poszedł do wojska. Gdy wrócił, to ja przez ten czas podrosłem i już byłem bojowym i dobrym kozakiem. Takich jak on już się wtedy nie bałem. Niejeden raz zawracał, gdy mnie spotkał na ulicy. Uczciwie ostrzegłem go przez znajomych, że się odegram, jak tylko znajdę okazję. Nie dał mi okazji.
Po wojnie, gdy już wróciłem do Warszawy, spotkaliśmy się. Natychmiast wróciła dawna chęć zemsty, ale on tak się ucieszył, że ja żyję, tak serdecznie mnie powitał i ugościł, że wreszcie darowałem mu jego dawny niecharakterny postępek.
Była na ulicy Belwederskiej knajpa „Sielanka”. Po zlikwidowaniu knajpy pozostały tylko dwa korty tenisowe, które wynajmowano na godziny. Grać w tenisa przychodzili „obcy z miasta”. Elegancko ubrani, w białych spodniach i szortach, szczęśliwi i zadowoleni z życia, ze sporą ilością forsy w portfelach.
Było nas sześciu w wieku dwunastu, trzynastu lat do podawania piłek i konserwacji kortów. Za zarobione pieniądze musieliśmy kupować gips do wyznaczania linii. To, co właścicielka brała za wynajmowanie kortów, to był jej czysty zysk – bo nie wkładała w nie ani żadnej pracy, ani pieniędzy. W dnie powszednie nie było wielu grających i przychodzili oni tylko po południu. Dlatego po lekcjach w szkole szliśmy urzędować na korty i dopiero tu uzgadnialiśmy, którzy z nas zostaną na dyżurze, a którzy pójdą do domu odrabiać lekcje. Po odrobieniu lekcji następowała zmiana. Jeśli goście grali tylko na jednym korcie, podawaliśmy piłki na zmianę, tak żeby każda dwójka mogła coś zarobić. Przez pewien okres goście płacili nam sami, pięćdziesiąt groszy za godzinę na jednego, dlatego w tym czasie odbywały się walki konkurencyjne z chłopakami z innych ulic. Później właścicielka pobierała opłatę za podawanie piłek, a nam wypłacała trzydzieści groszy za godzinę, resztę potrącając na konserwację kortów. W ten sposób zakończyła się walka o korty i zmniejszyły się zarobki. Zarobione na podawaniu piłek pieniądze oddawaliśmy rodzicom, a sobie zostawialiśmy pięćdziesiąt groszy albo złotówkę, w zależności od tego, ile się zarobiło. Za te pieniądze kupowaliśmy sobie pestki, owoce, wodę sodową i największą przyjemność – kino w koszarach wojskowych, gdzie dzieci płaciły za wejście dwadzieścia groszy.
W niedzielę siedzieliśmy na kortach od godziny szóstej rano do wieczora. Dwie dwójki pracowały, trzecia odpoczywała. Już w sobotę wieczorem umawialiśmy się, który z nas wstanie pierwszy i będzie budził innych.
– Cygan! – rozległ się pewnej niedzieli o godzinie szóstej rano wrzask kolegi.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, już wrzask powtórzył się.
– Zaraz idę! – odkrzyknąłem. Zerwałem się z łóżka i zacząłem szybko ubierać się, a na podwórzu wciąż słychać było piskliwy, dziecinny głos, wołający kolejno innych kolegów.
– Zamknieszże ty mordę, psia twoja mać, szczeniaku! – krzyknął przez okno jakiś zbyt wcześnie zbudzony, nerwowy lokator.
– A bo co? Nie wolno?! – odkrzykuje chłopak. – Już po piątej, to można krzyczeć! – pyskował, ważny, że nikt mu nic nie może zrobić.
Chlust! Słychać chlapnięcie wody o bruk podwórza. To znów jakaś nerwowa lokatorka wylała na niego garnek wody.
– Stara małpa! – krzyczy chłopak. – Żeby cię tak po śmierci zleli. Chłopaki! – wrzasnął znów. – Czekam na was na ulicy!
Po kilku minutach już cała nasza szóstka stała przed bramą. Wczesny pogodny letni ranek. Na ulicy pusto, nie widać jeszcze żadnego przechodnia – bo była to mała boczna uliczka, którą nikt obcy prócz mieszkańców i ludzi, którzy szli kogoś na naszej ulicy odwiedzić – nie chodził.
Jeszcze zaspani, wolnym krokiem poszliśmy w kierunku ulicy Belwederskiej. Żeby za wcześnie nie budzić właścicielki, na korty dostaliśmy się przez wysoki parkan. Z szopy stojącej w ogrodzie wzięliśmy miotły, gips i deski do wytyczania linii. Gdy place tenisowe zostały już zamiecione, przyciągnęliśmy dość duży walec i wspólnym wysiłkiem, uczepieni przy dyszlu, ubijaliśmy plac.
– No, chłopaki, teraz już za bardzo się spieszymy, bo jak ta stara szantrapa wstanie, to nam zaraz znajdzie jakąś robotę – powiedział Heniek.
– A jakbyśmy się tak zbuntowali? – odpowiedziałem. – I nie chcieli nic innego robić? Obcięła nam dwadzieścia groszy za godzinę, sami musimy dbać o kort i w dodatku, cholera, robi z nas służących!
– Nie warto – odpowiedział Heniek – bo nas wygna i przyjdą inni. Przedtem mieliśmy po pięćdziesiąt groszy, ale stale musieliśmy się bić z chłopakami, którzy chcieli zająć nasze miejsca.
Rzeczywiście, przypomniały mi się bijatyki na kije i kamienie, z których niejeden raz wychodził któryś z rozbitą głową. Walki odbywały się całymi ferajnami – ulica na ulicę. Nasza ulica była mała, ale pakowna. W jednym tylko domu było nas jedenastu rówieśników. Grający w tenisa mieli możność wybrać sobie chłopaków do podawania piłek, bo płacili im sami, więc było nas zawsze więcej, niż potrzeba. Jak przychodzili dobrzy gracze, to wybierali tych, których już znali z tego, że potrafią dobrze zbierać i podawać piłki i że w czasie gry nie będą się plątać po placu.
Teraz było nas tylko sześciu, z oberwanym zarobkiem i dodatkową pracą przy konserwacji kortu, ale mieliśmy pewność, że nikt się nam nie wciśnie do podawania, bo zarobek wypłacała nam właścicielka. Płaciła hurtem za cały dzień, a my obliczaliśmy sami, który z nas ile godzin podawał. Były wypadki, że gangrena stara nawaliła nam za dwie albo trzy godziny – „bo tak jej wychodziło w obliczeniu”. Wtedy stratę ponosiliśmy wszyscy solidarnie.
– Ciekawe, o której przyjdą pierwsi goście – zagadałem.
– Chyba nie wcześniej niż o ósmej albo o dziewiątej – odpowiedział Heniek, największy nygus, ten właśnie, który nas z takim rabanem budził.
– Musimy dobrze zapisywać, który z nas ile godzin podawał, bo to niedziela, cały dzień podawania, więc stara na pewno będzie chciała nas na kilka godzin rąbnąć.
– Jak będzie chciała, to i tak cię rąbnie i nic jej nie zrobisz – odpowiedziałem.
– Czy nic nie zrobię, to dopiero zobaczymy – odgroził się Maniek.
W czasie tej rozmowy pracowaliśmy bez przerwy. Robiliśmy linie, sypiąc gips w odpowiednio długi szablon zrobiony z desek.
– Stara już wstała – mówię. – O, cholera, patrzcie, idzie do nas, zaraz nam znajdzie jakąś robotę, żeby nam się nie nudziło.
I nie omyliliśmy się. Zostawiła trzech do wysypywania linii, a trzech innych zabrała do mieszkania, żeby pozamiatali podłogi. Ja trzymałem w rękach pudełko z gipsem, więc zostałem na placu z jeszcze dwoma chłopakami do przenoszenia szablonu, a pozostali, klnąc koncertowo pod nosem, żeby stara nie słyszała, poszli zabawiać się w pomoc domową.
Po naciągnięciu siatek korty były już gotowe do użytku. O godzinie dziewiątej przyszli pierwsi goście, od razu na obydwa korty. Tworzyliśmy stałe dwójki, więc stara puściła z domu jednego, a dwóch dalej musiało pracować. Po godzinie goście się zmienili i zmieniła się jedna nasza dwójka.
Wolna dwójka w tym czasie podlewała w ogrodzie truskawki i tak na zmianę, aż do południa. Gdy czterech podawało piłki, pozostali dwaj podlewali w ogrodzie kwiatki i jarzynki. Podawanie szło normalnie, nic się szczególnego nie zdarzyło. W południe w wolnym czasie urywaliśmy się do domu na obiad.
Po południu przyszła „zaraza”, to znaczy duże towarzystwo, które przyprowadziło ze sobą chłopców do podawania piłek. Rodzinka. Zawsze ciężko było podawać przy dużej grupie, bo oni się zmieniali przy grze, a my ganialiśmy bez przerwy, podczas gdy przy mniejszym towarzystwie odpoczywaliśmy często razem z nimi. Jednak chociaż było ciężko, ale zarobek szedł, a jak grali bez podawania albo mieli swoich podawaczy – to wtedy te godziny były dla nas stracone.
Ci wynajęli kort na trzy godziny. Dla nas to trzy godziny odpoczynku i trzy godziny straty zarobku. „No czekajcie – pomyślałem sobie – zobaczymy, jak wam się to opłaci”. Pokręciliśmy się po terenie, wreszcie usiedliśmy na wysokim parkanie i obserwowaliśmy grę i podawanie.
– Patałachy – odezwał się Maniek.
– Ja bym takiemu mordę obił, jakby mi się tak plątał po korcie – dodał Heniek.
– Rąbiemy piłki? – zaproponowałem. – Za te piłki my nie odpowiadamy, a mają ich, widzę, do cholery i ciut, ciut.
Tam gdzie my podawaliśmy, nie mogła zginąć żadna piłka. Obserwowaliśmy piłki w locie, widzieliśmy zawsze, gdzie która upadła, i tam się szukało. Jeśli nie znaleźliśmy od razu, to znalezione później piłki trzymaliśmy w szopie i oddawaliśmy je, gdy goście przychodzili następnym razem. Jak piłka wpadła w małe przejście między kortem a ogrodem, to należało szukać jej w zupełnie innym miejscu, bo wówczas za krzakiem jaśminu skręcała i słabym torem toczyła się między zagony. Każdy z nas mógł od razu powiedzieć, pod którym krzakiem truskawek piłka leży.
Spojrzałem – piłka wpadła w furtkę za jaśmin. Chłopak pobiegł za piłką. Szukał, szukał, wreszcie zrezygnował i wrócił na kort. Po kilku minutach zlazłem z parkanu, z zupełnie innej strony wszedłem do ogrodu i zabrałem piłkę spod krzaczka, pod którym spodziewałem się ją znaleźć. No, to jedną piłkę już mamy.
Odniosłem ją do altany, w której mieliśmy schowek pod ruchomą deską podłogi, i znów usiadłem na parkanie. Po pewnym czasie inna piłka potoczyła się pod parkan, tuż pod nami. Heniek wyjął z kieszeni piłkę, którą znaleźliśmy kiedyś po odejściu gości, i siedząc na parkanie bawił się uderzając nią o ziemię. Gdy za którymś uderzeniem nie udało mu się złapać piłki, zszedł na ziemię i podniósł dwie, swoją i tę drugą. I znów swoją do kieszeni, a frajerską do altany pod podłogę. Następna piłka przeleciała nad parkanem na ulicę. Chłopiec wlazł na parkan, rozejrzał się, a gdy piłki nie zauważył, wrócił na kort, nie przejmując się jej brakiem. To już mamy trzy. Do tych doszła jeszcze czwarta, która znów zakręciła za krzakiem jaśminu.
– Wystarczy – szepnąłem chłopakom. – Więcej nie bierzemy, bo może być draka.
Po trzech godzinach, gdy już zakończyli grę, okazało się, że brakuje sześciu piłek. Wtedy uczciwie pomogliśmy im w szukaniu i znaleźliśmy brakujące do rachunku dwie piłki. To odsunęło od nas podejrzenie, że to my mogliśmy podwędzić brakujące cztery piłki.
Następna grupa na ten sam kort – to dwóch młodych facetów z pannami. Korty wynajęli na dwie godziny. I znów pech. Grają bez podawania. Podnoszą piłki sami. A nas jest sześciu i podajemy na zmianę tylko na jednym korcie. Przekazaliśmy sobie po cichu, że tych też urządzimy na klawo – tak, że odechce im się grać bez podawania. Ale co im urządzić? Piłek brać nie można, bo mają tylko sześć, a znów zrobić coś musimy, żeby chociaż wyrównać straty moralne za te pięć godzin strat materialnych. Bo może nie zezłościłoby nas to tak, gdyby to było później, a nie bezpośrednio po tamtych graczach.
Usiedliśmy na trawie tuż przy altanie, w której goście ułożyli swoje manele, i kombinowaliśmy, jaką im zrobić szkodę. W tym czasie gracze zrobili małą przerwę na odpoczynek.
– E, mały! – zawołał w naszą stronę jeden facet.
Podbiegłem pierwszy przeczuwając, że będzie jakieś zlecenie połączone z napiwkiem.
– Przyniesiesz nam piwa i papierosów? – zapytał.
– Ile tylko pan zechce – odpowiedziałem.
Dał mi dziesięciozłotową monetę, zastrzegając, żebym przypadkiem nie uciekł. Kupiłem w budce wszystko, o co mnie proszono, i zażądałem reszty w drobnym bilonie. Może uda mi się zrobić go „na fryko”.
I rzeczywiście udało mi się zawadzić złotówkę i moja strata została prawie wyrównana. Jeśli jeszcze dobrze sprzedamy piłki, to wyjdziemy na czysto, z zyskiem, mimo straconych pięciu godzin bez podawania.
Wszystko układało się ładnie i dobrze, gdy raptem widzę, że Maniek zapuszcza grabkę w otwarty woreczek leżący na ławeczce przy altanie i wyciąga papierową „monetę”. Jeśli papierowa, to najmniej dwadzieścia złotych, bo do dziesięciu złotych było w bilonie.
– Dajesz dolę? – szepnąłem cicho, robiąc do niego oko. Maniek kiwnął głową na znak zgody.
– Schowaj dobrze i nie odchodź nigdzie, aż bomba pęknie. Bo jak odejdziesz, to będzie poruta, a może nie zauważą.
Właścicielka torebki już po kilkunastu minutach zauważyła brak pieniędzy. Kto ukradł? Na pewno któryś z nas. Ale z nas czterech, siedzących przy altanie, żaden nawet na chwilę nie odszedł. Zawołano właścicielkę kortów, zrewidowano wszystkich, ale pieniędzy nie znaleziono. Tylko ja jeden miałem złotówkę zarobioną „na fryko” – ale tu przecież chodziło o większą sumę. Najdokładniej rewidowano Mańka, bo siedział przy torebce. Chcieli zawołać policjanta. Chłopaki zaczęli płakać, a najserdeczniej robił to Maniek. W końcu doszli do wniosku, że pieniądze musiały się wysunąć przy wyjmowaniu chusteczki. Szukaliśmy wszyscy na trawie i tam, gdzie przypuszczalnie mogło się to zdarzyć, ale ze zrozumiałych względów pieniądze się nie znalazły.
Gdy po pracy, która skończyła się dla nas po godzinie siódmej wieczorem, po zdjęciu i schowaniu siatek do szopy, poszliśmy do starej po wypłatę, ta podała nam do wiadomości, że będzie nam płacić tylko za pracę w dnie powszednie, a niedzielny zarobek będzie zatrzymywała na kupno nowych siatek, bo stare są już mocno zniszczone. Tu już zbuntowaliśmy się. Potrąca nam po dwadzieścia groszy z każdej godziny na gips – czyli więcej, niż wynosi koszt gipsu, zamiatamy, wałujemy i znaczymy kort, zdejmujemy i zakładamy siatki, odpowiadamy za zaginione przy podawaniu piłki i teraz jeszcze na swój koszt mamy kupować siatki? Jeden chłopiec zaczął nawet płakać, a Maniek – najstarszy z naszej grupy – stanął sztorcem. Zażądał wypłacenia zarobku, i to nie po trzydzieści, a po 50 groszy za godzinę – tak jak ona bierze od gości, oświadczając, że już tu więcej nie przyjdzie, bo do tego wszystkiego jeszcze posądzają go o złodziejstwo. Ja zagroziłem, że napuszczę swego ojca, który jak przyjdzie, to jej mordę obije, a wstawienie zębów będzie ją drożej kosztowało niż to, co nam chce zabrać.
Wreszcie stara z wściekłością wypłaciła nam zarobek, jednak tylko po trzydzieści groszy za godzinę, twierdząc, że poprzedniego dnia kupiła gips, za który musimy zapłacić, i wymyślając zabroniła nam pokazywać się więcej na korcie.
– Jazda stąd, szczeniaki! Żebym was tu więcej nie widziała! – krzyczała łapiąc za kij.
Gdy byliśmy już przy furtce, zatrzymaliśmy się gwiżdżąc i krzycząc głośno.
– Zaczekaj, ty stara k… – krzyknął Maniek. – Jeszcze ci się odegramy. Teraz byliśmy mocni, bo znajdowaliśmy się już za bramą. Gdy pędziła do nas z kijem, poleciało w jej kierunku kilka kamieni, które zahamowały jej zapędy. Zadowoleni z siebie, poszliśmy na ulicę Belwederską, gdzie chłopcom mieszkającym w „arystokratycznym” nowym domu sprzedaliśmy po złotówce cztery zorganizowane piłki. W owocarni rozmieniliśmy dwadzieścia złotych, które „zarobił” Maniek. Po wyjęciu z torebki zwinął on banknot w wąski pasek i przez dziurkę wsunął w mankiet koszuli. Dołożyłem też swoją złotówkę, zarobioną „na fryko”, i całą sumę podzieliliśmy na wszystkich.
– E, chłopaki, a jak się odegramy starej? – zapytałem.
– Weźmiemy żelazne drągi i narobimy dziur na placu tenisowym – zaproponował Heniek. – Drągi możemy pożyczyć od dozorcy.
– Nie, to nie będzie klawo – odezwał się Maniek. – Po pierwsze, stara narobi rabanu, bo kort już nie będzie nadawał się do użytku, a po drugie, inne chłopaki też już nic nie zarobią na podawaniu piłek.
– Maniek ma rację – powiedział. – Najlepiej będzie, jak zniszczymy jej ogródek. Pójdziemy w nocy całą ferajną, ale dopiero po kilku dniach. Bo jak pójdziemy dzisiaj, to będzie pewna, że to my. No bo też musiałeś się, gnoju głupi, odgrażać – powiedziałem z wyrzutem pod adresem Mańka. – Teraz nie wiadomo, co jej urządzić.
Po dwóch tygodniach, późnym wieczorem, przedostało się na teren kortów od tyłu posesji, przez parkan, czternastu chłopców w wieku dwunastu, czternastu lat. Następnego dnia właścicielka nie mogła poznać własnego ogrodu. Wyglądał jak po nalocie szarańczy. Wszystko zniszczone, powyrywane z korzeniami i porwane na kawałki – krzaczki truskawek i kwiaty ogrodowe, przewrócone ule, róże „królewskie” poucinane tuż przy ziemi, tak że sterczały tylko kawałki patyków. Oszczędzono tylko kort.
Odtąd stara nie brała już chłopaków na stałe. Siedzieli oni zawsze w pobliżu kortu, a goście wybierali sobie spośród nich tych, którzy im się podobali, i płacili im sami umówioną z góry cenę. Nasza szóstka na wszelki wypadek trzymała się od kortów z daleka. Powiększyliśmy grono bezrobotnej młodzieży, która po zajęciach szkolnych szukała jakichś możliwości zarobku. Jednak jeszcze przez kilka lat, już nawet jako dorośli ludzie, od czasu do czasu właziliśmy starej w ogród, na kwiaty. Nie niszczyliśmy już ich nigdy bezmyślnie, tak jak za pierwszym razem. Zrywaliśmy sobie tylko pęki rozwiniętych kwiatów, a robiliśmy to zawsze ze wspomnieniem naszej ostatniej niedzieli na kortach.
Religię wykładano dwa razy w tygodniu. Uczniowie w naszej szkole zawodowej na Czerniakowie to chłopy po osiemnaście i dziewiętnaście lat, a każdy już dobry rozrabiaka i grandziarz. Do nauczania religii takiego towarzystwa też potrzebny był ksiądz – dobry łobuz, bo inny przecież nie dałby sobie rady, żeby wszystkich utrzymać w garści. Długi czas żaden ksiądz nie mógł dojść do porozumienia z nami i każdy po kilku lekcjach rezygnował z pracy. Wreszcie trafił się taki, który wypłoszyć się nie dał. Przychodził na lekcje religii z gumowym kablem pod sutanną i lał każdego, kto na lekcji rozrabiał. Było nieraz i tak, że jak mu który uciekał, to ganiał go po ławkach z gumą w ręku. Chłopaki też starali się, żeby było wszystko „na kwita”. Jak ksiądz łomotał chłopaków, to ci mu znów robili jakiś kawał. Gdy ksiądz szedł w koniec sali, to z powrotem wracał tyłem, jak rak, bo gdy się tylko odwrócił plecami do sali – to już na pewno oberwał kałamarzem w plecy.
Miał rozrywkę ksiądz z uczniami – mieli też rozrywkę uczniowie z księdzem. Gdy miała być lekcja religii, każdy tylko czekał, co tego dnia wyniknie ciekawego.
Pewnego dnia, gdy ksiądz wszedł do klasy, stwierdził, że jest ona pusta, a na tablicy wypisano dużymi literami: „My chcemy nauki zawodów – a nie religii”.
Ksiądz odczekał kilka minut i poszedł do kancelarii. Wtedy słuchacze powyłazili z dziur, w których się pochowali, zajęli ławki i siedzą cicho. Zrozumiałe, że napis z tablicy też został starty. Całą tę rozróbkę urządził Heniek Ołówek, przy pomocy Staśka Kozaka, który był kochany chłopak, kiedy chodziło o przeprowadzenie jakiegoś kawału. Wchodzi ksiądz z dyrektorem szkoły, by pokazać mu, co te łobuzy robią. A my tymczasem siedzimy cicho, bez śmiechu i żartów, w oczekiwaniu na księdza, by wysłuchać nauk bożych.
Mimo że wzywano kolejno do dyrektora wszystkich uczniów, nie dowiedziano się, kto to urządził. Charakter przede wszystkim – w myśl zasady obowiązującej w dzielnicy: „Skarżyć nie wolno – odegrać się wolno”. Zasada ta wpajana była od dziecka i działała tak silnie, że nawet przy spowiedzi nikt nie kapował. Przekonaliśmy się o tym w czasie spowiedzi wielkanocnej.
Spowiedź nie była przymusowa, ale rekolekcje w kościele przy Łazienkowskiej odbywały się zamiast wykładów w szkole i lista obecności była sprawdzana. Nieobecność zaznaczano w kontrolce ucznia, którą raz w miesiącu pracodawca obowiązany był sprawdzać.
Nadszedł wreszcie dzień spowiedzi. W kościele zjawiliśmy się jak zawsze wszyscy, mimo że z naszej jedenastki tylko pięciu szło do spowiedzi. Inni poszli dlatego, że nie mieli co robić z wolnym czasem – no i z obawy, że jak pójdzie tylko pięciu, to jakieś inne „towarzystwo” mogłoby chłopakom sprawić wycisk na tle osobistych porachunków. Bo pięciu to przecież nie jedenastu.
Spowiadało kilku księży. U każdego przy konfesjonale stała kolejka – tylko do naszego katechety nie było nikogo. Chłopaki przezornie woleli spowiadać się u księży, którzy ich nie znali. To nasz księżulo wyłapywał z innych kolejek chłopaków i ciągnął ich na siłę do siebie.
Nasze chłopaki już się wyspowiadali, czekaliśmy tylko jeszcze na ostatniego, a był drugi w kolejce do jakiegoś starego księdza, którego nie znaliśmy.
Któryś z nas zawołał:
– Pospiesz się, bo idziemy!
Drugi dorzucił:
– Nie kapuj wszystkiego!
A kumpel w zbytkach przewrócił oczami, spojrzał w górę, stuknął się kilka razy pięścią w piersi, ucałował książeczkę do nabożeństwa i za chwilę klęczał już przy spowiedzi. Wszyscy gapiliśmy się na niego. Nagle – co to? Podrywa się z kolan i biegiem ucieka od konfesjonału. Zakręcił się między stojącymi kolegami i już był przy nas. Rozpierzchliśmy się w różne strony, żeby zdezorientować pościg. Ksiądz już wykaraskał się z konfesjonału i szybko przesuwał się od grupy do grupy, starając się złapać penitenta. Po chwili byliśmy już przed kościołem i tam dopiero dowiedzieliśmy się, jak to było z tą spowiedzią.
W poczuciu powagi chwili kolega chciał wyspowiadać się jak najlepiej, więc doszedł do wniosku, że jak przeczyta z książeczki cały rachunek sumienia, to będzie pewien, że żadnego grzechu nie opuścił. A te, do których się przyzna, a nie były popełnione – też będą mu odpuszczone. Więc klęcząc, zaczął czytać z książeczki rachunek sumienia.
Ksiądz już po chwili zorientował się, że ta spowiedź za płynnie idzie. Spojrzał przez kratki, zobaczył przyczynę i powiedział:
– Czytać to i ja potrafię. Nie będę cię spowiadał. Oburzony grzesznik wybuchnął:
– To pies księdza…
Pomaleńku szliśmy w stronę Belwederu. Niejeden raz temu lub innemu wyrwało się niecenzuralne słowo. Gdy w swej nieświadomości zaczepiliśmy raz dwie panie lekkiego zawodu, a te posłały nam kilka wiązanek, żaden z nas nie został im dłużny. Nie można było inaczej, bo by nas „panienki” uważały za „gzymsików” – a nie za chłopaków z dzielnicy.
Gdy byliśmy już za Ogrodem Botanicznym, lunął deszcz. Schowaliśmy się do mieszczącego się po drugiej stronie ulicy Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Nad wejściem był napis: „Honor i Ojczyzna”. Deszcz lał jeszcze solidnie, gdy przyszedł jakiś facet i kazał się nam wynosić na ulicę. Na prośby wszystkich, którzy się tam schronili, i uwagi o lejącym deszczu odpowiedział:
– Tu nie wolno stać i nic mnie więcej nie obchodzi. Jazda stąd, prędzej, bo dam po łbie.
Tu się oszukał. Nie wiedział, że stoi kompania, dla której takie powiedzenie to ostatnie słowo do draki.
– To ty… taki a taki łachmyto, takim „honorem” nas częstujesz? To ty… inny… – i tak dalej – w imieniu „ojczyzny” tak traktujesz porządnych ludzi? To czekaj, zaraz będziesz z tych schodów fruwał.
I tylko dobremu charakterowi w nogach zawdzięczał, że nie zjechał na twarz, ratując się szybką ucieczką. Deszcz ustał i niebawem znaleźliśmy się na ulicy. Wtedy padło pytanie:
– Chłopaki, a jak jutro z komunią, który idzie?
Doszliśmy do wniosku, że nie idzie żaden. Już za dużo nagrzeszyliśmy, a „poprawki” będzie spowiadał nasz ksiądz…
W szkole dowiedzieliśmy się, że ksiądz, któremu uciekł nasz kumpel, pytał każdego, którego spowiadał, czy nie wie, kto mu uciekł. Winowajcę znali wszyscy, ale każdy spowiadający się odpowiadał, że go nie zna, a na następny dzień z czystym sumieniem przystępował do komunii – bo spowiedź spowiedzią, ale charakter przede wszystkim i kapować nie wolno.
Radość i święto w rodzinie. Gdy wieczorem wróciłem z ulicy, zastałem w domu zawiadomienie, że pojutrze rano mam zgłosić się do fabryki do pracy. Dla mnie wielka radość. Będę miał wreszcie stałe zajęcie – zarobię chociaż sam dla siebie na ubranie, a może i rodzicom coś jeszcze będę mógł dać. Przecież to państwowa fabryka, a w państwowych podobno płacą lepiej niż w prywatnych. Wiem, jak płacą u prywatnych. Na Czerniakowie była mała wytwórnia prądnic samochodowych, pracujące w niej dziewczęta zarabiały złotówkę dziennie. Była też fabryka guzików, w której zarobek był taki sam i w dodatku praca brudna i w kurzu.
Następnego dnia chwaliłem się wszystkim, że od jutra już idę do pracy. Matka, widząc moją radość, powtarzała tylko:
– Już ty tam narobisz, dwa dni z dzisiejszym. Już ja widzę, jak ty tam będziesz robił. Pewnie zaraz pobijesz kogo i wyrzucą cię z roboty.
Obawa matki wynikała z tego, że ostatnio miałem kilka większych awantur. Przed trzema miesiącami policja zrobiła u nas w domu rewizję w poszukiwaniu broni. Oddałem im sam stary, popsuty pistolet, który leżał na szafie. Sypnął mnie kolega, któremu do głowy uderzyły przeczytane książki. Chciał być Sherlockiem Holmesem i pierwszym jego wyczynem było napuszczenie na mnie swojego wujka, który był wywiadowcą w komisariacie. Od tego wyczynu skończyło się jego życie na dzielnicy. Po pewnym czasie wyprowadzili się do innej dzielnicy. Ale spluwę mi zabrali i ojciec zapłacił karę, którą musiałem później zwrócić z tej części swego zarobku, którą zostawiałem sobie na własne wydatki. Poza tym byłem krnąbrny, uparty i niezdyscyplinowany. Dlatego matka wróżyła mi w fabryce taką „piękną” przyszłość: „Dwa dni z dzisiejszym”.
W nocy poprzedzającej pójście do fabryki budziłem się kilka razy. Bałem się, żeby nie zaspać. Myślałem o tym, co będę robił, w jakim zawodzie i czy będę się jeszcze uczył.
Następnego dnia rano byłem w fabryce pół godziny wcześniej, niż było potrzeba. Robotnicy dopiero zaczynali się schodzić, a urzędnicy przychodzili pół godziny później. Stojąc przy bramie przyglądałem się im z ciekawością i myślałem sobie, że od jutra i ja, tak jak oni, każdego dnia rano wchodzić będę przez tę bramę.
Gdy syrena fabryczna dała sygnał do rozpoczęcia pracy, wszedłem do portierni i pokazałem wezwanie.
– Proszę tu zaczekać – powiedział portier w mundurze po obejrzeniu wezwania. – Biuro będzie czynne dopiero za pół godziny.
Czekałem w portierni. Z nudów i ciekawości oglądałem ogłoszenia dyrekcji, karty kontrolne i zegary do odbijania na karcie kontrolnej godzin wejścia i wyjścia. Gdy czytałem umieszczony w gablotkach regulamin pracy, stanął przy mnie młody chłopiec i też zajął się czytaniem. Po chwili zapytał mnie, co znaczy jeden z punktów regulaminu.
– Kolega może też do przyjęcia? – zapytałem.
– Tak – odpowiedział.
– To zapoznajmy się, może razem będziemy pracowali.
– Mówmy sobie po imieniu – zaproponował mój rozmówca.
– Stasiek mam na imię – powiedziałem, podając mu rękę.
– A ja Heniek.
Więc mam już jednego kolegę – zanim jeszcze zostałem przyjęty. Po godzinie wezwano nas do dyrekcji i załatwiono formalności. Zapytano mnie, w jakim zawodzie chcę pracować.
– Chciałbym być tokarzem – powiedziałem.
– Na razie pójdziesz na pewien czas na oddział radiowy, a jak będzie wolne miejsce na mechanicznym, to będziesz mógł się przenieść.
Woźny zaprowadził nas na oddział. Tam Heńka skierowano do jednego mechanika, mnie do innego.
A więc zacząłem pracę w fabryce. Wszystko mnie ciekawiło i wszystko chciałem wiedzieć. Ale to był pierwszy dzień, trzeba było robić tylko to, co majster kazał. Nitowałem jakieś płytki i szło mi to zupełnie dobrze.
– Posprzątaj narzędzia i zmieć z warsztatu – zwrócił się do mnie mój mechanik kilka minut przed końcem pracy.
Popatrzyłem na niego długo i uważnie.
– Czy nie rozumiesz, co do ciebie mówię? Warsztat posprzątaj! – powiedział drugi raz.
Wzruszyłem ramionami… i posprzątałem tak, że musiał poprawić. Miałem ochotę powiedzieć mu, że ja nie jestem od tego, żeby po innych sprzątać, ale przypomniałem sobie przepowiednię matki – i powstrzymałem się.
Tak zakończył się mój pierwszy dzień pracy w fabryce.
Następnego dnia kazano mi pracować u innego mechanika. Pracował tam już jeden praktykant – „stary robociarz”, miał osiemnaście lat, był na drugim roku praktyki.
– Władziu! Pokaż mu, co ma robić – rozkazał mechanik, zwracając się do starszego praktykanta.
Ten dał mi robotę, pokazał, jak robić, a później co kilka minut podchodził do mojego stołu i głośno robił uwagi:
– To połóż tak, a to tak! – wołał wyrywając mi z rąk płytki, do których nitami przymocowywałem końcówki. – Jak ty ten młotek trzymasz? Przecież to nie widły. Na wsi się chowałeś, do cholery, czy co?
Zauważyłem, że Władzio specjalnie to robi, żeby popisać się przed innymi, jaki to z niego bojowy chłopak. Krzyczał na mnie i rozglądał się, czy wszyscy na niego patrzą. Pracowałem przy drugim stole, tak że staliśmy do siebie plecami. Ręce mi się trzęsły z wściekłości, ale nie reagowałem na jego docinki, pomny wróżby matki – „dwa dni z dzisiejszym będziesz tam pracował”. Władzio, widząc, że mnie w ten sposób nie wyprowadzi z równowagi, zaszedł od tyłu i wsadził mi na głowę preszpanową rurę. Zasłoniła mi ona oczy i starła skórę na nosie.
Gdy ściągnąłem rurę z głowy, wszyscy pracujący w pobliżu parsknęli śmiechem. Położyłem rurę obok siebie, a rozradowanego Władzia zmierzyłem wieloznacznym spojrzeniem. Po chwili obejrzałem się i widząc, że Władzio stoi schylony nad swoim stołem, podszedłem do niego, wsadziłem mu tę samą rurę na głowę i na dodatek mocno uderzyłem pięścią z wierzchu. Rura wlazła mu na szyję. Szarpał się dłuższą chwilę, zanim udało mu się zdjąć ją z głowy. Skoczył do mnie, by mnie kopnąć. Złapałem go za nogę i powiedziałem cicho:
– Zaczekam na ciebie pod bramą, tu bić się nie będziemy.
Ręce mi się trzęsły, żeby go stuknąć, i wszystko się we mnie gotowało, ale wciąż miałem w pamięci przepowiednię matki… i powstrzymałem się. Nie mogłem doczekać się zakończenia pracy. Robota już mi nie szła, bo myślałem bez przerwy o czekającej mnie rozprawie z Władziem. Uważałem też, żeby mi znów nie urządził nowego kawału.
Pół godziny przed fajerantem złożyłem narzędzia, umyłem się i czekałem na syrenę, która ogłasza zakończenie pracy. Jeden z pierwszych odbiłem w zegarze kartę kontrolną i stojąc obok bramy czekałem na Władzia.
Po jakimś czasie wyszedł, rozejrzał się – ale mnie nie zauważył, bo schowałem się za grupę robotników. Poszedłem za nim. Gdy oddaliliśmy się od fabryki na znaczną odległość, stanąłem mu przed nosem.
– Teraz bądź mocny – powiedziałem i uderzyłem go pięścią w nos.
Po krótkiej wymianie ciosów trafiłem solidnie głową i Władzio usiadł na ziemi, z rozklepanego nosa lała się krew.
– Może jeszcze będziesz chciał się ze mną bić? – zapytał mnie Władzio następnego dnia rano, gdy tylko wszedłem na oddział.
– Ja z tobą draki nie szukam – odpowiedziałem mu cicho, tak żeby nikt nie słyszał. – Ale jak się nie odczepisz, to posunę gdzieś w kącie i sam diabeł ci nie odbierze.
Od mechanika, do którego tego dnia mnie przydzielono, dowiedziałem się, że Władzio jest taki mocny, bo ma wujka brygadzistę. Mówiąc to mechanik wskazał mi faceta pracującego w końcu hali. Wkrótce sam się o tym przekonałem, bo gdy przechodziłem obok niego, ten zawołał mnie i pyta:
– Podobno wczoraj pobiłeś Władzia?
– Pokazałem mu tylko, że mogę go pobić. Ale jak się ode mnie nie odczepi, to wtedy mu dopiero naprawdę wleję.
– Podobno powiedziałeś, że go posuniesz nożem? No to uważaj, żebym ja ciebie nie posunął.
– Ja bym raczej panu radził uważać – odpowiedziałem spokojnie – bo i pan może oberwać.
– Ach, ty szczeniaku, psia twoja mać! Żebym ja ciebie nie nastraszył! Patrzcie go, cholerę, szczeniaka, on mi tu groził będzie! – krzyczał ze złością.
A ja, zadowolony, że się bojowo odszczeknąłem, poszedłem do swojego warsztatu. Bałem się trochę, żeby nie naskarżył na mnie kierownikowi. W każdym razie był to już trzeci dzień pracy – a matka przepowiadała, że tylko dwa dni będę pracował.
Po tygodniu zauważyłem, że wuj Władzia rozmawiając z kierownikiem oddziału pokazuje mnie palcem. „Oho! – pomyślałem. – Coś nieklawo. Pewnie skarży na mnie. Ale dlaczego dopiero po tygodniu? Będę robił zaparte – nie przyznam się. Świadkowie słyszeli tylko, że on mnie klął, nie ja jego”.
Podeszli razem, a kierownik zwracając się do mnie powiedział:
– Będziesz pracował u pana Stefana. Chyba już znasz pana Helmuta? – dodał.
– Znam – odpowiedziałem grzecznie, a w duchu sobie pomyślałem: „Chcesz się pewnie, frajerze, odegrać, ale jeszcze zobaczymy, kto kogo. Jeśli wyrzucą z pracy – to już ty mnie wtedy do śmierci popamiętasz”.
U Helmuta pracuję już kilka miesięcy. Stosunki między nami są bez przerwy naprężone. Bez przerwy tkwi we mnie uczucie, że on chce się odegrać za pobicie Władzia i za to, że mu się odszczeknąłem. On natomiast nigdy nie poruszył jeszcze tego tematu, ale i niewielką zwraca na mnie uwagę. Daje mi do wykonania robotę i poza tym się do mnie nie wtrąca, od czasu do czasu zagląda tylko, ile już zrobiłem. A ja pracuję tak, żeby się przypadkiem nie przemęczyć i żeby Helmut nie pomyślał o mnie, że pracuję z całym zapałem.
W brygadzie naszej jest brygadzista, dwóch mechaników, praktykanta trzecim roku praktyki i ja, na pierwszym roku praktyki. Pracujemy przy dwóch długich stołach. Stefan Helmut oraz młodzi mechanicy, Jan i Czesław, przy jednym stole. A Marian i ja przy drugim. W ten sposób podczas pracy jesteśmy do naszych majstrów odwróceni tyłem.
Jak nie miałem chęci do roboty, to wybierałem się na obchód fabryki. Najbardziej interesowały mnie oddziały mechaniczne i narzędziownia. Pewnego dnia stałem przy warsztacie kolegi na oddziale narzędziowym. On pracował, a ja z ciekawością przyglądałem się jego robocie.
– Co ty tu robisz? – zapytał ktoś nagle za moimi plecami. Obejrzałem się. Za mną stał jakiś starszy facet, porządnie ubrany, bez roboczego fartucha. Popatrzyłem chwilę na niego i nie odpowiedziałem nic, tylko znów odwróciłem się do kolegi.
– Do ciebie mówię, nie słyszysz? – wrzasnął teraz już ze złością tamten. – Co tu robisz, pytam jeszcze raz.
– Jak panu powiem, że łapię ryby, to mi pan i tak nie uwierzy – odpowiedziałem zadowolony, że facetowi przygadałem.
– Jazda stąd! – wrzasnął. – Już cię tu nie ma!
„Oho! – pomyślałem – jak tak głośno krzyczy, to pewnie musi być jakaś ważna figura”. Więc już bez słowa, jak najszybciej ulotniłem się stamtąd.
Gdy przyszedłem do siebie na oddział, Helmut zapytał, gdzie byłem tak długo.
– W ustępie – odpowiedziałem.
To była moja stała odpowiedź na jego pytanie: „Gdzie byłeś?” Po kilku minutach znów poszedłem do narzędziowni, żeby dowiedzieć się, co to była za figura, ten, co tak na mnie głośno krzyczał.
– Ale byłbyś wpadł – powiedział kolega, gdy znów przy nim stanąłem. – Miałeś szczęście, że szybko uciekłeś. To był naczelnik warsztatów, kawał świni. Wołał za tobą, a mnie pytał, kto ty jesteś i na którym oddziale pracujesz. Powiedziałem mu, że ciebie nie znam. Ale teraz to już uciekaj, bo jak będzie wracał i zobaczy, że znów przy mnie stoisz, to możemy się obaj mieć nieklawo.
„To już mam jednego z ważnych, którego będę się musiał strzec – pomyślałem bez żadnego jednak strachu. – Muszę uważać, żeby się na niego nie nadziać”.
– Gdzie byłeś? – zapytał znowu Helmut, gdy wróciłem na swój oddział.
– W ustępie – odpowiedziałem jak zawsze.
Gdy trzeba było wykonać jakąś pilną pracę, Helmut nie dawał jej mnie, tylko Marianowi, bo wiedział, że ja tej roboty na czas nie wykonam. Czasem denerwował się i wymyślał mi, że za mało pracuję. Nie odpowiadałem wtedy nic, tylko patrzyłem na niego ze złośliwym uśmiechem, doprowadzając go tym do jeszcze większej złości. Zastanawiałem się niejeden raz, co będzie, gdy poskarży się na mnie, że ja prawie nic nie robię. Z fabryki mnie nie wyrzucą, w najgorszym razie każą robić za karę brudną robotę – taką na przykład robotą było czyszczenie maszyn znajdujących się na naszym oddziale – i przeniosą do innej brygady, a mnie przecież tylko o to chodziło. Sam nie mogłem iść do kierownika i prosić o przeniesienie, bo przecież nie mógłbym powiedzieć o tym, że między nami idzie cicha walka, ani o przyczynach tej walki.
– Niech mnie pan od siebie wyrzuci – mówiłem mu zawsze, gdy krzyczał, że ja za wolno pracuję. – Przecież pan wie, że ja nie chcę u pana pracować.
Pilnowałem się tylko, żeby nie dać się wyprowadzić z równowagi, bo mógłbym mu posiać „wiązankę” albo nawet uderzyć, a wtedy już byłby powód do wyrzucenia mnie z pracy.
Helmut każdemu, kto do niego przychodził, opowiadał, jak to ja pracuję i jaki to ze mnie dobry robotnik.
– Stasio – mówił – kochany chłopak, co dziesięć minut na piętnaście minut s… chodzi.
Mówił to głośno, żebym i ja słyszał.
– Albo niech pan patrzy – zwracał się do takiego gościa, prowadząc go do mojej roboty. – To, co jest w tej skrzynce, można zrobić przez trzy dni. A on robi to już dwa tygodnie. Na długo ci tej roboty starczy? – pytał niby poważnie, ale kpiąco.
– Za trzy, cztery dni powinienem skończyć – odpowiadałem z uśmiechem i takim samym tonem.
– Tak wygląda jego praca – mówił Helmut dalej do swego kolegi. – Gdyby nie było u mnie Mariana, to musiałbym sam nawijać cewki, bo on robi mi trzy. cztery cewki dziennie, podczas gdy Marian robi w tym czasie dziesięć.
A ja faktycznie tak te cewki nawijałem. Były to cewki do tworników maszyn wytwarzających wysokie napięcie. Cewki nawijałem z całą świadomością odpowiedzialności za tę pracę, bo wystarczyła mała niedokładność i można było spalić twornik, który Helmut, jako jedyny w fabryce specjalista od maszyn wysokiego napięcia, uzwajał kilkanaście dni. Ale robiłem wolno. Chciałem raz sprawdzić, ile minut będę nawijał cewkę, jeśli będę to robił uczciwie i dokładnie. Zrobiłem w ciągu dwudziestu minut. „To Marian też markierant – pomyślałem – bo on robi dziesięć cewek przez osiem godzin”.
Upór mój powoli zaczął słabnąć. Jeżeli jednak wciąż jeszcze pracowałem wolno – to już raczej z przyzwyczajenia. Wydawało mi się, że nie honor byłby dla mnie zmieniać swój stosunek do pracy, bo Helmut będzie myślał, że złamał mnie swoimi wymysłami i podśmiewaniem się ze mnie. Czułem jednak do niego coraz większą sympatię. Przecież każdy inny dawno już by cholery dostał i wyrzucił mnie na zbity pysk od siebie, żeby i inni też pomęczyli się troszeczkę z takim jak ja nagniotkiem. Wkrótce zacząłem się po prostu źle czuć w swojej roli. „Weź się, Stasiu, uczciwie za robotę – mówiłem w duchu sam do siebie. – Chłop wart tego, żeby mu uczciwie pracować”. „Trzymaj się twardo, nie daj się złamać – wciskała się do głowy inna myśl – bo będzie się później z ciebie śmiał, że jednak on wygrał wojnę”. Pewnego dnia, gdy Helmut z meldunkami poszedł do działu kontroli, wpadł do nas młody inżynier. Widać było, że ma jakąś pilną sprawę.
– Gdzie Helmut? – zawołał już z daleka.
Mnie się nie spieszyło, więc popatrzyłem na niego i nic nie odpowiadam.
– Gdzie Helmut? – zapytał znów zwracając się już bezpośrednio do mnie.
– P a n Helmut poszedł do kontroli – odpowiedziałem wolno i tak głośno, żeby słyszeli robotnicy pracujący przy innych warsztatach. – Pan Helmut powiedział, że za pół godziny wróci.
Słowo „pan” specjalnie mocno akcentowałem – żeby zrozumiał, że może dla niektórych jest on Helmut, ale dla niego to – pan Helmut. Popatrzył na mnie zdziwiony i wyszedł nie powiedziawszy słowa. Gdy Helmut wrócił, koledzy powtórzyli mu, jak „obciąłem” zarozumiałego inżynierka. Popatrzył wtedy na mnie i powiedział zadowolony:
– Dobrze zrobiłeś. Taki smarkacz myśli, że jak jest inżynierem, to wolno mu pomiatać robotnikami. Dla takich robotnik to nie człowiek. Poprzyglądaj im się, czy który z nich poda kiedy rękę robotnikowi. Nie poda żaden. Tylko widzisz – mówił – nam wcale na tym nie zależy. Oni się wynoszą, a my ich lekceważymy.
Mówił do mnie poważnie, jak do młodszego kolegi, a nie jak majster do praktykanta na pierwszym roku praktyki. Ciągnęło mnie do niego coraz bardziej. Czułem wyraźnie, że nie ma zamiaru odgryzać się na mnie, bo przecież miał już wiele okazji, a mimo to nigdy na mnie nie naskarżył. Ale co robić, żeby wyjść z honorem z tej sytuacji? Wreszcie przyszła okazja, przypadek, który całkowicie zmienił nasz wzajemny stosunek.
Przyniesiono nam na warsztat popsuty przyrząd elektrotechniczny zagranicznej produkcji. Duża cewka, umieszczona w środku przyrządu, była przepalona, należało ją wyjąć i nawinąć nową.
– Niech pan tylko uważa, żeby czegoś nie popsuć – powiedział Helmutowi inżynier, który przyniósł przyrząd – bo u nas nie ma części zamiennych. Gdyby się coś zepsuło, musielibyśmy sprowadzać z Anglii.
Następnego dnia Helmut zabrał się do roboty. Pozdejmował ścianki osłaniające, przeciął popsutą cewkę i cążkami wyciągał pojedynczo druty.
Ilość wyciągniętych drutów zapisywał na kartce, by móc później nawinąć taką samą ilość. Do naszej brygady często przychodzili robotnicy z innych grup, żeby pogadać z Helmutem o polityce. Tego dnia też przyszedł mechanik z innego działu. Rozmawiali, a Helmut wyciągał cążkami druty. W pewnym momencie, gdy drut stawiał opór, pociągnął mocniej, cążki się obsunęły… i złamały część przyrządu.
Helmut zdenerwował się, obejrzał złamaną część i poszedł do specjalisty od przyrządów dowiedzieć się, czy to się da naprawić. Tamten przyszedł, obejrzał i mówi, że nic nie można zrobić, bo to jest specjalny stop, którego u nas nie ma, i że koniecznie musi być część oryginalna.
Żal mi się go zrobiło, bo widziałem, jak strasznie się zdenerwował. Przecież dla niego to był cios. Mechanik najwyższej klasy, z najwyższą stawką, jaką można było mieć w fabryce – i raptem taka kompromitacja. W dodatku inżynier ostrzegał, żeby robić ostrożnie, że nie ma części zamiennych – a uszkodzenie nastąpiło tylko przez zwykłą nieostrożność.
Gdy Helmut znów wyszedł, usiadłem na jego stołku i z ciekawością oglądałem wnętrze nie znanego mi przyrządu. Po chwili stanął obok mnie inżynier, który przyniósł przyrząd. Popatrzył i zzieleniał z wściekłości.
– Kto to zrobił? – wrzasnął wskazując palcem złamaną część.
– Ja – odpowiedziałem bez chwili namysłu, niby zdziwiony, że on nie domyślił się tego, widząc, że siedzę nad przyrządem.
– Czy ty wiesz, coś ty zrobił? – wydarł się jeszcze głośniej, tak że zwrócił na nas uwagę wszystkich pracujących.
– Przecież ja tego nie zrobiłem celowo – tłumaczę się spokojnie.
– Jak pan mógł dać to chłopakowi do roboty? – wrzasnął inżynier na Helmuta, który w tym momencie podszedł do nas.
– Pan Helmut wcale nie kazał mi tego robić – zacząłem mówić szybko, zanim on zdążył cośkolwiek powiedzieć. – Jak pan Helmut wyszedł, to ja sam do tego usiadłem i niechcący zawadziłem cążkami.
– Ach, ty szczeniaku, psia twoja mać! – krzyknął na mnie Helmut. – Czy już nie miałeś nic innego do roboty? Czy nie mówiłem, żeby nikt tego nie ruszał?
– Nie słyszałem, żeby pan mówił – broniłem się słabo. – Jakbym słyszał, to przecież bym nie ruszał.
Helmut wciąż krzyczał na mnie, czerwony z pasji. Jak on to ślicznie robił! Jak koncertowo wszedł w nową sytuację! Przyszedł kierownik oddziału i majster. Teraz już Helmut nie wymyślał, tylko tłumaczył mnie.
– Dobry chłopak – mówi – chętny do roboty, jestem z niego bardzo zadowolony. Nie wiem, co mu do łba strzeliło, żeby się brać do takiej odpowiedzialnej roboty. Przecież to jest robota dla starego remiechy.
– Za karę będziesz przez miesiąc czyścił maszyny – zdecydował kierownik oddziału. – Odechce ci się brać do nie swojej roboty.
Od tego dnia codziennie do południa pracowałem w swojej brygadzie, a po południu brałem szmaty, oliwę i czyściłem maszyny.
– Co ci strzeliło do głowy – zapytał mnie Helmut, gdy już się wszyscy rozeszli – żeby brać na siebie nie swoją winę? Chyba nie masz do mnie żalu, że ci tak nawymyślałem, ale przecież rozumiesz, że nie mogłem inaczej. A teraz jeszcze musisz maszyny czyścić przez miesiąc.
– Pamiętam, jak pan kiedyś mówił – odpowiedziałem – że przez tyle lat pracy w fabryce jeszcze nie było wypadku, żeby pan nawalił jaką robotę. Chyba nie byłoby panu przyjemnie stracić opinię dobrego fachowca? A mnie przecież nic nie mogą zrobić, bo ja jestem praktykantem na pierwszym roku i nie odpowiadam za robotę. Ukarali mnie, każą czyścić maszyny – to będę czyścił. Ale za to zarobiłem na opinię dobrego chłopaka i chętnego do roboty. Teraz jak pan nawet kiedy poskarży na mnie, że za mało robię, to wyjdzie niepoważnie i mogą panu nie uwierzyć.
– A czy ja kiedy skarżyłem się na ciebie? – zapytał Helmut.
– Jeszcze nie – odpowiedziałem – ale przecież pan wziął mnie do siebie po to, żeby odegrać się za to, że Władkowi zagroziłem kosą. A i panu też wtedy troszkę za dużo powiedziałem.
– Jaki ty jesteś głupi – odpowiedział. – Niby cwaniak, a takiś głupi, że nic nie zrozumiałeś, chociaż jesteś już u mnie kilka miesięcy. Przecież ja ciebie tylko dlatego wziąłem do siebie, bo wiedziałem, że z takim charakterkiem, jak trafisz do jakiego drania, to długo pracować nie będziesz. A na Władziu wcale mi nie zależy. Chociaż to mój siostrzeniec, ale głupiec i nie zaszkodzi mu to, że dostał po pysku… Ale jak przyszedł do mnie poskarżyć się, wtedy dopiero przyjrzałem się tobie dobrze. Miałeś na sobie spodnie z brata – nogawki na dole jaśniejsze, bo odpuszczane – taka sama stara marynarka z łatami na łokciach, koszulka gimnastyczna z dużym wycięciem na piersiach i do tego wszystkiego ta jaskrawa czapka w kratę! Szkoda, że ty tego nie możesz zobaczyć – przestraszyłbyś się sam siebie! Po takim ubraniu od razu wiadomo, że w domu się nie przelewa, a jak podskoczysz do kogo raz i drugi, to wyrzucą z pracy, a do fabryki nie tak łatwo się dostać. Przecież inny na moim miejscu – mówił dalej Helmut – już dawno przepędziłby ciebie. Daliby innego chłopaka i miałbym spokój. Ale swoja drogą, charakterek to ty masz. Z jednej strony uparty jak osioł, a teraz znów sam siebie skazujesz na karę, mimo że mnie nienawidzisz.
– No, nie – odpowiedziałem dopiero teraz – nie mogę powiedzieć, że aż nienawidzą. Myślałem tylko, że pan chce się odegrać, i zawsze się tego doszukiwałem. A to, że wziąłem winę na siebie, nie jest moją zasługą. Wcale o tym nie myślałem. Zrobiłem to przez zwykłą przekorę. Jak inżynier wydarł na mnie mordę, to żeby go bardziej zezłościć, powiedziałem, że to ja zrobiłem. A czyszczenie maszyn nie jest dla mnie tragedią.
Pierwszy raz rozmawiał wtedy ze mną prawie jak z równym sobie. Nie traktował mnie jak złośliwego szczeniaka, lecz jak dorosłego mężczyznę, co mnie bardziej jeszcze do niego przyciągnęło. To, co powiedziałem o przyjęciu na siebie winy, tylko częściowo było prawdą, bo przecież było mi go żal, gdy widziałem, jak się zdenerwował.
Przez kilka następnych dni codziennie rano – bo od obiadu czyściłem te maszyny – Helmut siadał przy mnie i ostrożnie wypytywał o sprawy domowe i otoczenie, w którym przebywałem. Opowiadałem więc o warunkach, w jakich żyłem. Że ojciec pracuje, ale dużo pije. Że mam młodszą siostrę i o pięć lat starszego brata. Że brat miał siedemnaście lat, gdy wyprowadził się z domu. Mój brat miał piętnaście lat, gdy zaczął pracować jako kuchcik w restauracji. Praca dwadzieścia cztery godziny i dwadzieścia cztery godziny wolne. Po prawie dwu latach takiej pracy zapadł na zdrowiu – okazało się, że to początek gruźlicy. Później kilka miesięcy był bez pracy, a że w domu już było ciasno i nie chciał być rodzicom ciężarem, przyjął pracę na wsi, u brata matki, który był sekretarzem gminy. Zarabiał pięćdziesiąt złotych miesięcznie, które oddawał na utrzymanie i mieszkanie.
– Może chciałbyś dorobić sobie kilka złotych? – zapytał mnie Helmut pewnego dnia.
– Dlaczego nie? Zawsze, ale w jaki sposób? – zapytałem.
– Będziesz u mnie w domu nawijał cewki. Takie same, jak te, które robisz. W fabryce płacą ci dwadzieścia siedem groszy na godzinę, a u mnie zarobisz pięćdziesiąt groszy na godzinę i obiad.
– Klawo, idę – odpowiedziałem zadowolony. – Od kiedy zaczynam?
– Chyba od jutra, bo przecież twoja matka nic nie wie, będzie się denerwowała.
– Jeśli tylko o to chodzi, to mogę już od dzisiejszego dnia. Moja matka zaczyna się martwić dopiero po pierwszej w nocy, bo jak do tej godziny nie wrócę, to wydaje jej się, że pobiłem się z kimś i siedzę w komisariacie albo leżę w szpitalu lub w kostnicy. Ale to wina ojca – dodałem – bo zawsze mi wróży, że mnie albo kiedy łobuzy zabiją albo kat powiesi.
Po pracy poszedłem razem z Helmutem do jego mieszkania. Piechotką, bo mieszkał blisko fabryki. Gdy weszliśmy – zgłupiałem. Wydawało mi się, że to niemożliwe, żeby robotnik pracujący w fabryce mógł mieszkać w takich warunkach. Dwa pokoje z kuchnią, z wszelkimi wygodami. Piękny aparat radiowy, ładne umeblowanie, żona i dzieci ładnie ubrane, mimo że to przecież dzień powszedni. A ten, jak na złość, widząc moją głupią minę, zaczął pokazywać mi jeszcze różne ukryte skarby: aparat fotograficzny, zdjęcia i powiększenia, które sam robił.
– Te zdjęcia robiłem – tłumaczył mi – w Zakopanem. Byłem tam z córką na urlopie. A te znów robiłem nad morzem.
Te zdjęcia – tam, a te jeszcze gdzie indziej. Później pokazał mi kompletny sprzęt rybacki, mówiąc, że lubi ten sport i często przy niedzieli jeździ za miasto na ryby. Następnie pokazał, co ma w szafie, w kredensie i w kuchni. Przyglądałem się wszystkiemu z jakąś dziecinną ciekawością – i myślałem, myślałem intensywnie i bez przerwy. Pierwszy raz byłem w takim mieszkaniu robotniczym. Byłem już w lepszych, ale to były domy bogaczy, arystokracji czy burżuazji – zależy, jak kto takich nazwie. Z rodzinnej wsi ojca przyjeżdżały do nas młode dziewczęta i w takich domach przyjmowały pracę służącej. Chodziłem do nich wiele razy. Siedziałem zawsze w kuchni, a jak „państwa” nie było w domu, to oglądałem pokoje. Tam nie dziwiłem się, bo wiedziałem, że to nie robotnicy. Wszystkie znane mi mieszkania robotnicze były takie jak u mnie, a było też wiele gorszych. Małe, jednoizbowe mieszkania, bez wody i elektryczności, a w nich szafa, szafka, stół i łóżka, które zajmowały najwięcej miejsca. Na noc trzeba było jeszcze rozstawiać łóżko polowe albo rozkładać siennik na podłodze, bo przeciętnie w takim mieszkaniu mieszkało pięć, sześć osób. A niektórzy jeszcze trzymali sublokatorów. Wygodne to było o tyle, że wszystko było w kupie – salon, jadalnia, sypialnia, kuchnia i łazienka. W domu, w którym mieszkałem, tylko właściciel sklepu miał aparat radiowy, niektórzy – a tych też nie było wielu – mieli radia na słuchawki. Aparatów radiowych nie mogli mieć i z tej prostej przyczyny, że dom nie był zelektryfikowany. Dzieci były ubrane byle jak. Całe lato wszystkie dzieci chodziły boso – nawet do szkoły. Gdy byłem mały, latem całym moim ubraniem były majteczki kąpielowe, a do szkoły zakładałem jeszcze koszulę. Tylko w niedzielę i święta dzieci były ubrane lepiej. O tym wszystkim myślałem oglądając mieszkanie Helmuta.
W nocy długo nie mogłem zasnąć. Wciąż myślałem o tym, że Helmut jest robotnikiem w fabryce, ojciec mój też jest robotnikiem w fabryce i ci, wśród których żyję, to też w większości robotnicy. „No tak – myślałem sobie – ale Helmut jest mechanikiem wysokiej klasy i ma najwyższą stawkę. Wyższą stawkę mogli mieć tylko majstrowie i kierownicy oddziałów. Ale przecież on też musiał być kiedyś praktykantem. Od razu takiej stawki nie dostał. Musiał awansować stopniowo, a więc uczył się na pewno w szkole zawodowej, a praktycznie ha warsztacie lub w fabryce. Mówił przecież, że jeszcze nigdy nie popsuł żadnej roboty, dopiero teraz ten przeklęty przyrząd. – A kto tobie broni uczyć się pracy? – zadawałem sobie pytanie. – Jak będę pracował tak jak teraz, to i za dwadzieścia lat niczego się nie nauczę”. Postanowiłem wziąć się uczciwie do roboty. Muszę dojść do tego, żeby żyć kiedyś tak, jak Helmut, a nie tak, jak żyją ci, wśród których wyrosłem.
Dzień ten wstrząsnął moim młodym umysłem. Zrozumiałem wtedy, że mam cel w życiu, do którego muszę dążyć, ale że droga do tego celu będzie ciężka, że. będę musiał pokonać na tej drodze wiele trudności: ciężkie warunki domowe, praca i równocześnie nauka, no i brak pieniędzy na szkołę, która da mi więcej wiadomości niż miejska szkoła zawodowa, do której musiałem chodzić aż do ukończenia osiemnastu lat.
Tego dnia, gdy przyszedłem pierwszy raz nawijać cewki – pracowałem szybko i dokładnie. Uważałem, że jeśli Helmut płaci mi z własnej kieszeni, to nieuczciwie będzie, jeśli będę pracował wolno. Nawijałem trzy cewki na godzinę. Helmut w tym czasie uzwajał twornik. Niby nie wtrącał się do mnie, widziałem jednak, że bokiem zerka co pewien czas i uśmiecha się, widząc, że potrafię szybko pracować. Pracowałem tego dnia cztery godziny. Gdy wychodziłem, wypłacił mi dwa złote. Nie odliczył za czas, który straciłem na drogę z fabryki do domu i na zjedzenie obiadu. Zrobiłem dziesięć cewek przez niecałe cztery godziny. Marian robił tyle przez cały dzień, a Helmut uważał, że to już dużo.
– Ale wpadłem z tymi cewkami! – powiedziałem następnego dnia rano, zwracając się do Helmuta. – Teraz już nie mogę robić czterech cewek dziennie, bo pan już wie, że potrafię zrobić więcej. Ale to nic, będę robił dziesięć sztuk – tak jak Marian.
Od tego dnia pracowałem szybko i dokładnie. Interesowałem się każdą robotą, jaką dostaliśmy do wykonania. Bywało nieraz tak, że stałem tylko przy Helmucie i przyglądałem się, jak on pracuje. Pytałem o wszystko, co mnie interesowało, a on cierpliwie mi tłumaczył. Niejeden raz siedział przy mnie i ja robiłem, a on przyglądał się, czy robię dobrze, i gdy widział, że mogę coś zepsuć, mówił tylko: „Nie tak”. A jak, to już sam starałem się dojść. Wiedziałem, że jeśli mi ktoś powie, jak należy robić – to po pewnym czasie mogę zapomnieć, ale jeśli dojdę do tego sam – wtedy zostanie mi w głowie na całe życie.
Czas urozmaicaliśmy sobie robieniem różnych kawałów. Do normalnych kawałów należało robienie „na ułana”. Odbywało się to tak, że ja, zaopatrzony w pędzel i naczynie z białym lakierem acetonowym, siedziałem pod warsztatem, a Helmut zapraszał do siebie jakiegoś znajomego, który akurat przechodził, i zaczynał rozmowę o polityce, o Bogu, o klerze. Helmut był komunistą, a więc i ateistą – jego dzieci miały w dokumentach zamiast imion: „noworodek”; uparł się, że dzieci chrzcić nie będzie.
Wołał więc do siebie swych znajomych i gdy tylko w rozmowie coś mu się nie podobało – dawał mi nogą znak, a ja już wiedziałem, co mam robić. Malowałem takiemu na biało czubki butów i ostrogi. Gdy jeden odszedł, wołał następnego. Po chwili znak – ja malowałem, wysiadka – i następny, proszę! Jak się który domyślił, gdzie zdobył te ostrogi, to starał się odegrać, i niejeden raz zrobili nam dobry kawał.
Raz Helmut zawołał mnie do okna.
– Chodź, zobacz, urzędniki idą!
Gdy podszedłem, zrobił mi mały wykład na temat stosunków między robotnikami i urzędnikami. Wskazując wychodzących z fabryki pracowników biur, mówił:
– Popatrz i zapamiętaj. W ich pojęciu ty zawsze będziesz czarnoroboczy naród. Oni uważają, że robotnik na oddziale to coś gorszego. Ja zarabiam ponad czterysta złotych miesięcznie, a wielu z nich zarobi nie więcej niż sto osiemdziesiąt, ale żaden z nich takiemu jak ja ręki na oddziale nie poda, bo on jest urzędnikiem”, a ja robotnikiem. Żeby się z nami nie stykać, przychodzą do pracy pół godziny później, a wychodzą pół godziny wcześniej. Do stołówki też chodzą osobno. My od dwunastej do wpół do pierwszej, a biura od pierwszej do wpół drugiej. Zgadzam się, że nie pomieścimy się wszyscy razem. Zgadzam się, że niektórzy pracujący przy brudnej robocie mogą pobrudzić obrusy – bo urzędnikom do obiadu rozkładają obrusy, a dla nas tylko cerata – ale powiedz mi, dlaczego im na stoły stawiają kwiaty, a po obiedzie zdejmują i stawiają te same kwiaty dopiero następnego dnia, gdy robotnicy już wyjdą z obiadu?
– Może uważają, że my nie znamy się na kwiatach? – odpowiedziałem ze śmiechem. – I zamiast wąchać, moglibyśmy je zjeść.
– A czy ty rozumiesz, chłopcze, dlaczego tak jest? – spytał Helmut. I nie czekając na odpowiedź mówił dalej: – Wmawiają im, że są czymś lepszym od robotników, że robotnik będzie zawsze tylko robotnikiem, ciemnym i głupim, a oni to przecież inteligencja i każdy z nich ma prawo zająć w przyszłości najwyższe nawet stanowisko. Ci głupcy wierzą w to i nie widzą tego, że są tak samo bici po krzyżu, jak i robotnicy…
A wszystko robi się po to, żeby ludzi rozdzielić. Bo gdyby wszyscy zgadzali się ze sobą, to źle byłoby z tymi, którzy nami rządzą. Dlatego też mamy tyle różnych partii, związków i związkowców, żeby robotnicy nie mogli dojść do porozumienia. Albo pierwszy maja… Spotykają się na mieście dwa pochody i biją jedni drugich pałkami. Następnego dnia stają do pracy przy tym samym warsztacie i są jednakowo bici przez właściciela, który wczoraj stał przy oknie i z zadowoleniem patrzył, jak robotnicy wzajemnie się biją.
– Mój ojciec mówi to samo – powiedziałem. – Mówi mi zawsze, że wszystkie legalne partie i związki – to tylko jedna kupa łobuzów i złodziei.
Helmut dawał mi często różne nielegalne broszurki i ulotki komunistyczne. Opowiadał też o rewolucji w Rosji – bo dopiero po rewolucji przyjechał z rodzicami do Polski. Tłumaczył mi, jaki jest cel propagandy antybolszewickiej, a wszystkie te sprawy łączył zawsze z antyrobotniczą polityką kościoła i kleru. Mówił o przymusie ślubów kościelnych i chrztu oraz nauki i praktyk religijnych w szkołach.
Tu, w fabryce, pierwszy raz usłyszałem bluźnienie przeciwko Bogu i wszystkim świętościom. Chociaż sam byłem już nie praktykujący i nie wierzyłem w żadne dogmaty wiary – nigdy nie przyszło mi na myśl, że można tak bluźnić. Do bluźnienia prowokował Helmuta jego siostrzeniec, ów Władzio właśnie. Ten był znowu fanatycznie religijny i często przychodził nawracać wujka na drogę wiary świętej. Wtedy było wesoło. Władzio cytował wyjątki z Pisma świętego, a Helmut wykładał swoją teorię o sprawach życia i wiary w Boga. Wywodów tych słuchałem zawsze z ciekawością i argumentacja Helmuta trafiała mi do przekonania. Dyskusje takie zawsze kończyły się w ten sposób, że Władzio wyskakiwał z jakimś dogmatem religijnym sprzecznym z nauką, a Helmut wyjeżdżał z „wiązanką” pod adresem Władzia i Boga. W takim momencie Władzio czerwieniał jak burak, zatykało mu oddech, zasłaniał rękami uszy… i uciekał jak od diabła albo najgorszej zarazy, by po kilku dniach znów przyjść na nową dyskusję filozoficzną, która kończyła się tak jak wszystkie poprzednie.
Wkrótce już kupowałem pismo „Wolnomyśliciel”, które po przeczytaniu puszczałem w ruch, dając do czytania kolegom z dzielnicy, a gdy już kilku przeczytało, wieczorem, stojąc grupą na rogu ulicy, dyskutowaliśmy na tematy poruszane w piśmie.
W ten sposób – urabiany w pracy przez Helmuta, a w domu przez ojca – zaczął się kształtować w umyśle moim nowy światopogląd. Ksiądz przestał być świętością, a bolszewik bandytą, który z nożem w zębach rozrywa dziecko, jak to przedstawiano w gazetach i pismach ilustrowanych. Zaczynałem rozumieć, kto jest wrogiem robotnika, a kto jego przyjacielem. Kto łączy robotników do walki z wyzyskiem, a kto stara się ich rozdzielić. Kształtowanie nowego światopoglądu odbywało się we mnie żywiołowo. Rozmowy, broszurki, pisma, ulotki i własne spostrzeżenia – wszystko bez żadnego ładu i kolejności. Czytałem wszystko, co wpadło mi w ręce, a było inne od dotychczasowej lektury. Przeczytałem całą „Bibliotekę Wiedzy”, i o buddyzmie, i o Darwinie. Z Darwinem miałem małą wpadkę. Do umierającej sąsiadki wezwano księdza, a ten po namaszczeniu chorej wstępował do lokatorów mieszkających na tym samym korytarzu i w każdym mieszkaniu rozmawiał kilka minut z domownikami. Gdy wszedł do mnie, byłem sam w mieszkaniu. Ksiądz zobaczył na stole rozłożoną książkę. Nie przeszkadzałem mu, gdy ją brał do ręki. „Niech i on się troszkę uświadomi – pomyślałem – będzie mądrzejszy”. Obejrzał książkę i spojrzał na mnie uważnie. Patrzyłem mu wyzywająco w oczy, z ironicznym uśmiechem.
– Czy to, chłopcze, nie za wcześnie dla ciebie na taką lekturę? – zapytał życzliwie, bez cienia złości.
– Chyba nie – odpowiedziałem równie grzecznie, ale dobitnie.
– A czy matka pozwala ci czytać takie książki?
– Nie pytam matki o pozwolenie. A zresztą – gdyby nie pozwoliła, to ksiądz może myśli, że nie będę czytać? A poza tym matka nie ma czasu na zajmowanie się moją lekturą.
Popatrzył znowu uważnie, uśmiechnął się, odłożył książkę – i wyszedł.
Z Helmutem żyłem już odtąd w największej zgodzie. Byłem chętny do pracy. Helmut mówił, że jestem zachłanny na robotę. Gdy przyszła do reperacji jakaś nowa, ciekawa maszyna, to nawet gdy byłem czymś zajęty – zabierałem ją do siebie i darłem się z innymi, że tę maszynę ja będę robił.
Byłem zachłanny nie tylko na robotę. Byłem zachłanny również na wiedzę. Interesowałem się wszystkim, co mogło pomóc mi w zdobywaniu wiedzy w każdej dziedzinie. Starałem się o książki i sam pogłębiałem swoje wiadomości teoretyczne, potrzebne do dobrego wykonywania zawodu.
W fabryce musiałem należeć do przysposobienia wojskowego. Każdej soboty, po pracy, odbywały się zbiórki, a każdy urlop obowiązkowo trzeba było spędzić na obozie wojskowym. W fabrycznym klubie sportowym trenowałem zapaśnictwo. Zawsze jednak najlepiej czułem się dopiero wieczorem, na rogu swojej ulicy, w gronie charakternych chłopaków.
– Za sześć tygodni będziesz miał egzamin wyzwoleniowy na czeladnika – powiedział mi kierownik oddziału, gdy po urlopie przyszedłem do pracy. – Jako egzamin praktyczny zrób to, co chcesz. I z tego, co zrobisz, będziesz miał egzamin teoretyczny.
Zmartwiło mnie to. Moja praca to uzwajanie motorów elektrycznych. Teorii mam w głowie dużo, ale najmniej właśnie z maszyn. Trzeba coś zrobić, żeby się nie obciąć na egzaminie – bo to i wstyd wobec innych, i jeszcze jeden rok praktyki. Obowiązkowe trzy lata praktyki już odbyłem. W drugim roku płacono mi trzydzieści pięć groszy za godzinę, a w trzecim – czterdzieści pięć groszy i już wyrabiałem premię. Najwyższa premia – to pięćdziesiąt procent, jeśli wykonałem pracę w czasie wyznaczonym przez kalkulatora. Swoje pięćdziesiąt procent miałem zawsze wyrobione. Po wyzwoleniu na czeladnika płacą sześćdziesiąt pięć groszy za godzinę i premię.
Co.robić, żeby egzamin wypadł dobrze? Na pracę praktyczną dał mi Helmut do uzwojenia twornik przetwornicy. Dla mnie taki twornik to nic strasznego. Nawinąłem już wiele tworników w fabryce, w domu nawijałem te, które prywatnie robiłem dla Helmuta. Ale trzeba podciągnąć tę cholerną teorię.
Od kilku dni w naszej brygadzie pracował student z Politechniki. Po ukończeniu studiów odbywał praktykę wakacyjną. Gdy się dobrze rozejrzałem, zauważyłem, że na oddziale jest ich więcej. Pracowali w różnych brygadach. Chodziłem po hali i każdego z nich po kolei z ciekawością oglądałem. Miałem do nich dziwne, niczym nie umotywowane uprzedzenie. Wiedziałem, że to są „gzymsiki”, „frajery”, „drętwiaki”, którzy pracują na warsztacie razem z nami, a mimo to nie należą do nas. A jak jeszcze zrobią dyplomy i zostaną inżynierami – wtedy będą już tacy sami, jak ci wszyscy. którzy nas, robotników, uważają za tych gorszych. Ten, który pracował w naszej brygadzie, robił z siebie większego ważniaka niż inni. Rano, gdy przychodził do pracy, nawet „dzień dobry” nie powiedział. Stał tylko i patrzył na nas tak, jakby nas wcale nie było.
– Co to za giganciak? – zapytałem Helmuta. – Stoi tak, jakby laskę Ojca świętego połknął. Czego on tak na nas ślepia wybałusza?
– To jest synek naszego… – tu Helmut wymienił nazwisko jednego znanego w całym kraju ważniaka z rządu.
– Rozumiem. To dlatego, że jego tata ważniak, to i on takiego ważniaka odstawia. Czekaj pan, ja mu urządzę jakiś dobry kawał.
Facet ten nic nie robił, tylko stał oparty na imadle i przyglądał się, jak my pracujemy. To mi podsunęło pewien pomysł. Gdy odszedł na chwilę, podłączyłem jeden drut od lampy kontrolnej do imadła, drugi do narzędzi leżących na warsztacie, a narzędzia poukładałem tak, że wzajemnie się dotykały. Gdy wrócił nasz ważniak i znów oparł się na imadle, podniosłem do góry mały motorek, który właśnie reperowałem, i tonem najbardziej uprzejmym, na jaki potrafiłem się zdobyć, poprosiłem:
– Czy szanowny pan nie byłby uprzejmy podać mi małe płaskie cążki? Bo nie mogę teraz wypuścić z rąk maszyny…
Patrzył na mnie przez chwilę, jakby się zastanawiał, czy wypada takiemu jak on arystokracie usłużyć robotnikowi.
– Dawaj pan prędzej! – zawołałem teraz głośno, rozkazującym tonem. – Widzi pan, że nie mogę tego długo trzymać.
Automatycznie, bez zastanowienia, szybko chwycił jedną ręką cążki. Chwycił, wrzasnął – i cążki poleciały w górę. Wrzasnął tak głośno, że wszyscy w pobliżu spojrzeli w naszą stronę, co się stało.
„Czekaj, frajerze – pomyślałem – jak jesteś głupi, to może przerobię cię jeszcze lepiej. Muszę cię wypłoszyć z naszej brygady”. Wyciągnąłem spod warsztatu mały wiatrak, który zrobiłem już dawno. Wiatrak ten służył do nabierania ludzi i znany był na wszystkich oddziałach. Była to mała budka ze śmigłem i rurką do dmuchania. Odnosiło się wrażenie, że jak się dmuchnie, to śmigło będzie się obracało. Kawał polegał na tym, że u góry było małe okienko, przez które sypało się do środka angielskie sadze. Gdy ktoś dmuchnął, sadze zasypywały mu twarz. Wiatrak ten ustawiłem na warsztacie.
Przyszedł nasz „arystokrata” i znów stanął sztywno przy warsztacie. Wiatrakiem zainteresował się dopiero po południu. Wziął go do ręki, obejrzał, poruszył palcem śmigło raz, drugi raz, popatrzył na rurkę i postawił na stole. „Nie natnie się, cholera” – pomyślałem, zły, że kawał się nie uda.
Zbliżał się fajerant. Wszyscy już składali narzędzia, robili porządki w swoim miejscu pracy. Zauważyłem, że nasz student znów trzyma w ręku wiatrak. „Dmuchnie czy nie dmuchnie? Dmuchnie” – pomyślałem, widząc, jak podnosi wiatrak do góry. – Nie, nie dmuchnie, opuścił na dół. Dmuchnął raz – za słabo. Popatrzył zdziwiony, dlaczego śmigło się nie kręci. Dmuchnął mocno… – i aż krzyknąłem głośno z radości. Oczywiście nie zauważył, że jest czarny, i dopiero gdy wszyscy zaczęli się śmiać – dotknął twarzy i już wiedział, co się stało. Poczerwieniał, odrzucił wiatrak i od tej pory już go na oddziale nie widzieliśmy. Nie przyszedł też więcej do fabryki. On nie musiał odbywać praktyki. Nawet gdyby się wcale nie uczył, to też tatuś załatwi, że dyplom inżyniera otrzyma.
Następnego dnia przyszedł do naszego działu nowy student. Przyszedł sam. Chłop potężny i chyba więcej niż metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Podszedł do Helmuta, przywitał się podając mu rękę. Następnie przywitał się kolejno ze wszystkimi i zapytał, czy nie znajdzie się u nas jakaś robota.
– W tej chwili nic dla pana nie mam, ale może przyniosą coś nowego, niech pan poczeka – odpowiedział Helmut dyplomatycznie.
Ale jemu się spieszyło, nie bardzo chciał czekać. Postał z dziesięć minut, odszedł, pochodził po oddziale i wrócił z powrotem do nas. A my pracowaliśmy tak, jakby go wcale nie było. Podszedł do mnie, popatrzył, co robię, i zapytał:
– Do czego mają być te cewki? Odpowiedziałem grzecznie, podając dane techniczne.
– A może pozwoli pan mi trochę ponawijać?
– Niestety nie mogę, bo to robota na egzamin wyzwoleniowy, muszę wszystko od początku do końca zrobić sam.
Ale dałem mu do nawijania cewki do prądnic lotniczych.
„Jak chcesz pracować – pomyślałem – to proszę bardzo. Cewek nigdy nie będzie za dużo”. Gdy nawijał pierwsze cewki, zwracałem mu uwagę, gdy robił coś niewłaściwie. „Wcale nie ważniak” – pomyślałem, gdy kilka razy sam zapytał mnie, co jak. należy robić. Gdy syrena zawyła na przerwę obiadową, siedząc obok siebie przy warsztacie wyciągnęliśmy paczki z jedzeniem.
– O rany! Jakie pan ma bycze żarcie! – krzyknął student zachwycony, gdy spojrzał na moje jedzenie. – Niech pan się zamieni, oddam panu swoje – zaproponował.
– Proszę bardzo – odpowiedziałem. – Jeśli pan koniecznie chce… Nie wiem tylko, dlaczego to żarcie takie bycze – chleb razowy z masłem i z cebulą.
– Ja to strasznie lubię, ale w domu wyśmieliby mnie – odpowiedział. – A ja to cholernie lubię.
Za swoje jedzenie otrzymałem bułeczki z masłem i szynką. Zjedliśmy obiad, obaj zadowoleni z zamiany.
Następnego dnia zapytałem Leszka – bo tak miał na imię nasz nowy student – czy nie chciałby rozebrać kilku maszyn i umyć w benzynie.
– Które? – zapytał krótko.
Pokazałem mu pięć nawalonych prądnic, które czekały na reperację. Poprosił mnie tylko o fartuch. Dałem mu brudny fartuch, benzynę, szczotkę do mycia i duże pudło blaszane, które spełniało rolę wanny przy myciu brudnych, zamazanych smarami części.
„Ciekawy facet – pomyślałem, patrząc, jak z zapałem rozbiera maszyny i czyści benzyną poszczególne części. – Niczym się nie zraża. Robi wszystko, co mu damy. Nawet tak trochę po naszemu mówi: «O rany, bycze żarcie, cholernie». No nic, zobaczymy, co będzie dalej. Zrobić mu jakiś kawał, czy nie zrobić? Jak dotąd, nie dał mi żadnego powodu”.
Trzeciego dnia rozmawialiśmy na temat mojego egzaminu wyzwoleńczego. Powiedziałem mu, że dłubię się już trzy lata w motorach, ale z teorii stoję słabo. Że gdybym mógł znaleźć kogoś, kto chciałby mnie podciągnąć w wiadomościach teoretycznych, to chętnie bym nawet zapłacił.
– A może pan chciałby mnie troszkę podciągnąć? – zapytałem już wyraźnie. – Zapłacę panu, jak płacą inni. Mam jeszcze do egzaminu niecałe sześć tygodni, ale wierzę w swój łeb, w tym czasie potrafię wiele zapamiętać.
– Nie bardzo to wygodne dla mnie – odpowiedział Leszek – bo ja już jednemu daję korepetycje. Ale mogę pana uczyć.
Mieszkał w Alei Trzeciego Maja, dał mi na karteczce swój dokładny adres. Tego samego dnia wieczorem przyszedłem do niego, a następnego dnia zaproponował mi, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Zgodziłem się pod warunkiem, że w fabryce, przy ludziach, będziemy z sobą oficjalnie – na „pan”. Nie chodziło mi o mnie. Nie chciałem tylko narazić go na szykany kolegów studentów i pracowników technicznych, których sporo kręciło się zawsze po oddziale.
I tak przechodziły nam dnie. W południe zamienialiśmy się obiadami. Brałem od niego różne smakołyki, a w zamian oddawałem swoje, na które z zasady składał się chleb razowy, do tego gotowany boczek wędzony, słonina solona, masło i cebula lub kawał „szynki” kaszanej. W pracy coraz serdeczniejsze stosunki między Leszkiem i pracownikami naszej grupy, a wieczorem nauka. Leszek był zadowolony. Mówił, że jestem wdzięcznym uczniem, bo bardzo łatwo przyswajam sobie materiał. Twornik już dawno miałem zrobiony, a nauka teorii też przebiegała sprawnie.
W dniu poprzedzającym egzamin wyzwoleniowy Leszek egzaminował mnie prawie cztery godziny. Zadawał pytania, kazał robić różne schematy i obliczenia. Wszystko musiałem robić sam – tego dnia nie wyjaśniał mi nic. Następnego dnia Leszek był bardziej zdenerwowany niż ja. Twierdził, że mój egzamin jest równocześnie jego egzaminem – egzaminem umiejętności przygotowania kogoś do egzaminu. Co chwila zadawał mi na wyrywki różne pytania.
O godzinie dziewiątej kierownik oddziału zebrał nas pięciu – wszystkich tych, z którymi w jednym czasie zostałem przyjęty do pracy. Komisja egzaminacyjna składała się z czterech inżynierów i naszego kierownika oddziału, również inżyniera. Stanąłem przed komisją drugi. Pierwszy delikwent wyszedł z pokoju czerwony jak ugotowany rak, ale powiedział, że poszło mu dobrze.
W pierwszym momencie byłem stremowany, lecz mój kierownik dodał mi otuchy oraz powstrzymał innych od zadawania pytań. Obejrzeli najpierw twornik, naradzali się i zaopiniowali, że bardzo dobry. Zapytali kierownika, czy jest pewien, że zrobiłem go sam. Kierownik potwierdził. Wtedy dopiero zaczęli zadawać pytania – a ja uspokoiłem się. Po jakimś czasie kazali mi wyjść, a po chwili oznajmili, że egzamin zdałem z wynikiem bardzo dobrym. Każdy kolejno uścisnął mi grabkę… i wysiadka.
– No jak? No jak? – zawołał Leszek, gdy wszedłem na oddział.
– Wszystko dobrze – odpowiedziałem.
Pierwszy złożył mi życzenia. Następny był Helmut, a potem już kolejno wszyscy pracownicy z oddziału. Każdy składając życzenia zwracał się do mnie per „panie Stanisławie”, a to dlatego, że mechanicy mówią praktykantom po imieniu, ale tracą to prawo, gdy praktykant wyzwala się na czeladnika. Wtedy sam wybiera tych, którzy mogą mówić mu „ty”.
– A może zrobimy popijawę? – zapytałem Antosia.
Antoś to kolega z oddziału, który zdawał egzamin tego samego dnia, co i ja. Z pięciu wyzwolonych tego dnia praktykantów tylko Antoś i ja postanowiliśmy zrobić małe przyjęcie w jakiejś lepszej knajpie, na które zaprosiliśmy naszych majstrów. Więc ja zaprosiłem Helmuta i Leszka, a Antoś swojego majstra i jeszcze jednego mechanika. Doszliśmy do wniosku, że należy zaprosić także majstra oddziałowego, który był dobrym chłopem i jeszcze lepszym gazownikiem. Na miejsce spotkania wybraliśmy restaurację w Alejach Jerozolimskich, w której mieliśmy spotkać się o godzinie siódmej wieczorem. Umówiliśmy się z Antosiem, że mamy do stracenia po trzydzieści złotych, ale na wszelki wypadek będziemy mieli przy sobie więcej forsy. Byłoby głupio, gdyby zabrakło nam kilku złotych do rachunku. Leszka zaprosiłem nie tylko dlatego, że byliśmy już z sobą na koleżeńskiej stopie, ale także dlatego, że kategorycznie odmówił przyjęcia ode mnie jakiejkolwiek zapłaty za pomoc w nauce przez prawie sześć tygodni.
Wszyscy stawili się o umówionej godzinie. Wódkę i zakąski zamawiali nasi mechanicy. Pierwszy raz byłem w takiej luksusowej knajpie, więc nie chciałem popełnić żadnej gafy. Kelner bez przerwy kręcił się przy stoliku, zmieniał nakrycia do każdej zakąski i sam napełniał kieliszki. Po dwóch godzinach wszystkim już nieźle kurzyło się z czupryn.
– Panie ober! – zawołał na kelnera jeden z majstrów. – Pół literka jeszcze i coś na ząbek! Co pan ma dobrego na zakąskę?
Kelner wymienił kilka potraw po polsku i kilka potraw w jakimś obcym języku, między innymi wymienił: kabaczki.
– Co? Wariata pan ze mnie robi? – obraził się majster. – Wykałaczkami mnie pan częstujesz? Myślisz pan, że ja już taki pijany jestem, że wykałaczki będę jadł na zakąskę?
Mimo że nie wiedziałem, co to są kabaczki, słyszałem wyraźnie, że kelner nie powiedział „wykałaczki”, a właśnie „kabaczki”. Kelner łamał się w ukłonach i przepraszał za nie popełnioną winę.
– Pan szanowny łaskawie mnie źle zrozumiał. Nigdy bym sobie nie pozwolił na podobną poufałość. Proszę mi wybaczyć, może niewyraźnie powiedziałem – powtarzał, a majster upierał się przy swoim.
Słuchałem tej rozmowy i nie mogłem zrozumieć dwóch rzeczy. Po pierwsze, dlaczego majster tak rozrabia? Wypił kieliszek, a robi szumu za cały antałek. U nas chłopaki mówią w takiej sytuacji: „można wypić po kubeczku, spokój w głowie, w porządeczku”. Albo: „spokój w głowie, porządek musi być”. A ten uczepił się człowieka i mantyczy. Drugą rzeczą, której nie mogłem zrozumieć, to niezachwiany spokój kelnera. Jeden mantyczy, a drugi bez przerwy się kłania i przeprasza.
„Już ja nie mógłbym być kelnerem – pomyślałem sobie. – Przecież przy tej pracy trzeba mieć stalowe nerwy”. Tymczasem majster już wyjechał z ciężką artylerią w rodzaju: ciapciaku, łachudro itp.
– Odczep się pan od tego człowieka. – zwróciłem się ze złością do majstra. – Co się pan tak do niego przytratatitał? Czy dlatego pan taki kozak, że on tu na służbie i nie może pana opatyczyć? Ululał się pan? To idź pan spać!
To trafiło wszystkim do przekonania i dwóch kolegów podniosło się z krzesła, wzięli go pod rączki, wyprowadzili za drzwi, wsadzili do taksówki, z góry zapłacili za przejazd i kazali odwieźć go do domu. Tak więc zostało nas sześciu i nikt nie był zagazowany.
Poprosiliśmy o rachunek. Gdy kelner obliczał, każdy sięgnął do kieszeni.
– Zaraz, panowie, tutaj płaci Antoś i ja – odezwałem się. – Czego się spieszycie? To nie Ubezpieczalnia, każdy zdąży. – I zapłaciłem rachunek, który wyniósł czterdzieści sześć złotych. Majstrowie popatrzyli na siebie, coś poszeptali, a Helmut powiedział:
– Wobec tego zmieniamy lokal. Teraz my pokażemy, jak się majstrowie bawią.
I zaczęła się zabawa na ich koszt. Dwiema taksówkami przerzuciliśmy się do innej knajpy. Ta była jeszcze lepsza, z występami. Półnagie kobiety tańczyły na parkiecie i śpiewały modne piosenki. Pod jedną ścianą siedziało kilkanaście młodych i ładnych kobiet. Domyśliłem się, że to fordanserki. Każdy, kto chce, może prosić je do tańca, trzeźwy czy pijany, młody czy stary, a one w interesie knajpy nie mają prawa odmówić. Jeśli pijani goście zaproszą którąś z nich do swego stolika, właściciel knajpy płaci jej pewien procent od rachunku, który oni zapłacą. Starają się więc, jak mogą, naciągać gości na drogie trunki i zakąski. Wysączyliśmy tu troszkę wędki, troszkę potańczyliśmy i znów przesiadka do innego lokalu.
Była godzina pierwsza w nocy, gdy znaleźliśmy się w nowej knajpie, która od poprzedniej różniła się tylko tym, że nie było w niej występów, natomiast miała więcej fordanserek. Spodobała mi się jedna z nich. Siedziała w towarzystwie koleżanek w pobliżu naszego stolika. Była ładna, zgrabna i nie miała więcej niż osiemnaście lat. Patrzyłem na nią natarczywie, a gdy uśmiechnęła się do mnie, poprosiłem ją do tańca. Tańczyłem dla samej tylko przyjemności tańca, bez żadnych celów ubocznych. Innego jednak na ten temat zdania była widocznie moja partnerka. Przy trzecim tańcu przylgnęła do mnie całą długością swego młodego ciała. Zdrętwiałem – przecież miałem dopiero dziewiętnaście lat! Do przytomności doprowadził mnie namiętny szept mojej partnerki:
– Kochanie, tak bardzo chciałabym się z tobą czegoś napić.
– Nie da rady – odpowiedziałem spokojnie. – Ja nie z kategorii frajerów. Z „Dołu” jestem, z ferajny. – („Dół” to Powiśle i Czerniaków, położone niżej niż Śródmieście).
– A może jednak wypijemy po jednym – zaszczebiotała znów przymilnie.
– Słuchaj, mała, starego wróbla nie posadzisz na końskie g… Z taką przewalanką to nie do mnie. Wiem przecież, że szukasz gościa na grubszy rachunek, a ja nie lubię być frajerem i powiem ci szczerze, że nie mam forsy.
– Jeśli tak, to mam do ciebie prośbę – powiedziała już bez żadnych czułości. – Nie proś mnie więcej do tańca. Może kogoś złapię, bo jeszcze nic dzisiaj nie zarobiłam. A może pójdziemy do mnie? – zaproponowała. – Mieszkam tu w pobliżu.
Tańcząc wsadziłem rękę do kieszeni, w której zawsze luzem nosiłem pieniądze, i namacałem pięć złotych. Trzymając w ręku monetę, myślałem: rachunek na dwóch wypadł czterdzieści sześć złotych. A do wydania miałem trzydzieści złotych, plus dwadzieścia złotych zakonspirowane. Więc wypadło taniej, niż przewidywałem.
– Masz, ale nie skorzystam – powiedziałem wkładając jej pieniądze do ręki.
– Jak to, tak za nic mi dajesz? – zapytała zdziwiona. – Tak to ja nie przyjmę. Chodź do mnie za te pięć złotych, nic więcej od ciebie nie wezmę.
Powiedziałem, że nie skorzystam.
– A może boisz się? Nie bój się, nikt tu nie ma do mnie prawa.
– Powiedz, mała, kogo ja się mogę bać, jak ja sam siebie się nie boję – odpowiedziałem ze śmiechem. – A poza tym ja mam pomocnika „za parkanem”, którym nieźle potrafię operować. – Mówiąc to uchyliłem poły marynarki, by zobaczyła wystającą z kieszeni rękojeść dużego fińskiego noża.
– To za co dałeś mi pieniądze?
– Taką już mam po ojcu zasadę życiową: Boso, ale w ostrogach. A dałem ci za fatygę, za taniec i dlatego, że mi się tak podoba. A teraz baw się dalej, może jeszcze parę złotych zarobisz do rana – powiedziałem, gdy po skończonym tańcu szliśmy razem w kierunku naszych stolików. o godzinie wpół do trzeciej nad ranem, wszyscy dobrze na obrotach, wsiedliśmy w dwie dorożki.
– Wio, panie sałata! – krzyczał Leszek na dryndziarza w pierwszej dorożce.
– Mijaj ich pan! – wołaliśmy na swojego. i zaczął się wyścig dorożek po pustych ulicach Warszawy. Gdy dojeżdżaliśmy do skrzyżowania ulic, zza rogu wypadło kilka osób. Dwie młode kobiety wyskoczyły na jezdnię. Jedna wskoczyła do pierwszej dryndy, a druga do naszej.
– Obława! – powiedziała wystraszona, wciskając się między nas. – Panowie, nie dajcie mnie zabrać – prosiła. – Nazywam się… – i wymieniła swoje imię i nazwisko.
W tym momencie zza rogu wyjechała „buda” – kryty samochód policyjny. Wysypali się z niego policjanci i łapali uciekających. Nas nie zatrzymali, więc spokojnie pojechaliśmy dalej. Na ulicy Marszałkowskiej wyskoczyłem z dorożki i wsiadłem w nocny tramwaj idący w stronę Mokotowa, a stamtąd już piechotą w dół – w swoją parafię.
Wracając myślałem o przeżyciach ostatniego dnia. Najważniejsze przeżycie – to egzamin dojrzałości. Skończył się praktykant, od jutra jestem już czeladnikiem i dalsze moje życie będzie się układało w zależności od tego, jakim będę fachowcem. Lepszy fachowiec – to większa płaca i lepsze warunki życia. Myślałem też o Leszku, dla którego ten dzień był ostatnim dniem praktyki wakacyjnej w fabryce. Umówiliśmy się, że będziemy się spotykali. Wkrótce zaczął pracować w fabryce jako inżynier.
Myślałem też o życiu młodej dziewczyny poznanej w knajpie i o tej, która przed obławą schroniła się do naszej dorożki. Myślałem o kelnerze, któremu można bezkarnie wymyślać, jeśli tylko ma się odpowiednią ilość gotówki do stracenia. Myślałem o tych tak zwanych lepszych knajpach, w których niektórzy tracą w ciągu dnia więcej pieniędzy, niż inni mają na utrzymanie całej rodziny w ciągu miesiąca. Na dzielnicy chłopaki też piją wódkę. Piją w mieszkaniach, na klatkach schodowych, w bramie, za parkanem, a wieczorem to i na ulicy. Piją także, ale to już rzadziej, bo to drożej kosztuje, w knajpach, „mordowniach” na dzielnicy. Gdy chcą wypić, składa się kilku po złotówce lub po pięćdziesiąt groszy. A taniec – to latem „deptak” w Parku Sieleckim, a zimą sala Towarzystwa Przyjaciół Czerniakowa – za jeden złoty od osoby.
Tego dnia poznałem nowy kawałek życia, znany mi dotychczas tylko z opowiadań.
– Chcesz jechać w miasto na zabawę? – zapytał Władek. – Mam zaproszenie, dostałem od pułkownikowej, u której malowałem willę, do Resursy.
– A kto jeszcze idzie? – zapytałem.
– Bronek i Edek.
– Dobrze, idę – odpowiedziałem.
– Wejście kosztuje drogo, ale wejdziemy na gapę. Damy sobie radę. Przecież to nie Czerniaków, tam nie będą tak bardzo pilnować – dokończył Władek.
– Niech każdy zabierze w kieszeń ćwiartuchnę – poradziłem chłopakom – bo tam na pewno drogo kosztuje. Za dużo nie można brać, bo porządek musi być… Idziemy w kapeluszach – nie będzie poruty.
Każdy poszedł do siebie przebrać się i wieczorem pojechaliśmy na frajerską – jak to my nazywaliśmy – zabawę. Na głowach mieliśmy kapelusze, które zakładało się tylko na wyskok do miasta. Gdy ktoś przez zapomnienie stanął na rogu z chłopakami w kapeluszu – dostawał taką naukę, że więcej tego nie robił.
– Ty, patrz, wariat w kapeluszu! – wołali śmiejąc się. Ktoś strącił kapelusz z głowy, inny kopnął, ktoś inny poderwał i wsadził drugiemu siłą na głowę. Gdy wreszcie właścicielowi udało się go odebrać, musiał długo czyścić i fasonować, zanim znów zdatny był do użytku.
Tam, na dzielnicy, obowiązywały kraciaste czapki i czerwone apaszki. Czym jaskrawsza krata i czerwieńsza apaszka – tym większy przystojniak. Więc w kapeluszach i krawatach pojechaliśmy na „grzeczną” zabawę. Okrycia oddaliśmy do szatni i kręciliśmy się, żeby zorientować się w możliwości wejścia bez biletu. Na szerokich schodach stali ci, co kontrolowali bilety. Stojąc w hallu obserwowaliśmy wchodzących gości. Panie w pięknych sukniach balowych, panowie w smokingach, niektórzy we frakach, ale byli również tacy w zwykłych wizytowych garniturach. Obserwując ludzi zauważyłem, że z małych bocznych drzwi wyszedł wodzirej, którego poznać można było po pęku kolorowych wstążek przypiętych do ramienia – i szerokimi schodami poszedł na górę, a po pięciu minutach znów wyszedł tymi samymi drzwiami na dole.
– Chłopaki, tu musi być przejście na salę – powiedziałem, wskazując drzwi, z których wychodził wodzirej. – Idziemy.
W pokoju, do którego weszliśmy, siedziało przy stole czterech mężczyzn. Ukłoniliśmy się grzecznie i bez żadnej tremy, z uśmiechem, o nic nie pytani, wyszliśmy drugimi drzwiami i wąską klatką schodową dostaliśmy się do kuchni i bufetu, a stąd już na salę.
Zabawa na cały regulator.
– Wszystkie pary tańczą! – woła wodzirej.
Władek i Edek już tańczą – mrugają do nas i dają do zrozumienia, że partnerki słabo tańczą.
Rozglądam się, czy nie da się „kupić” dla siebie partnerki. Patrzę – pod. ścianą siedzi starsza para, a przy nich młoda, może siedemnastoletnia panienka w niebieskiej balowej sukni. Poprosiłem do tańca. Panienka spojrzała w bok i zapytała:
– Mamusiu, można?
Mamusia zmierzyła mnie od góry do dołu – i kiwnęła głową, że można. Po skończonym tańcu odprowadziłem panienkę do mamusi. Ponieważ tańczyła dobrze, więc nie szukałem już innej partnerki. Po pewnym czasie, w tańcu, panna Irenka – bo takie imię miała moja dama – w imieniu rodziców zaprosiła mnie do bufetu na kolację.
Pierwszy raz byłem na takiej „arystokratycznej” zabawie, więc nie wiedziałem, jak należy się zachować. Czy wypada przyjąć zaproszenie, czy też w dobrym tonie będzie, jeśli odmówię. Gdy po jakimś tańcu znów oddałem Irenkę mamusi – teraz już zaprosili mnie rodzice. Zaproszenie przyjąłem, lecz poszedłem zapytać chłopaków, co oni o tym myślą.
– Idź, frajerze, nie namyślaj się! Co ci szkodzi zjeść i wypić za darmo – radzili koledzy. – A powiedz jeszcze, że jesteś z kolegami, to może i nas zaproszą.
Przy stolikach rozsiadła się cała rodzinka – rodzice, Irenka i dwóch starszych braci, każdy z narzeczoną. Toczyła się rozmowa i tylko pilnowałem się, żeby nie wyrazić się „zagranicznym” słowem. Odstawiałem „sztyfcika” i szło mi to zupełnie dobrze. Tatuś pochwalił się, że jest jakimś kierownikiem w banku, że synowie studiują na Politechnice, że Irenka wkrótce zrobi maturę i pójdzie na medycynę.
– A co pan robi? – zapytał tatuś.
– Uczę się, u Wawelberga.
– W jakim kierunku?
– Radiotechnika – odpowiedziałem, bo faktycznie w tym czasie uczyłem się tam, ale były to Państwowe Kursy Radiotechniczne, dwuletnia szkoła wieczorowa z wyższym poziomem nauczania, mieszcząca się na terenie szkoły Wawelberga.
Połapałem się, że rodzinka przeprowadza egzamin, czy facet nadaje się do towarzystwa dla córeczki. Podobała mi się ta zabawa w ciuciubabkę z nimi i dalej grałem rolę skromnego, grzecznego i kulturalnego chłopca.
Egzamin widocznie wypadł dobrze, bo gdy spotkałem się z Irenka w następną niedzielę, by doręczyć jej fotografie, które zrobiono nam na balu, na moje pytanie, jak spędzimy wieczór – odpowiedziała:
– Pójdziemy do mnie do domu.
– A czy to wypada? – zapytałem. – Przecież tak krótko się znamy.
– Niech się pan niczego nie obawia. Do nas w każdą niedzielę schodzi się dużo młodzieży, koledzy braci, moje koleżanki. Śpiewamy, tańczymy – bo mamy pianino i radio, patefon. Powiedziałam w domu, że pana przyprowadzę.
Poszedłem. Pomyślałem sobie tylko, że znów muszę odstawiać „sztyfcika” – a to trochę męczy, bo wciąż trzeba uważać na to, co się mówi i robi.
„O-la-la, a to wpadłem w «ciekawe» towarzystwo” – pomyślałem, gdy znaleźliśmy się już w mieszkaniu, które urządzone było komfortowo: pięć pokoi z kuchnią, wszystkie ładnie umeblowane. „Trzymaj się sztywno, nie zblamuj się – ostrzegałem w myśli sam siebie – to nie róg ulicy Tatrzańskiej i nie knajpa u Bandyty na Wójtówce, gdzie można sobie pozwolić na wszystko i nikt się niczemu nie dziwi”. Na szczęście, przewidując, że trzeba będzie z Irenka wstąpić do kina czy do kawiarni, ubrałem się, jak to się u nas mówiło, „po frajersku – miastowo”, to znaczy białe wełniane rękawiczki, pilśniak na głowie, krawat i biały szalik.
Irenka poznała mnie z całym towarzystwem. Prezentacja przebiegła gładko. Dowiedziałem się, że z kolacją czekano na nasze przyjście, i po chwili wszyscy siedzieliśmy przy zastawionym stole.
Podano różne kanapki, ciasteczka, cukierki i butelkę słabego wina na dwanaście osób samej młodzieży – bo staruszkowie wraz z ciocią, która ich tego dnia odwiedziła, siedzieli pod ścianą. Chociaż niby nic ich nie obchodziło, obserwowali bez przerwy, co my robimy i o czym rozmawiamy.
Zrozumiałem, że ośrodkiem ogólnego zainteresowania była moja „skromna” osoba – jako nowego gościa w dobranym, dobrze znającym się towarzystwie. „Skromna” dlatego, że starałem się być mało widoczny i nie za wiele mówić. Właśnie mówić. Bo zaczęło mnie to śmieszyć – jakaś sztuczna w tym towarzystwie grzeczność, bez przerwy słyszałem: proszę, dziękuję; nic tylko – „ą” i „ę”. Rękę, nogę, mogę, panienkę – przesadnie akcentowano. Nie jestem takim baranem, żebym tego nie potrafił naśladować, więc pojechałem na tym samym tonie i wszystko szło klawo.
– Czy pan pracuje, czy jeszcze się uczy? – zapytała panna Lila, koleżanka Irenki, siedząca obok mnie przy stole. – Bo ja uczę się w konserwatorium, gram na skrzypcach.
„Oho, trzymaj się – pomyślałem – zaczyna się egzamin, czy pasuję do towarzystwa”.
– Uczę się, proszę pani… – zrobiłem pauzę – sprzedawać gazety – dodałem po chwili.
– Pan ma duże poczucie humoru! – zaszczebiotała Lilka.
– Chyba tak, ale to u mnie rodzinne, po ojcu.
– A do którego gimnazjum pan chodził? – zadał pytanie młodzieniec siedzący po przeciwnej stronie stołu.
„Tu was boli – pomyślałem. – Gimnazjum, matura – to klucz otwierający wejście do waszego towarzystwa. Szczęśliwie, że nie zależy mi na towarzystwie takich jak wy – młodych, a już nadętych i zarozumiałych drewniaków”.
– Do żadnego gimnazjum nie chodziłem – odpowiedziałem zadowolony, że spotka ich rozczarowanie. – Mnie uczyła ulica. I chyba źle nie wyuczyła, prawda?
Roześmieli się wszyscy, zadowoleni z dowcipu. Po moim powiedzeniu o nauce sprzedawania gazet nikt mi nie uwierzył, że nie chodziłem do żadnego gimnazjum. A gdy jeszcze powiedziałem, że zaproszenie na bal znalazłem na ulicy – uznali mnie za bardzo tajemniczego człowieka. Ale oni i tak dowiedzą się o mnie wszystkiego…
Po kolacji tańczono przy radiu i patefonie. Jeden z gości grał na pianinie – a raczej słuszniejsze będzie określenie, że uczył się grać na pianinie, bo niesamowicie mylił tempo i fałszował melodię.
Przy pożegnaniu wszyscy zapraszali mnie, żebym koniecznie przyszedł w następną niedzielę.
– Pan tak dobrze tańczy i ma tyle humoru – mówiła Irenka.
– I taki pan tajemniczy – dodała Lilka. – Cały wieczór byliśmy razem i nic o panu nie wiemy.
– Tajemniczość to moja specjalność – odpowiedziałem. – Gdy dowiecie się o mnie wszystkiego, może okazać się, że wcale nie jestem taki interesujący.
Następnego dnia wieczorem opowiedziałem swoim chłopakom wrażenia z wizyty u „lepszej sfery”.
– No gadajcie, jak mi radzicie? Iść tam znów w niedzielę czy nie warto?
– Nie bądź głupi, idź – poradził mi jeden. – Pożresz sobie za frajer dobrych rzeczy, potańczysz i – co najważniejsze – poznasz z bliska, jak wygląda ich życie. Tylko że to są ludzie przeważnie bez charakteru – tłumaczył mi starszy kolega. – Pilnuj się, żeby ci który jakiegoś świństwa nie zrobił. Oni to robią grzecznie. Będzie się do ciebie uśmiechał, a w rękawie będzie trzymał nóż, żeby posunąć wtedy, jak się do niego wykręcisz tyłem.
– Tego to ja się nie boję. Jak zaszurają, to dam radę wszystkich rozmieszać.
W następną niedzielę wszystko odbyło się u Irenki tak jak poprzednio, z tą tylko różnicą, że Lilka grała na skrzypcach i zaśpiewała kilka piosenek przy kulejącym akompaniamencie. Wszystko to wyszło bardzo słabo, ale wszyscy przez grzeczność bili brawo i prosili o jeszcze.
Gdy zagrała znane mi tango – zaśpiewałem w takt muzyki. Albo śpiew wyszedł dobrze, albo – tak jak Lilce – przez grzeczność wszyscy bili brawo i prosili, żeby jeszcze coś zaśpiewać. Zaśpiewałem typową warszawską piosenkę – jedną z tych, które znane były tylko na przedmieściach. To już wszystkich naprawdę wzięło – bo śpiewałem w sposób charakterystyczny, akcentując tak, jak to robią tylko ludzie wychowani na przedmieściach Warszawy.
– Brawo, pięknie! – zachwycali się. – A la Wiech, stylem Wiecha – wołali.
– Jak pan go dobrze naśladuje!
„To Wiech naśladuje mnie – pomyślałem – tylko że za bardzo wykoślawia. A ja, owszem, naśladuję, i to chyba dobrze, ale wasz sposób mówienia”.
Gdy na dodatek powiedziałem im jeden monolog pijacki, a drugi,szemrany” – zachwytom nie było końca. Stwierdzili, że albo chodzę do szkoły teatralnej, albo już występuję na scenie.
Głupie uczucie. Rozmawia człowiek z tymi ludźmi, słucha, co mówią, i nie wie, co jest prawdą, a co fałszem powiedzianym w imię grzeczności, obłudy czy złośliwości. Ale tym się nie przejmowałem, bo wcale mi na nich nie zależało. Wiedziałem, że znajomość ta szybko się skończy, bo mi towarzystwo nie odpowiadało duchowo.
Zauważyłem, że panna Lilka zaczyna w moją stronę przewracać oczami. W tańcu lepiła się do mnie, mówiła, że mnie rozszyfruje – i zaproponowała spotkanie na mieście.
– Chętnie spotkałbym się z panią – odpowiedziałem – ale nie chcę narazić się temu panu, który patrzy na mnie tak, jakbym mu ojca i matkę zabił. Czy pani nie wie, dlaczego on tak na mnie ślepia wybałusza?
W tym momencie zdałem sobie sprawę, że wyskoczyłem ze słowami, które w tym domu nie powinny być wypowiedziane.
– Zazdrosny jest – odpowiedziała Lilka zalotnie. – Zakochał się we mnie i nie daje mi spokoju, chociaż wyraźnie mu powiedziałam, że nie będę z nim chodziła. Nie wiem, dlaczego, ale wszyscy chłopcy są we mnie zakochani. „Ja też nie wiem, dlaczego” – pomyślałem.
Gdy tańczyliśmy z Irenka, ta ostrzegała mnie, żeby z Lilka nie zaczynać, bo to jest nic niewarta dziewczyna. Dla zabawy stara się rozkochać w sobie każdego chłopca po to, by mu dać kosza – a sama bierze się za następnego. – Teraz przyszła kolej na pana. Dowiedziałam się od brata – mówiła mi dalej Irenka – że dwóch ostatnio zakochanych umawiało się w kuchni, żeby pana od niej odstawić.
I rzeczywiście, patrzyli na mnie spode łba, ale nie zaczepiali. Z mieszkania wyszedłem ostatni, ulica była pusta. Pomyślałem sobie, że teraz, choćbym nawet chciał, to już nie mogę urwać się z tego domu. Muszę przychodzić, żeby sobie chłopcy nie pomyśleli, że mnie wystraszyli. Ano, zaczyna się ciekawie, zobaczymy, co z tego wyniknie.
Następnego dnia dowiedziałem się w fabryce, że w niedzielę odbędzie się wielki bal urządzany przez Ministerstwo Poczt i Telegrafów w „sali malinowej” Urzędu Telekomunikacyjnego. Wstęp kosztuje pięć złotych od osoby. Zastanawiałem się, czy nie wysilić się z kieszenią na taką zabawę – bo to i ministerstwo, i „sala malinowa” też tak ładnie brzmi. Warto pójść z Irenką – ale znów dziesięć złotych to kupa forsy, a do bufetu też trzeba będzie iść, żeby nie tańczyć przez całą noc o suchej twarzy. Ćwiartkę wódki zabiorę w kieszeń – to już będzie czysty zysk. Ostatecznie ze dwa razy nie pójdę do Towarzystwa Przyjaciół Czerniakowa. Tam za te pieniądze mógłbym iść cztery razy i jeszcze miałbym na ćwiartkę f zagrychę.
Trzeba iść – zdecydowałem. – Postaw się, Stasiu, żeby nie uważali ciebie za byle kogo. Trzeba tylko podskoczyć do Irenki i dowiedzieć się, czy będzie chciała pójść, bo sam nie pójdę, szkoda pieniędzy i nie czuję się dobrze w takim drewnianym towarzystwie.
U Irenki zastałem Lilkę i jednego z tych facetów, którym się nie podobałem. Patrzył na mnie ironicznie i wyzywająco, a w rozmowie starał się podkreślić swoje walory i na tym tle wykazać, jaki ja w porównaniu z nim jestem mały. Bez przerwy mówił tylko o gimnazjum, które już ukończył, o nauce na wyższej uczelni, a wreszcie zwracając się do mnie zapytał:
– A pan w jakim kierunku się kształci?
– Na inżyniera ogrodniczego – odpowiedziałem bardzo poważnie.
– A co taki inżynier robi po ukończeniu uczelni? – zapytał zdziwiony.
– Nie wie pan? Kijem gruchy obija.
Widząc, że tu nic nie wygra, zaczął z innej beczki. Teraz na tapetę weszły rodziny. Zaczęli opowiadać, kto z jakiej rodziny pochodzi. Wynikało z tego, że wszyscy mają szlacheckie pochodzenie, błękitną krew z herbami.
„Hrabiowskie dzieci – pomyślałem – tylko pewnie ich w kąpieli zamienili, a Pan Bóg zapomniał im dać majątku i rozumu”.
I znów padło pytanie:
– A pan z jakiej rodziny pochodzi?
Przez cały czas rozmowy o rodzinach i pochodzeniu byłem tylko niemym słuchaczem, więc też odpowiedziałem już ze złością:
– Ja pochodzę z tych gorszych, co to mają zwyczajną, czerwoną krew. A w ogóle to mnie ciotka z litości urodziła, bo matka tego dnia robiła duże pranie i nie miała czasu na rodzenie.
Tym razem towarzystwo połapało się, że sobie pokpiwam z nich. Po krótkiej konsternacji młodzieniec zaczął opowiadać, jaki to z niego bohater, jak to on nikogo się nie boi. Że w szkole to wszyscy się jego bali, że ma kolegę – bohatera, który jest jeszcze bardziej bojowy. Nie widzi takiego, który dałby radę jego koledze.
W tym czasie mamusia podała na stół herbatę i ciasteczka.
– Pan bił się już kiedy? – zapytał mnie towarzysz Lilki.
– Owszem, z siostrą – odpowiedziałem – ale tylko dlatego, że jest dużo młodsza i wiem, że dam jej radę.
– A z kolegami nie bił się pan nigdy?
– Nie – odpowiedziałem. – Mamusia mi nie pozwala. To nieładnie bić się z kolegami. Co innego pobić się z wrogiem – ale tego też nie robię, bo podobno tylko łobuzy się biją.
Wreszcie powiedziałem, po co przyszedłem. Irenką bardzo się ucieszyła, ale zastrzegła, że nie wie, czy będzie mogła pójść, bo rodzice jeszcze jej samej na zabawy nie puszczają.
„U nas takie dziewczynki już puszczają się same” – pomyślałem. A głośno powiedziałem, że trzeba chyba spróbować poprosić mamę. Mama z początku nie chciała się zgodzić, dopiero gdy obiecałem, że nie będzie wódki, że przypilnuję, by spocona nie wychodziła na zimne powietrze, i po zabawie oddam Irenkę mamusi do rąk własnych – uległa.
Umówiliśmy się, że przyjadę po Irenkę w sobotę wieczorem. Po chwili Lilka ze swoim kawalerem pożegnali się i wyszli.
Kończyłem już swoją herbatę, gdy do pokoju weszła mama mówiąc:
– To tak zawsze jest: przyjdą, obeżrą, zostawią bałagan i pójdą sobie. A ja przez nich mam tylko robotę.
Poczułem, że herbata, którą miałem w ustach, stanęła mi w gardle, i pomyślałem, że jeśli nawet przyjdę tu jeszcze kiedykolwiek, to źdźbła jedzenia nie wezmę do gęby.
W sobotę wieczorem, wysztyftowany na sto dwa, zjawiłem się u Irenki. Nie była jeszcze ubrana do wyjścia, ale zauważyłem, że balowa suknia leży rozłożona na tapczanie.
– Musimy jeszcze zaczekać pół godziny – powiedziała Irenką widząc moje zdziwione spojrzenie. – Czekam na pantofle, które oddałam do szewca, powinni je już przynieść. Niech pan tu posiedzi, a ja będę się przebierała.
Usiadłem na fotelu i zająłem się przeglądaniem czasopism, których sporo leżało na stole.
Gdy po kilku minutach Irenką weszła do pokoju, by zabrać sukienkę, przyszedł chłopiec, który przyniósł pantofle od szewca. Razem z nim wszedł młodzieniec, mniej więcej w moim wieku, mógł mieć około dwudziestu lat. Przez otwarte drzwi widziałem, jak w przedpokoju wieszał palto i kapelusz. Teraz wszedł do pokoju i nie witając się z nikim, zaśpiewał coś półgłosem, zakończył zwariowanym stepem, gestykulując podszedł tanecznym krokiem do Irenki i odezwał się teatralnym głosem:
– Panno Irenko, pani dzisiaj idzie ze mną na zabawę.
„Nowe hrabiowskie dziecko – pomyślałem – nawet na mnie nie spojrzał”. Popatrzyłem na niego: czarny garnitur, elegancka koszula, krawat z wielką główką, pewny siebie. Giganciak, sztuczny cwaniak – takie było moje rozpoznanie.
– Nie mogę iść z panem, bo umówiłam się już z kimś innym – odpowiedziała mu Irenka.
– Niemożliwe! Przecież ja pani przysłałem zaproszenie.
– Ale ze mną się pan nie umawiał. Zaproszenie oddałam koledze.
– Nic nie szkodzi, ja mam zaproszenie i pani pójdzie ze mną.
– Ale ja z panem nie chcę iść! – już ze złością odpowiedziała Irenka. – A zresztą najlepiej będzie, jeśli się pan zapyta mamusi.
– To jest właśnie ten bohater, o którym mówił kolega – powiedziała Irenka, gdy facet wyszedł do innego pokoju rozmawiać z mamusią. – Niech pan się w ogóle nie odzywa, bo mógłby pana pobić. I tak nie jestem pewna, czy go nie nasłał chłopak Lilki. Tylko on wiedział, kiedy pan przyjdzie i że mamy iść na zabawę – i Irenka wyszła z suknią z pokoju.
– Dobrze, będę siedział cicho – odpowiedziałem. – Nic nie będę mówił. „Jak to ciężko być grzecznym w takiej sytuacji – pomyślałem – ale jak tu już wlazłem, to inaczej nie można. Porządek musi być”. Do pokoju znów zajrzała Irenka.
– Mamusia odesłała go do tatusia, a teraz tatuś znów odsyła do mamusi – powiedziała i uciekła z powrotem.
Ja wciąż siedziałem w fotelu. Po chwili wszedł do pokoju „bohater”. Podszedł do mnie i stanął mi przed nosem w wyzywającej pozie: jedna noga wysunięta do przodu, lewa ręka na biodrze. Wskazując na mnie prawą ręką zapytał podniesionym głosem:
– Czy to pan ma iść z panną Irenka na zabawę?
– A czy ja pana o coś pytam? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – Widzę, że się pan wygłupia. Proszę bardzo, niech pan to robi dalej – ja mam czas, poczekam jeszcze kilka minut.
Mimo że wszystko się we mnie gotowało, mówiłem zupełnie spokojnym tonem, nawet flegmatycznie.
– Bo mnie się wydaje, że ja mam większe prawo – odezwał się znów tym samym zaczepnym tonem.
– Pan nie wie, jakie ja mam prawo, a ja znów nie wiem, jakie pan ma prawo. Przecież ja pana wcale nie znam.
– Ja pana też nie znam – odpowiedział wściekle.
– No to możemy się zapoznać – mówiąc to, błyskawicznie poderwałem się z fotela.
Nastąpiło raptowne zderzenie mojej głowy z jego twarzą. Frajer przefrunął przez pokój i wpadł plecami w kredens. Posłyszałem brzęk tłuczonych szyb i naczyń w kredensie. Spojrzałem – przeciwnik mój, nisko nachylony, łapie w chusteczkę krew z nosa. Bracia Irenki zaprowadzili go do kuchni, by pod kranem zatamować mu krew.
W momencie kiedy się poderwałem, by dopełnić ceremonii zapoznania, weszli do pokoju rodzice Irenki. Teraz stałem skromnie, z opuszczonymi na dół rękami, jak gdyby zdziwiony tym, co się stało.
– Dlaczego pan go uderzył? – pyta mnie ojciec.
– Wcale nie chciałem uderzyć, to było niechcący.
– To czemu pan się tak szybko poderwał?
– Bo przypomniałem sobie, że rozmawiamy i że on stoi, a ja siedzę – a to przecież nieprzyzwoicie. Dlatego się podniosłem.
Po kilku minutach przyszła Irenka i zmartwiona powiedziała mi, że rodzice są bardzo zdenerwowani, a ojciec zdecydował, że Irenka z żadnym z nas na zabawę nie pójdzie. Ubrałem się i wychodząc wstąpiłem do kuchni, w której zebrała się cała rodzina. „Bohater” stał nachylony przy zlewie, nad którym obmywał sobie twarz. Gdy wszedłem, wyprostował się i spojrzeliśmy na siebie. Miał spuchnięty nos i usta, z których jeszcze sączyła się krew. Teraz już nie udawałem grzeczniaka. Zmierzyłem go oczami i powiedziałem:
– Te, nygus, jak chcesz się odegrać, to ja dziesięć minut zaczekam przed bramą. Daję słowo, że dłużej czekać nie mogę, nie mam czasu i cholernie zimno. A jak chcesz później, to szukaj mnie na ulicy Tatrzańskiej. Nazywają mnie tam „Kozak”. Powiedziałem ogólne „do widzenia” i wyszedłem. Po dziesięciu minutach czekania przed bramą wsiadłem w tramwaj i sam, w złym humorze, jechałem na bal. Myślałem o tym, jak to się głupio układa życie. Choćbym chciał być grzeczny i układny, to mi ludzie nie dadzą. Zawsze znajdzie się jakiś typ, który będzie się prosił, żeby go stuknąć w ryja, i nie sposób takiemu odmówić. Szkoda tylko pieniędzy, które wydałem na bilety wstępu. Cholerna arystokracja, w nóżkę kopana. Sam na bal nie pójdę – zdecydowałem – może uda mi się odprzedać komuś bilety, a sam – na zabawę do „Przyjaciół” na Czerniakowską.
W czasie tych rozważań zauważyłem młodą pannę, która zajęła miejsce naprzeciwko mnie. Obejrzałem ją od góry do dołu: ładnie ubrana, balowa suknia – i sama. „Dokąd takie dziewczątko może samo jechać – zastanawiałem się. Ładna dziewczynka, więc dla takiej nie powinno zabraknąć towarzystwa”. Ale że ja jestem z natury nieśmiały – to nie miałem odwagi tak po prostu zapytać.
– Proszę bilety do kontroli – usłyszałem za plecami głos konduktora. Podałem swój bilet do kontroli, a panienka szuka wszędzie i nie może znaleźć swojego biletu.
– Ja, proszę pana, kupiłam bilet – tłumaczy się kontrolerowi – ale nie pamiętam, gdzie go włożyłam. Teraz nie wiem, czy znajdę, bo już się zdenerwowałam.
– Pamiętam, że dawałem tej pani bilet – wtrącił konduktor. – Wsiadła na przystanku przy Saskiej Kępie.
– Tym razem nie zapiszę pani kary – powiedział kontroler patrząc na zaczerwienioną i zdenerwowaną panienkę – ale na przyszłość proszę dobrze pilnować biletu.
– To jest pani bilet, proszę – powiedziałem po wyjściu kontrolera, kładąc swój bilet na parapecie okna.
– Jak to? – zapytała i położyła bilet, który już trzymała w ręku.
– Leżał na podłodze – odpowiedziałem.
– To dlaczego pan nie oddał mi go wtedy, gdy był kontroler?
– Bo ja podałem go do kontroli jako swój bilet. Ja jadę na gapę – dodałem. – Teraz już mi nie jest potrzebny.
– I mnie też nie, bo zaraz wysiadam.
Podnieśliśmy się równocześnie, szykując się do wysiadania.
– Pani, widzę, na bal? – zapytałem odważnie. – Czy można wiedzieć, gdzie?
– Na żaden bal, do domu jadę, będę miała bal w łóżku.
– W takim stroju i o tej porze do domu? – zapytałem zdziwiony.
– Bo mi towarzystwo uciekło. Umówiliśmy się u koleżanki, spóźniłam się i wszyscy już wyszli z domu. Nie wiem, dokąd…
Wysiedliśmy z tramwaju i rozmawiając stanęliśmy na chodniku.
– To musi być strasznie przykre – ciągnąłem dalej swoją gadkę – gdy człowiek szykuje się na zabawę, a w rezultacie prześpi noc w domu.
– Nic na to nie poradzę, sama przecież nie pójdę.
– Nie chcę pani obrazić – walę już teraz na całego – ale mam dwa bilety wstępu na bal, o, tu, bliziutko, tylko kilka kroków. Złożyły się pewne powody, dla których nie mogła pójść panienka, z którą się umówiłem, a sam też nie pójdę. Jesteśmy w jednakowej sytuacji. Zapewniam, że nie będę pani krępował swoją osobą – kuję dalej na gorąco – zatańczymy ze trzy kawałki, może tam będą pani znajomi, może pozna pani kogoś, kto będzie bardziej pani odpowiadał… Ja żadnej pretensji wnosić nie będę.
Panienka broni się coraz słabiej, wreszcie wytacza ostatni argument.
– Ale, proszę pana, przecież ja pana wcale nie znam.
– No, to możemy się zapoznać – odpowiedziałem. Tu z fasonem zdjąłem kapelusz, rękawice i ściskając dziewczynie rączkę, przedstawiłem się. W tym momencie przypomniałem sobie, że zaledwie przed półgodziną wypowiadałem tę samą formułę, ale w jakże innych okolicznościach!
Bawiliśmy się razem całą noc.
Rano dowiedziałem się od niej, że jest córką właściciela masarni i dużego sklepu z wędlinami, że zajmują w Alejach Jerozolimskich pięciopokojowe mieszkanie, a ona sama jest studentką na pierwszym roku medycyny.
Gdy żegnaliśmy się pod bramą domu, w którym mieszkała, podała mi swój dokładny adres i numer telefonu i zobowiązała mnie, że w następną niedzielę wieczorem muszę koniecznie przyjść do niej.
– Niech się pan niczego nie obawia – powiedziała – u nas w każdą niedzielę schodzi się młodzież. Koledzy brata, moje koleżanki, mamy w domu pianino, radio, patefon…
Nie poszedłem. Nie poszedłem też więcej do Irenki. Boso, ale w ostrogach. Ciapciaki – chociaż uważają się za lepszą sferę. Niecharakterne towarzystwo.
Każdy pracujący chłopak musiał obowiązkowo do ukończenia osiemnastu lat chodzić do szkoły zawodowej. Nieważne było, czy zdawał na następny kurs. Nieważne było, czy się uczył i jak się uczył. Ważne było, że w specjalnej kontrolce obecności był stempel „obecny” lub krzyżyk w dni wolne od lekcji. Wolne dni to środa i sobota. Kontrolki sprawdzane były w fabrykach raz w miesiącu przez urzędnika biura personalnego. Na wszelki wypadek zrobiłem sobie stempel z krzyżykiem i w końcu miesiąca przystawiałem w kratkach tych dni, kiedy nie byłem w szkole.
Chociaż pracę w fabryce rozpocząłem w końcu kwietnia, jeszcze w tym roku szkolnym musiałem zapisać się do miejskiej szkoły zawodowej i chodzić do niej przez maj i czerwiec. Przypuszczam, że celem szkoły było zająć czymś młodych chłopaków, żeby wieczorami nie bałaganili na ulicach. Ci, co byli w szkole, nie stali na ulicach, ale za to całą kupą rozrabiali w szkole. Na lekcjach nikt nie uważał, każdy robił, co chciał, chłopaki łazili po klasie, rozmawiali, a profesor przy tablicy spokojnie omawiał lekcję. Były wykłady, które nas interesowały, na przykład materiałoznawstwo i rysunki techniczne. Ale z tych przedmiotów mieliśmy tylko po jednym wykładzie w tygodniu. Inne przedmioty, które nam wykładano, to: język polski, matematyka, historia, geografia i religia – a wszystko na poziomie szkoły podstawowej. A przecież do pracy w fabryce nie przyjęli nikogo, jeśli nie miał ukończonej szkoły powszechnej. W dodatku do tej szkoły chodzili chłopcy pracujący w różnych zawodach, a więc: ślusarze, stolarze, tokarze, szlifierze, frezerzy, elektrycy i wszelka inna „swołocz”. I taka szkoła nosiła nazwę „szkoły zawodowej”. Zapisałem się do szkoły na ulicy Nowowiejskiej i chodziłem do niej do końca roku szkolnego. Nie uczyłem się wcale, bo wiedziałem, że nie zdam na następny kurs, a chodzić i tak muszę przez dwa lata. Przez te dwa miesiące nikt mnie o nic nie pytał. Pod koniec roku szkołę „rozparcelowano” i wtedy zostałem przesłany do szkoły na Mokotowie. Tu dopiero dobrała się granda. Większość to chłopaki z Mokotowa. Z naszej ulicy chodziłem tylko ja. Cała ferajna chłopaków pracujących chodziła do szkoły na Czerniakowską.
Chodziłem już dwa miesiące i wszystko było klawo, to znaczy, że wykłady się odbywały, a ja się nic nie uczyłem. Po dwóch miesiącach nastąpiła „draka” z chłopakami z Mokotowa. Przed rozpoczęciem lekcji jeden mocno łobuzowaty chłopak chciał zabrać coś siłą drugiemu z kieszeni, a tamten skulił się pod ścianą, trzymając ręce w kieszeniach. Wtedy doskoczył drugi i razem zaczęli bić tego skulonego. Wpadłem w środek i odepchnąłem bijących. Wtedy jeden z nich skoczył na mnie. Stuknąłem pięścią w nos – usiadł. Skoczył jeszcze raz – i znów usiadł. Wreszcie odszedł z rozbitym nosem wołając:
– Czekaj… twoja mać, ja się jeszcze odegram!
Gdy po pierwszej lekcji wyszedłem na korytarz, podeszło do mnie dwóch starszych chłopaków.
– To ten – powiedział jeden z nich pokazując na mnie palcem. „Aha! – pomyślałem – napuścił na mnie mocniejszych. Cóż, trudno, będzie wojna, przeciągniemy się troszeczkę”.
Gdy ci mnie obejrzeli, przyszedł inny, odsunął tamtych za siebie mówiąc:
– Ten szczeniak? Nie wtrącajcie się, ja go sam obrobię. – Popatrzył na mnie zimno i uśmiechając się ironicznie zapytał: – Ty, mocny, podobno ty się nikogo nie boisz?
– Ja z tobą draki nie szukam, ale jak koniecznie chcesz, to ja się nie odkazuję – odpowiedziałem, a cały naprężyłem się w napięciu, z której strony otrzymam pierwsze uderzenie.
– Wal go w mordę, co z nim będziesz gadał! – wrzasnął jeden z przeciwników. I wtedy ten najważniejszy odchylił się do tyłu, by zadać mi cios.
W tym momencie strzeliłem łbem w jego twarz. Potoczył się do tyłu, wpadł na ścianę i usiadł. Skoczyło do mnie dwóch pozostałych i rozpoczęła się wymiana ciosów pięściami. W pewnym momencie jeden z nich ustawił mi się dobrze na łeb. Stuknąłem – i ten też już siedzi. W tym czasie nadbiegli inni z pomocą. Wtedy nogi za pas i drapas. Uciekłem korytarzem, wpadłem do kancelarii, a oni wszyscy za mną.
– Co się tu dzieje? – pyta kierownik szkoły.
– Nic, tylko musimy mu dolać – odpowiedział jeden z przeciwników wskazując na mnie. Rzucili się do mnie, ale profesorowie rozdzielili nas. Gdy nie chcieli opuścić kancelarii, kierownik podszedł do telefonu, żeby zadzwonić po policję. Wtedy z wymyślaniem, klnąc i odgrażając się, zaczęli powoli wychodzić.
W czasie drugiej przerwy nie wyszedłem na korytarz. Co chwilę otwierały się drzwi i za każdym razem ktoś inny przychodził mnie oglądać, zawiadamiając przy okazji, jakie to przyjemności mnie czekają: połamanie żeber, z nosa zrobią balię, zęby wybiją i jeszcze kupę innych rzeczy mi obiecali.
Po przerwie poszedłem do kancelarii.
– Chciałbym zwolnić się z ostatniej lekcji – zwróciłem się do kierownika. – Boję się, że po lekcjach będzie większa awantura i mogą mnie skrzywdzić albo ja skrzywdzę któregoś z nich.
– Już za późno – odpowiedział mi. – Ci, których wyrzuciłem, przyprowadzili kolegów i mniej więcej piętnastu czeka już pod szkołą. Dzwoniłem do komisariatu po policjanta, żeby odprowadził ciebie do domu.
Wróciłem do klasy, a gdy po lekcjach wyszedłem na korytarz, czekał tam już policjant. Pomyślałem sobie, że jak będą cwaniaki, to i policjant nic mi nie pomoże. Zaczekaliśmy, aż wszyscy wyjdą ze szkoły. Po dziesięciu minutach wyszedłem z policjantem i jednym kolegą z Czerniakowa.
Przed szkołą stała w milczeniu duża grupa chłopaków, byli też wśród nich starsi, po dwadzieścia lat i więcej. „Nieźle się na mnie jednego, mizeraka, przygotowali – pomyślałem. – Teraz chyba nie powie żaden: «Odsuńcie się, ja go sam obrobi껄.
– Ja go przy policjancie posunę – odezwał się któryś z grupy. I wszyscy podeszli bliżej nas. Gdy ruszyliśmy, ruszyli za nami jak cienie. Tak doszliśmy do rogu Puławskiej i Dworcowej. Policjantowi nie chciało się dalej iść, więc powiedział:
– Teraz już możecie iść sami. Ja tu jeszcze postoję i ich nie przepuszczę. Obejrzałem się kilka razy i widziałem, że chociaż policjant stoi, czterech już przeszło pojedynczo i idąc pod domami, przyśpieszają kroku. Przerzuciłem swój fiński nóż z kieszeni do rękawa.
– Jak myślisz? – zapytałem kolegi. – Urywamy się czy wojna?
– Nie uciekajmy – odpowiedział kolega. – Tym czterem chyba damy radę.
W tym momencie usłyszałem tupot wielu nóg. To policjant odszedł i cała gromada chłopaków pędzi, żeby spełnić to, co obiecywali w szkole. Dochodziłem już do schodów wiodących w dół, w stronę ulicy Belwederskiej. Cała grupa jest już około stu metrów za nami, a ci pierwsi już przy nas. Pierwszy, chłop może z dwadzieścia jeden lat, zrzucił w biegu marynarkę.
– Uważaj, będę nożem bił! – krzyknąłem ostrzegawczo.
Prześladowcy zatrzymali się na moment. Wtedy pobiegłem w dół po schodach na złamanie karku. Gdy trzeba było, to uciekać też potrafiłem. Słyszałem za sobą tupot nóg, lecz po chwili biegłem już sam. Wrogowie pozostali z tyłu. Już na dzielnicy zaczekałem na kolegę.
– Nie czepiali się ciebie? – zapytałem.
– Nie.
– A czy zawadziłem tego, który pierwszy do mnie skoczył?
– Zawadziłeś, ale nie mocno. Po ręku dostał. Mówili, że zabiją ciebie.
– To jeszcze zobaczymy, muszą mnie przedtem złapać. I to kupą, bo we dwóch, trzech to mnie nie zaczepią.
Po tej rozmowie tydzień nie chodziłem do szkoły. Czułem, że przez pierwsze dni będą urządzali pułapki, żeby mnie złapać, i wreszcie im się sprzykrzy. Gdy po przerwie szedłem pierwszy raz do szkoły, spotkałem kolegę. Zapytałem, czy w szkole wszystko gra.
– Nie zauważyłem nic podejrzanego. Chyba pod budę nie przychodzą.
Skręciliśmy w boczną ulicę. Kilka metrów od rogu ulicy minęliśmy młodego chłopaka, który nam się dokładnie przyjrzał. Pod drzwiami szkoły stało kilku baraszkujących chłopaków. Za plecami usłyszałem gwizd. To gwizdał ten, który tak bystro nam się przyglądał, ale ci przed szkołą go nie usłyszeli. Ten z tyłu gwizdnął jeszcze dwa razy, wreszcie zaklaskał w ręce. Tym razem usłyszeli. Przerwali zabawę i spojrzeli wszyscy w naszym kierunku, a już po chwili ustawili się przy drzwiach w dwa szeregi. Było ich dziesięciu, nie licząc tego z tyłu. Zrobiłem półobrót, że niby się oglądam, i szybko wyjąłem z kieszeni „za parkanem” fiński nóż, który ukryłem w rękawie. Wiedziałem, że nie mogę liczyć na pomoc kolegi, bo nie byliśmy przyjaciółmi, i wiedziałem, że się boi. Weszliśmy w środek dwuszeregu ustawionego przed wejściem. Ja szedłem drugi i nie rozglądając się obserwowałem równocześnie oba szeregi. Gdy już miałem wchodzić do szkoły, ostatni chłopak z prawej strony uderzył. Zakotłowało się, bo w tym momencie wszyscy rzucili się na mnie. W kupie bić jest niewygodnie. Większe knoty można dostać, gdy bije dwóch lub trzech, niż gdy bije dziesięciu. Każdy chce bić i wzajemnie sobie przeszkadzają, żaden nie zada silnego uderzenia. Trzeba tylko uważać, żeby się nie zwalić z nóg, bo wtedy mogiła. Szarpnąłem się do przodu, lecz nie udało mi się wyrwać z kotła. Usłyszałem, jak któryś krzyknął:
– Kosą go!
Pomyślałem, że nie ma na co dłużej czekać, bo mogą przedziurawić. Szarpnąłem się znów, a gdy i tym razem nie udało mi się wyrwać – pchnąłem kosą. Ktoś upadł. Przeskoczyłem przez niego i uciekłem, ile tylko miałem sił w nogach.
Wieczorem dowiedziałem się, że jednego zawadziłem po plecach. Nic mu się nie stało, a przewrócił się tylko ze strachu. Już nie miałem po co iść do tej szkoły, posłałem więc sąsiada z naszego domu, żeby poszedł załatwić przeniesienie mnie do szkoły na Czerniakowskiej, do której chodzili wszyscy koledzy.
Po otrzymaniu przeniesienia zgłosiłem się do nowej szkoły.
– Nie mamy wolnych miejsc – powiedział kierownik, gdy pokazałem przeniesienie. – O, jak wyrzucę takiego pana… – i tu kierownik wymienił nazwiska kilku kolegów stojących na korytarzu i przysłuchujących się rozmowie – to wtedy miejsce będzie.
– Ale ja muszę chodzić do szkoły – odpowiedziałem, kładąc nacisk na słowo „muszę”.
– No, skoro musisz, to wobec tego przyjdź jutro na wykłady. – I powiedział mi, że będę na kursie I b.
Ucieszyli się kumple, gdy powiedziałem im, w której będę klasie. Okazało się, że właśnie na tym kursie siedzi cała dziesiątka chłopaków z naszego i sąsiedniego domu.
– Będzie nas teraz pełna jedenastka – ucieszył się jeden – jak w drużynie piłki nożnej.
Następnego dnia zebraliśmy się wszyscy na rogu ulicy i razem szliśmy do szkoły. Ferajna nasza to czterech Staśków: „Poniter”, „Laluś”, „Mały” i „Kozak” – to ja. Poza tym Bolek „Bełgot”, Mietek „Pajac”, Zygmunt „Szczawik”, Olek „Lebiega”, Heniek „Rogal”, Mietek „Pchełka” i Kaziek „Mizerny”. Najrówniejsze chłopaki to Poniter, Bełgot, Pajac i Szczawik. Innym też nic nie brakowało, ale to nie była już ta ekstra klasa. Z tymi można było robić każdą przewalankę czy też rozróbkę. Zdarzało się, że niektórzy uczniowie nie przychodzili do szkoły po kilka tygodni. Inni przynosili ich kontrolki i wołali „jestem!” przy sprawdzaniu listy obecności. W naszej ferajnie żaden profesor nie mógł połapać się, jak się który z nas nazywa. Nie tylko odpowiadaliśmy za innych przy sprawdzaniu listy, ale gdy wywołano do tablicy któregoś z nieobecnych, to szedł odpowiadać inny i wszystko grało.
– Nie spiesz się – mówili chłopaki, gdy zwróciłem im uwagę, że już jest późno. – My się codziennie spóźniamy. Bo po jaką cholerę mamy przychodzić wcześniej i łazić po korytarzach, a później śpiewać modlitwy. Codziennie wchodzimy dopiero po modlitwie.
Pierwsza lekcja przeszła spokojnie. Gdy zabrzmiał dzwonek na koniec przerwy, cała nasza ferajna była w ustępie i żaden nie spieszył się na lekcję. Nie mogłem być gorszy, więc stałem razem z nimi. Jeden grał na organkach sztajerka, drugi tańczył solo, a inni paląc papierosy śmieli się z parodiowanego tańca.
Do klasy wróciliśmy, gdy lekcja już się rozpoczęła. Na tej lekcji przerabialiśmy rysunki techniczne. Przyniesiono kupę różnego żelastwa i trzeba było robić rysunki w różnych rzutach. Na pożyczonej kartce starałem się zrobić rysunek modelu, który miałem przed sobą. Nagle coś uderzyło mnie w nogę. Spojrzałem – przy nodze leży kawał żelaza. Wtedy zauważyłem, że w klasie odbywa się wesoła zabawa. Chłopaki rzucają pod ławkami modelami. Jeden rzuci, a inni unoszą nogi w górę. Kto nie zdąży nóg podnieść, ten zostaje trafiony i posyła model dalej. Odesłałem ten, który mnie uderzył, i włączyłem się do zabawy. Bawią się wszyscy i nikt nie słucha, co mówi profesor, rysujący modele na tablicy.
Następnego dnia urządziliśmy inną zabawę. Gdy tylko zaczęła się pierwsza lekcja, kolejno wychodziliśmy przez otwarte okno na szeroki parapet na wysokości drugiego piętra i bokiem, dotykając plecami ściany, przechodziliśmy wzdłuż całej szczytowej ściany i lądowaliśmy na parapecie po drugiej stronie gmachu, gdzie wychodziły okna innych klas. Przez otwarte okno wchodziliśmy po kolei do innej klasy, wtedy gdy profesor stał twarzą do tablicy. Gdy już wszyscy się „przetasowali”, zaczęła się rozróbka. Profesor mówi:
– A teraz zapiszcie w zeszytach.
– Czy ja też? – pyta jeden z naszych.
– A ty, co? Pierwszy raz w klasie? – pyta profesor ironicznie.
– No, niby pierwszy – brzmi flegmatyczna odpowiedź.
Cała klasa się śmieje. Profesor tłumaczy coś dalej. Po trzech minutach w odpowiedniej chwili znów zapytałem:
– A dlaczego?
Tym razem popatrzył dłużej, lecz powtórzył. Ktoś zachichotał, a ja po chwili jeszcze raz swoje:
– A dlaczego?
Profesor wolno wszedł między ławki. Był już zły. Przygląda się wszystkim uważnie. Jeden nie wytrzymał nerwowo i roześmiał się.
– Wyjdź za drzwi! – wrzasnął na niego profesor, a sam wrócił do tablicy i dalej prowadził lekcję.
Po następnym „dlaczego” – wygnał na korytarz drugiego chłopaka, następnie trzeciego, czwartego i równocześnie trzech. W klasie zrobiło się wesoło. Chłopaki zgadywali, kto następny wyleci z klasy.
– Teraz ciebie zgasi – mówili do mnie po każdym moim „dlaczego?”. Pytałem tylko wtedy, gdy profesor stał do nas tyłem. Wreszcie nie wytrzymał nerwowo.
– Ja z taką klasą lekcji prowadzić nie mogę! – krzyknął wściekły i wybiegł z klasy.
– Urywamy się, bo będzie draka! – zawołał spod okna Poniter i teraz już szybko, wszyscy tą samą drogą, po parapecie dostaliśmy się do swojej klasy, w której odbywała się „normalna” lekcja i profesor nawet nie zwrócił uwagi, że przez pewien czas w klasie było mniej uczniów.
Poniter miał ukończone osiemnaście lat, żonę i małe dziecko. Gdy kiedyś w naszym kącie zrobiło się głośno, profesor, który tego dnia miał wykład, wygnał go za drzwi i powiedział:
– Jutro niech przyjdzie twój ojciec do mnie. Na to Stasio odpowiedział zdziwiony:
– Panie profesorze, coś pan, z byka spadł? Przecież ja sam jestem ojcem. Życia pan nie zna? Ojca gówno obchodzi to, czy ja się uczę, czy nie.
– Jak ty się odzywasz, łobuzie, jak ty się w szkole zachowujesz?
– Panie profesorze, to jest szkoła? To jest burdel, nie szkoła! To ja na ulicy mam lepszą szkołę. Tak jak wy nas uczycie, tak my się zachowujemy. Uczcie nas zawodu, a nie religii i prawoznawstwa, wtedy zobaczycie, jak będą się wszyscy uczyli.
Wynikła z tego straszna awantura, po której Stasiek opuścił szkołę.
– Żegnajcie, koledzy – zaczął wzniosie, żegnając się z klasą. – Opuszczam mury tak zwanej szkoły i w tym miejscu więcej się nie zobaczymy.
Ale że długo nie mógł utrzymać powagi, więc na zakończenie krzyknął już na wesoło:
– No to serwus, chłopaki, ja wysiadam! – i wysiadł rzeczywiście, przez okno z pierwszego piętra, bo drzwi były pozamykane, a na parterze były kraty w oknach.
Co pewien czas chłopaki musieli tak rozrobić, że kierownictwo robiło dochodzenie, wzywając do kancelarii kolejno wszystkich uczniów. Raz za wyjście z klasy przed lekcją religii, innym razem ktoś narysował na tablicy Piłsudskiego, a drugi dopisał pod rysunkiem: „Nawet marszałek używa «Olla» gum”. Co to była za chryja! Wzywali wszystkich kolejno do kancelarii, ale zawsze wychodziło na to, że żaden z pytanych nie był w tym czasie w klasie, a zauważył, że na tablicy jest coś napisane wtedy, gdy profesor zapytał, kto to napisał. Po tej rozróbce i dochodzeniu do klasy razem z profesorem przyszedł dyrektor i założył do nas większą mowę patriotyczną.
Do takiej szkoły musiałem chodzić dwa lata. Na inne, lepsze, nie było pieniędzy, bo w tym czasie ojciec pracował tylko trzy dni w tygodniu po sześć i pół godziny dziennie.
Po ukończeniu osiemnastu lat przestałem uczęszczać do tej szkoły. Nie poszedłem nawet na koniec roku odebrać świadectwa ukończenia, bo za świadectwo kazali zapłacić piętnaście złotych, a przecież szkoła ta razem z jej świadectwem nic nikomu nie dawała ani w zakresie zawodu, ani wiadomości ogólnych.
W czasie wakacji zapisałem się na dwuletnie kursy radiotechniczne o wyższym poziomie nauczania. Prywatne i drogo płatne. Postanowiłem, że choćbym nawet miał zdychać z głodu i nie ubrać się – to pójdę do szkoły, która podniesie moje kwalifikacje zawodowe. Za pierwsze półrocze należało zapłacić z góry. Całe wakacje nie oddawałem nic z zarobku do domu, żeby zebrać na opłacenie pierwszego półrocza. Z czterdziestu pięciu słuchaczy zaledwie kilku było takich jak ja, którzy pracowali i nie mieli średniego wykształcenia. Inni to ludzie po maturze i nie pracujący. Wiedziałem, że będzie mi ciężko, ale tym się nie zrażałem. Czułem, że dam radę. Wierzyłem w swój spryt, dobrą pamięć i upór. Do szkoły chodziłem prosto z pracy. Wykłady odbywały się codziennie i trwały od wpół do szóstej do wpół do dziesiątej, prócz sobót. W domu byłem dopiero o godzinie dziesiątej wieczorem – kolacja i nauka do pierwszej, drugiej w nocy, a niekiedy to i całą noc. Ojciec zadowolony był, że się uczę, ale jak był pijany, to niejeden raz zgasił w nocy lampkę mówiąc: „Kładź się spać, ministrem i tak nie będziesz”. Wtedy trzeba było iść spać, bo powtórne zapalenie lampy to murowana draka z ojcem, a ja mimo swego awanturnictwa nie potrafiłbym uderzyć ojca. Zaległy materiał przerabiałem następnej nocy. Zawsze byłem śpiący. W fabryce chodziłem spać do ustępu. Gdy mnie ktoś potrzebował, to kolega przychodził mnie budzić. Po fajerancie chodziłem jeść do stołówki fabrycznej. Każdego dnia zostawało im dużo jedzenia, które podwarszawscy chłopi kupowali dla świń. Chodziłem jeść tylko zupę, a kierowniczka stołówki sama, już bezpłatnie, dawała mi kartofle i jarzynę z drugiego dania, do którego niejeden raz dołożyła sporo kawałków mięsa.
W szkole musieliśmy codziennie płacić dziesięć groszy za szatnię. Dla mnie to był duży wydatek. Opłaty szkolne, kupowanie zupy w południe i po pracy, szatnia, a jeszcze przejazdy tramwajem do pracy, z pracy do szkoły i dodatkowo ze szkoły do domu. Bo droga do domu piechotą to zmarnowane minuty przeznaczone na naukę w domu.
Do półrocza ciągnąłem łeb w łeb z tymi, którzy mieli dobre wyniki w nauce. Po półroczu zacząłem się po trochu łamać. Niejeden raz byłem półprzytomny na wykładach i nic nie docierało do mnie z tego, co mówił profesor. Innym razem nie udało mi się nadgonić zaległych wykładów, których nie przerobiłem w domu tego samego dnia, bo po prostu i zwyczajnie zasypiałem nad zeszytem, a rodzice śpiącego rozbierali i kładli do łóżka. W tym czasie całkowicie oderwałem się od naszych chłopaków, cały swój czas poświęcałem na pracę i naukę.
Pewnego dnia, wracając ze szkoły, spotkałem na korytarzu samotnie stojącego kolegę.
– Na ciebie czekam, chcę pogadać z tobą – powiedział po przywitaniu.
– Gadaj, co cię boli – dodałem mu odwagi, widząc, że zwleka z powiedzeniem, jaki ma kłopot. – Jakie masz zmartwienie?
– Chcę ci coś powiedzieć – zaczął – tylko nie wykapuj chłopakom, że to ja ci powiedziałem. Chłopaki szykują się spuścić ci manto za to, że urwałeś się z ferajny. Mówią, że zważniałeś i nie chcesz ich znać. Wiesz, że zawsze jestem z tobą, i jak dojdzie do draki, to też możesz na mnie liczyć, dlatego ostrzegam cię, żebyś się pilnował. Ale lepiej jak nikt nie będzie o tym wiedział, bo nic już przy mnie nie powiedzą i nie będziesz wiedział, co szykują na ciebie. Nie wiedzą tylko, jak zacząć – mówił dalej – ale liczą na to, że trafi się okazja.
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć, rozmyślając nad tym, co powiedział mi kolega.
Gdy następnego dnia wracałem ze szkoły, zobaczyłem pięciu chłopaków stojących na rogu. Przechodząc obok nich, powiedziałem:
– Cześć, chłopaki!
– Cześć! – odpowiedzieli niechętnie.
Gdy odszedłem kilka metrów, usłyszałem, jak jeden coś powiedział, zrozumiałem tylko „Kozak”, i wszyscy głośno się roześmieli. Zatrząsłem się ze złości, lecz nie zatrzymałem się. Już w domu doszedłem do wniosku, że musi dojść do awantury. Chłopaki wiedzieli, że sprowokują mnie bez trudności, ale jeśli już musi być wojna, to niech będzie wtedy, kiedy mi to będzie dogadzało i żebym był dobrze przygotowany. Zdecydowałem się. Zdjąłem koszulę, a marynarkę założyłem na gołe ciało, dlatego że po zrzuceniu marynarki łatwiej się obracać, przeciwnicy nie mają za co chwytać i nie naciągną marynarki na głowę. W kieszeniach spodni umieściłem szpadrynę i nóż, za paskiem „paragraf”, to znaczy sprężynę z ołowianą gałką na końcu, i na dodatek mały fiński nóż wsadziłem w skarpetkę. Przecież miałem występować sam przeciwko pięciu, a żaden z nich nie był gorszy ode mnie. Przygotowałem się tak, żebym mógł bić z każdej pozycji.
Wyszedłem na ulicę. Wiedziałem, że jeśli będzie awantura, to zakończenie może być tylko jedno: ktoś wyląduje w szpitalu lub ma cmentarzu, ktoś inny w więzieniu – a kto i gdzie, to już za chwilę będzie wiadomo.
Chłopaki wciąż stali na rogu. Stanąłem przed nimi, trzymając ręce na klapach rozpiętej marynarki. Jak skoczą, to pierwszym ruchem zrzucę marynarkę i rzucę im w twarz. To powinno ich na sekundę ogłupić, a wtedy już będę miał w ręku „pomocnika”. Popatrzyłem chwilę, zanim powiedziałem:
– Słyszałem, że macie mi wlać? Żaden się nie odezwał.
– Jak macie bić, to zaczynajcie. Który z was najmocniejszy, ten niech pierwszy uderzy. Po co macie szukać okazji. Przyszedłem sam. No co? – zapytałem prowokacyjnie. – Pięciu was jest i nie ma jednego mocnego, który pierwszy uderzy? Trudno, to zaczynajcie kupą, będzie wam łatwiej. Tylko żeby później żaden nie żałował, bo ostrzegam, że nie będę bił gołą ręką.
Stali wszyscy w miejscu. Żaden się nie ruszył i z ich strony nie padło nawet jedno słowo.
– Jak nie zaczynacie, to może chociaż powiecie, o co wam chodzi, czego ode mnie chcecie, za co chcieliście mnie bić?
– No bo urwałeś się, zrobiłeś się ważny… – zaczął jeden niepewnie.
– Na winklu nigdy z nami teraz nie stoisz – dodał drugi.
Teraz już zaczęli mówić wszyscy i wszystko, co powiedzieli, można było określić jednym zdaniem: pracujesz, zarabiasz, to już ci nie odpowiada nasze towarzystwo.
– O rany! – powiedziałem z zachwytem. – Niby jesteście cwaniaki, a jednak barany. Czy żeby to wyjaśnić, to trzeba zaraz bić? Dlaczego nie zapytacie mnie o to? Mogliśmy dawno już porozmawiać tak jak teraz.
I wtedy wyjaśniłem im swoją sytuację. Że pracuję, że prosto z pracy chodzę do szkoły, a w domu się uczę.
– Jak który z was będzie miał chęć, niech wyjdzie o pierwszej w nocy na podwórko, to przekona się, że w moim oknie jeszcze się świeci, a w sobotę i niedzielę, jak się nie uczę, to odsypiam zaległości. Jak skończę szkołę, to znów będziemy stali razem na rogu, ale teraz, jak mam okazję, to muszę się uczyć. Jak do czego sam nie dojdę, to i żaden z was nic mi nie da.
Tego dnia stałem z nimi prawie do godziny pierwszej w nocy. Wyjaśniliśmy sobie wszystko. Zrozumieli chłopaki. Już nigdy z tego powodu nie mieli do mnie pretensji. W następnych latach bywało tak, że wyganiali mnie, gdy szykowała się większa awantura. Charakter nie pozwalał mi opuszczać ich w takiej sytuacji. Wtedy mówili: „Uciekaj, nie wtrącaj się, to nasze sprawy. My nie mamy nic do stracenia. Jak nawet pójdzie który do więzienia, to gdy wróci, będzie taki sam, a tobie nie wolno, bo jak wpadniesz, to stracisz dużo”.
Powoli zbliżał się koniec roku szkolnego, a ja jeszcze nie zapłaciłem za drugie półrocze. W domu brak było pieniędzy i wiedziałem już na pewno, że nie przejdę na następny kurs. Chciałem tylko jeszcze wyciągnąć dla siebie jak najwięcej wiadomości. Już od kilku dni codziennie przed wykładami dyrektor kazał opuszczać szkołę tym wszystkim, którzy nie mieli opłaconego drugiego półrocza. Wychodziłem tylko na kilka minut, a gdy dyrektor opuszczał salę, wracałem z powrotem. Wreszcie trzy tygodnie przed końcem roku opuściłem szkołę na zawsze. A odbyło się to tak:
Po ćwiczeniach w pracowni, gdzie robiliśmy tylko pomiary, trzeba było w domu zrobić rozwiązanie. Kto tego nie zrobił, nie był wpuszczony na następne ćwiczenia.
Tego dnia była pracownia, a ja nie miałem zrobionych obliczeń, więc obliczałem już w sali, przed rozpoczęciem wykładów. Przez cały czas przeszkadzał mi jeden chłopak, z którym zaprzyjaźniłem się w szkole.
Chociaż robił to z humorem, jednak mi przeszkadzał. Kiedy kilkakrotne prośby nie pomogły, ostrzegłem go, że jak jeszcze raz szarpnie ławką, to dostanie ode mnie. Szarpnął, więc poderwałem się, by spełnić obietnicę. Zdążył uciec, a ja posłałem mu zupełnie maleńką „wiązankę”: „Przyjdzie taki… go mać szczeniak i przeszkadza. Jemu dobrze, bo nie pracuje i ma czas cały dzień odrabiać lekcje…”
– Panie! Jak się pan wyraża? – wtrącił się z boku jakiś „drewniak”.
– A pan czego się wtrąca? – powiedziałem ze złością. – Nie podskakuj pan, jak nikt pana nie trąca. Inteligent, cholera, się znalazł.
Uraziło go to.
– Jak pan jest łobuzem, to nie powinien pan chodzić do takiej szkoły – dziamgocze mój „drewniak”. – Uliczne wychowanie.
– Szoruj, frajerze, bo ciebie stuknę! – wrzasnąłem już zły, że się za dużo mądrzy.
Odszedł, a ja usiadłem i dalej odrabiałem lekcję, zapominając o incydencie. Po pięciu minutach woźny wywołał mnie po nazwisku, mówiąc, że dyrektor prosi. Idąc, zastanawiałem się, po co on mnie wzywa. Myślałem, że pewnie będzie cisnął o pieniądze. W kancelarii zastałem mojego „drewniaka”. Dyrektor zwracając się do niego zapytał:
– Jak ten pan powiedział? Proszę, niech pan powtórzy.
– Powiedział… taka go mać – wstydliwie powtórzył „drewniak”, a słowa te ledwie przeszły mu przez usta.
– Może pan już odejść – grzecznie wyprosił dyrektor „drewniaka”. A gdy ten odszedł, wtedy dopiero wrzasnął na mnie:
– Co pan sobie myśli, że gdzie pan się znajduje? To jest wyższa uczelnia. Ja pana w proch zniszczę! – krzyczał, waląc pięścią w stół, a twarz mu sczerwieniała tak, że już miałem nadzieję, że go szlag trafi. Ale nie trafił. Powrzeszczał jeszcze trochę i na zakończenie powiedział:
– Na dwa tygodnie jest pan zawieszony w wykładach.
Przez cały czas, gdy tak krzyczał, patrzyłem na niego zdziwiony i z pewnym nawet zadowoleniem. Najwięcej cieszyło mnie to: „Ja pana w proch zniszczę!” Pomyślałem sobie, że gdybym dobrze łbem strzelił, to musieliby faceta ze ściany zbierać, a on mnie chce w proch zniszczyć! Równocześnie myślałem jeszcze o czymś innym: trzy tygodnie do końca roku, na dwa tygodnie zawieszony w wykładach, mam zapłacić za drugie półrocze i już na pewno wiem, że nie zdam egzaminu. Już wiedziałem, co mam dalej robić.
Gdy wszedłem na salę wykładową, rozejrzałem się, gdzie stoi mój „drewniak”. Stał na szczycie schodów, bo sale wykładowe przypominały widownię w cyrku, ławki ustawione były amfiteatralnie, a w przejściach były schody. Podszedłem do niego, stanąłem jeden stopień wyżej i zapytałem tonem najdelikatniejszym, na jaki potrafiłem się zdobyć:
– No i co, poskarżył pan, prawda? I pan chyba sam naprawdę nie wie, za co. Mnie dyrektor opieprzył…
– Panie, jak pan się znów wyraża! – oburzył się „drewniak”.
– Słuchaj teraz, jak mówię – powiedziałem już ostro, i zmieniając znów ton na łagodny, powtórzyłem zaczęte zdanie:
– No więc, mnie dyrektor opieprzył i ja też nie wiem, za co. Wie pan, żebyśmy obaj wiedzieli, za co… no to trzymaj się, frajerze! – kończąc te słowa trzepnąłem go z całej siły pięścią między oczy.
Facet zleciał ze schodów na złamanie karku, a ja wyszedłem górnymi drzwiami z sali i więcej tam nie poszedłem. W ten sposób zakończyłem teoretyczne szkolenie zawodowe, a chłopak miał naukę, że kapować nie wolno.
Ojciec mój dostał jakiejś manii, że niedługo umrze – a przecież był zdrów, na nic nie cierpiał i nic mu nie dokuczało. Średniego wzrostu, krępy, silny, był dobrze zbudowany. Chodził jak zwykle codziennie do pracy i wracał nieraz trzeźwy, innym razem pijany. W lipcu wyjechał na urlop w swoje rodzinne strony. Starał się odwiedzić wszystkich bliższych i dalszych krewnych. Żegnał się ze znajomymi, twierdząc, że już się więcej nie zobaczą.
Gdy ojciec powrócił z urlopu, postanowiłem zafundować mu ze swojego zarobku dobry garnitur. Wykonanie zleciłem mojemu „nadwornemu” krawcowi, Żydowi z drugiego domu, który klepał biedę, żywiąc ze swej pracy żonę i cztery córki (najstarsza miała sześć lat). Klientela jego to „bogaci” mieszkańcy biednej dzielnicy robotniczej. Garnitur zamówiłem w pierwszych dniach miesiąca, a płacić miałem w dwóch ratach – jedną w połowie i drugą w końcu miesiąca. Mimo że jeszcze nic krawcowi nie zapłaciłem, przyniósł gotowy garnitur tuż przed piętnastym.
Gdy ojciec wieczorem włożył nowe ubranie, popatrzyłem na niego i z zadowoleniem powiedziałem:
– Wygląda tatuś w tym ubraniu jak burżuj.
– I co mi z tego, kiedy ja i tak niedługo umrę – odpowiedział siadając na łóżku.
Podeszła do ojca młodsza, szesnastoletnia siostra, usiadła mu na kolanach, a on mówi dalej:
– Ale jak umrę, nie chowajcie mnie w tym garniturze, bo szkoda pakować do ziemi. Oddajcie krawcowi, może komu sprzeda. Pochowajcie mnie w moim starym garniturze. Żałoby po mnie nie noście, bo to przecież tylko dla ludzi. Nie płaczcie, przyjdzie karnawał, to się bawcie. Wspomnijcie tylko czasem ojca, że chociaż wam może i krzywdy dużo zrobił, ale was kochał i starał się, żeby wam było jak najlepiej.
– I czego tatuś wciąż głupstwa gada – powiedziałem już zły. – Umrę! Umrę! Zdrowszy tatuś od nas wszystkich i jeszcze nas wszystkich przeżyje.
– Tak wam się tylko zdaje – odpowiedział.
Następnego dnia wieczorem poszliśmy całą gromadą do Parku Sieleckiego. Jeden kolega z gitarą i ja z bandżolą umilaliśmy innym czas. Przyszło kilka dziewcząt, tańczono więc na drewnianym deptaku – sali tańca, która oficjalnie była czynna tylko w soboty wieczorem i w niedziele.
– Twoja siostra idzie – powiedział kolega, wskazując idącą w naszym kierunku dziewczynę. Była jeszcze dość daleko i w zapadającym zmroku trudno było rozpoznać, kto idzie.
– Ona płacze – zauważył inny, gdy była już bliżej. Przerwaliśmy zabawę, czekając, aż podejdzie.
– Był goniec ze szpitala – powiedziała siostra płacząc. – Tam jest tatuś, ciężko chory.
Oddałem jej bandżolę, a sam wsiadłem na rower kolegi i szybko pojechałem do domu. Matka płacze, powtarza mi to samo.
Było już późno, kiedy jechałem z kolegą do szpitala. W korytarzu zapytałem przechodzące zakonnice o stan zdrowia ojca, podając nazwisko. Popatrzyły na siebie.
– Bardzo ciężki, proszę pana – odpowiedziała mi dopiero po dłuższej chwili jedna z nich. – Proszę pójść do lekarza dyżurującego, on panu powie dokładnie. Po tych schodach, na pierwsze piętro.
Lekarz powiedział mi krótko:
– Nie żyje. Był wylew krwi do mózgu. Zabrano go z fabryki. W szpitalu żył tylko pół godziny.
Następnego dnia pojechałem do fabryki i dowiedziałem się, w jakich okolicznościach się to stało.
Ojciec był czynnym działaczem w fabryce. Przez wiele lat załoga wybierała go na delegata, w razie potrzeby interweniowała u dyrekcji. Był też dobrym mówcą. Tego dnia robotnicy zwołali wiec. Po kilku przemówieniach ojciec wszedł na mównicę, by rozprawić się z przeciwnikami. W pewnym momencie przerwał, zszedł i poprosił o wodę. Zrobiło mu się niedobrze. Po chwili upadł i stracił przytomność. Zadzwoniono po pogotowie. W pół godziny potem, w szpitalu, ojciec umarł.
W ciągu jednego dnia, w sobotę, musiałem załatwić wszystkie formalności związane z pogrzebem. Wieczorem zdawałem matce sprawozdanie.
– A księdza zamówiłeś? – zapytała matka.
– Nie, zapomniałem. A poza tym – przecież ojciec był niewierzący, po co mu ksiądz?
– Tak, ale widzisz, ludzie będą gadać, że tak bez księdza chowamy. A krzyż zamówiłeś?
Ojcu krzyż i ksiądz był niepotrzebny, mnie też nie, ale na prośbę matki – załatwiłem i to.
Gdy całą rodziną pojechaliśmy do szpitala na wyprowadzenie zwłok, było tam już dużo robotników z fabryki, którzy zwolnili się z pracy, by być na pogrzebie. Byli robotnicy z fabryki, w której pracował przez ostatni rok, i z tej, w której przepracował poprzednio kilkanaście lat. Przynieśli wieńce z czerwonych róż, a gdy już formował się kondukt pogrzebowy, rozwinięto przed karawanem duże czerwone sztandary fabryczne. Więc szły w kolejności sztandary, krzyż, karawan i ludzie. Za karawanem najbliższa rodzina: mój starszy brat (przyjechał na pogrzeb z wojska), bratowa, siostra i ja. Matka rozchorowała się, więc jechała dorożką na końcu. Kondukt szedł Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, Alejami Ujazdowskimi, Belwederską, Chełmską, Czerniakowską – razem kilka kilometrów. Na Belwederskiej i Chełmskiej przy każdej przecznicy czekały grupy ludzi, którzy dołączali się do pochodu. To znajomi ż dzielnicy. Ojca znali prawie wszyscy.
Przy rogu Czerniakowskiej dołączyli się moi koledzy z Wojtówki. Było ich kilkunastu. Szli chodnikiem, w małych kraciastych czapkach nasuniętych na oczy, z czerwonymi apaszkami na szyjach, z rękami w kieszeniach.
W ten sposób doszliśmy do kościoła na Czerniakowie. Od kościoła do cmentarza pozostało nie więcej niż trzysta metrów. Kondukt zatrzymał się przed kościołem. Wyszedł ksiądz. Odmówił formułki pogrzebowe, pokropił trumnę – i stoimy już kilka minut, a kondukt nie rusza z miejsca. Wreszcie zbliżył się do nas robociarz – jeden z tych od sztandarów – i pyta, kto tu ma prawo decydowania o wszystkim.
– Czy pan? – zwrócił się do starszego brata.
– Nie, brat – odpowiedział Wacek wskazując na mnie. Miałem wtedy dwadzieścia lat.
– Trzeba zdecydować, kto ma iść z pogrzebem: ksiądz czy sztandary. Ksiądz powiedział, że pójdzie tylko wtedy, jeśli odejdą sztandary.
– Nie chce iść za pieniądze taki kawałek drogi? To licho z nim, niech nie idzie. Pójdą sztandary – powiedziałem bez namysłu.
Usłyszałem za sobą gwar rozmów. To robotnicy komentowali sytuację. Na chodniku stała grupa chłopaków z Wojtówki. Jeden z nich podszedł i trąciwszy mnie łokciem powiedział po cichu:
– Mrugnij tylko na chłopaków, że się zgadzasz. Chłopaki chcą go brać siłą albo go tu na ulicy obedrą z tych jego świętych ciuchów. No, mrugnij tylko, chłopaki czekają, bo bez twojej zgody nie chcą nic robić – namawia mnie kolega.
– Dajcie spokój, niech go… Nie chce iść, niech nie idzie. To przecież pogrzeb ojca, więc niech odbędzie się w spokoju.
Kondukt znów ruszył.
Szedłem na cmentarz i myślałem: „Robotnikiem wolno ci być, ale nie należy tego zaznaczać nawet po śmierci, bo «dusza zbawiona nie będzie»… Przecież to sztandary robotnicze, fabryczne, pod którymi stoją robotnicy o różnych przekonaniach politycznych, wierzący i niewierzący. Poraził go tylko, jak byka, czerwony kolor”.
Gdy wracałem z pogrzebu, wciąż ta sprawa wierciła mi w mózgu. Przecież dla ludzi wierzących to by był wielki problem – z kim pójść? Z Bogiem czy z robotniczymi sztandarami?
Od tej chwili nie cierpiałem księży.
Wieczorem sąsiad, granatowy policjant, mówił mi, że zrobiłem źle, każąc iść sztandarom.
– Ksiądz powinien iść. Ja bym wybrał księdza.
„Oto jeszcze jeden z tej samej ferajny” – pomyślałem, a głośno powiedziałem:
– To już jak pan umrze, wtedy pójdzie ksiądz. O sztandary niech się pan nie martwi, do pana na pogrzeb nie przyjdą.
W niedzielę z rana przyszedł do mnie Mały. Ubrałem się, szybko zjadłem śniadanie i poszliśmy „na zbiórkę”. Niedzielna zbiórka młodzieży odbywała się przed kościołem Bernardynów na Czerniakowie. Każdy mówił w domu, że idzie do kościoła, a rodzice cieszyli się, że mają takich religijnych synów. Szliśmy niby na mszę, która była odprawiana o godzinie dziesiątej. W ten sposób wszyscy byli zadowoleni. Tylko nieliczni wchodzili do kościoła. Reszta stała po przeciwnej stronie ulicy, obserwując, czy nie idą znajomi. Kłanialiśmy się znajomym dziewczętom, a chłopaków wołaliśmy, żeby się do nas przyłączyli. Tam właśnie, na spotkaniach przed kościołem, zapadały decyzje, jak spędzić niedzielę – w kinie, w domu czy też na potańcówce. Jedni umawiali się na wyskok w miasto, inni do „Przyjaciół”. „Przyjaciele” – to Towarzystwo Przyjaciół Belwederu, Czerniakowa, Sielc i Siekierek. Żaden z nas nie wiedział, na czym przyjaźń ta polegała. Wiedzieliśmy tylko, że od października do maja każdej niedzieli Towarzystwo urządzało potańcówki w sali przy ulicy Czerniakowskiej – na Podrapciu, a latem w Parku Sieleckim. Podrapeć – to okolice przy zbiegu ulicy Czerniakowskiej i Nowosieleckiej. Okolice zbiegu ulicy Czerniakowskiej i Podchorążych – to Rogatki, a przy rogu ulicy Chełmskiej – Wójtówka. Odcinek od Podrapcia do Wojtówki po stronie numerów parzystych nazywano Szmuklerze. Taki był wewnętrzny „administracyjny” podział Czerniakowa, o którym nie wiedzieli ludzie z miasta. Znałem jednego faceta z kierownictwa „Przyjaciół”. Miał własny duży murowany dom. Nie wiem tylko, czy dlatego został „Przyjacielem”, że miał własny dom, czy też wybudował sobie dom dlatego, że był „Przyjacielem”.
– Co robimy dzisiaj? – zapytał Mały, gdy staliśmy pod kościołem.
Teraz wyskoczymy na Wójtówkę, a wieczorem do „Przyjaciół” odpowiedziałem. – Umówiłem się z Leszkiem. Ma być o czwartej po południu na Wójtówce. Leszek chce zobaczyć, jak się bawi ferajna na Czerniakowie.
Mały poznał Leszka u mnie na imieninach. Leszek bał się przyjść, ale zagwarantowałem mu, że go nikt nie ruszy, jeżeli sam nie zaszura. Jak już ktoś szuka słomki do oka, wtedy na pewno znajdzie, nawet cały snopek.
Po nabożeństwie całą grupą poszliśmy na Wójtówkę.
– Serwus, aniołki! – zawołałem uradowany, gdy po drodze spotkaliśmy dwie koleżanki: Zochę i Wandę.
– Jak się masz, złoty koralu! – odpowiedziały.
Koledzy poszli dalej, a Mały i ja zatrzymaliśmy się, by porozmawiać z nimi kilka minut.
– Idziecie dzisiaj do „Przyjaciół”? – zapytała Wanda.
– Idziemy.
– To my idziemy z wami.
– A nie możecie iść same? – zapytał Mały. – Prawie wszystkie dziewczyny przychodzą same.
– Możemy – odpowiedziała Zocha – ale to zawsze troszkę inaczej wygląda, jak się przyjdzie z chłopakami. Nie bój się, nie chcemy, żebyście za nas płacili. Dać wam pieniądze od razu, teraz?
– Nie. Forsę dacie na sali, bo możemy się nie spotkać. Czekamy na was na Wójtówce od czwartej do pół do piątej. Jak się spóźnicie, to idziemy sami.
Gdy dochodziliśmy do Czerniakowskiej, zza rogu wyskoczyli nasze chłopaki i szybko uciekli do bramy. Po chwili zobaczyłem dwóch policjantów z pałkami w rękach. To oni dali popęd chłopakom. Minęliśmy ich. Gdy zobaczyłem, że poszli dalej, zawróciliśmy, a po chwili już wszyscy staliśmy na rogu.
To był normalny obrazek na dzielnicy. Policja nie pozwala stać na ulicy. Gdy na rogu zebrało się czterech chłopaków, a zobaczył to policjant, podchodził i bez pytania walił pałką. Więc gdy zbieraliśmy się wieczorem, każdy czujnie obserwował, czy nie zbliża się niebezpieczeństwo.
– Uwaga, „łomot” idzie! – ostrzegał ten, który pierwszy zobaczył policjanta.
Rozglądamy się – jest. Idzie w naszym kierunku, jest jeszcze daleko, ale już nie spuszczamy go z oczu. Jest już obok nas, ręce trzyma za plecami.
Stoimy niby spokojnie, ale w napięciu. Zatrzymał się, popatrzył, uśmiechnął się, jak tylko mógł najmilej, podchodzi do nas i… rozsypujemy się, jakby między nas strzelił piorun, a policjant goni z pałką w ręku. Poszedł. Stoimy znowu, a po półgodzinie znów ostrzeżenie:
– Uwaga, „łomot” idzie!
Tym razem idzie dwóch, to służbowy obchód. Gdy są już blisko, rozchodzimy się. Dwóch przechodzi na drugą stronę ulicy, jeden wchodzi do bramy, inni rozchodzą się po rogach. Przejście dla policjantów wolne, mogą iść spokojnie, nikt ich nie zaczepi. Gdy przejdą, po chwili znów wszyscy stoją na rogu. I tak każdego dnia, aż do znudzenia. Wesoło jest dopiero wtedy, gdy który nie zdąży odskoczyć i dostanie pałką. Wszyscy podśmiewają się z niego, a jemu wcale nie jest do śmiechu, bo takie uderzenie cholerycznie boli.
Postaliśmy trochę na rogu. Zauważyłem, że od kilkunastu minut na drugim rogu stoi jakiś facet i nachalnie nam się przygląda. Popatrzyłem – nie znam go wcale. Może jaki nowy tajniak.
– Kto to jest? – zapytałem chłopaków wskazując na faceta.
– Jak to, kto? Nie widzisz? W kapeluszu! – odpowiedział jeden śmiejąc się, że jestem taki mało spostrzegawczy.
To „w kapeluszu” mówiło wszystko. Że nie tutejszy i że nie cwaniak, tylko frajer z miasta.
– Cóż on tak sterczy na rogu? – zapytałem znów. – Może to „pies”?
– Nie. Frajer z miasta. Czeka na Hele z naszego domu. – Uwaga, „łomot”! – padło ostrzeżenie.
Rzeczywiście, idzie dwóch. Cholera, nie dadzą ludziom postać spokojnie na rogu. Weszliśmy do bramy i na klatkę schodową.
– No co, chłopaki, jak stoimy z forsą? Może wstąpimy do Bandyty na kieliszek chleba? – zaproponowałem, gdy staliśmy na schodach.
– Mam parę groszy, ale chcę iść wieczorem do „Przyjaciół” – odezwał się Olek.
– U mnie chyba coś się znajdzie – powiedział Heniek, szukając w kieszeniach.
Każdy wyciągnął pieniądze, odliczył i schował tyle, ile było potrzeba na zabawę, a resztę złożyliśmy do wspólnej kasy i przeszliśmy na drugi róg, do knajpy, której właściciela nazywano Bandytą.
Była to knajpa ostatniej kategorii; gdyby kategorii było dwadzieścia, to ta byłaby knajpą dwudziestej kategorii. Kilka brudnych stolików i popsutych krzeseł, jeden stolik z boku osłonięty czymś, co nazywało się kotarą. Za bufetem gruby właściciel z gębą, za którą można było dać bez wyroku dziesięć lat więzienia.
Zajęliśmy stolik osłonięty kotarą. Na stół wyjechał literek – na sześciu to nawet niedużo – kiełbasa, ogórek kwaszony i chleb. Kieliszków nie było, więc wódkę piło się w szklankach.
Wypiliśmy i zastanawiamy się, czy starczy jeszcze chociaż na ćwiartkę.
– Ja stawiam – powiedziałem, gdy mimo szczerych chęci chłopaki nie zdołali nic zebrać.
– Uwaga. Szmuklerze przyszli – cicho powiedział Heniek. Spojrzałem przez szparę w kotarze. Na salę weszło czterech nowych gości, którzy siadali właśnie przy stoliku.
– Co jest? – zapytałem po cichu.
– Mamy z nimi wojnę, może być rżnięcie – odpowiedział Heniek. Zauważyłem, że chłopaki wkładają ręce w kieszenie, a za chwilę wyjmują je i trzymają pod blatem stolika. Usłyszałem charakterystyczny trzask otwieranych sprężynowych noży.
– Urywaj się stąd – powiedział do mnie Heniek stanowczo.
– No już, urywaj się, już cię tli nie ma! – powtórzył, gdy nie zdradziłem żadnej chęci, żeby odejść.
– Wariat, czy co? – zapytałem zdziwiony. – Mam odejść teraz, jak szykuje się wojna? Ciekaw jestem, co by o tym chłopaki powiedzieli, gdyby się dowiedzieli, że wysiadłem przed draką.
Rozmawialiśmy po cichu, bez przerwy obserwując salę.
– Nas jest sześciu, ich czterech, nie zaczną – tłumaczyłem chłopakom. Uparłem się, że nie wyjdę. Jak wódkę pić razem, to i wojna razem.
Chłopaki ze Szmuklerzy siedzieli tylko kilka minut. Wypili po szklance wódki i wyszli z knajpy. Wtedy dopiero usłyszałem od chłopaków kazanie.
– Ty się nie wygłupiaj – mówił Heniek. – Znamy się chyba dobrze i wiemy, że przed draką nie wysiadasz. Ale teraz ty jesteś co innego, a my co innego. Ja – jak posunę kosą, to odsiedzę wyrok i będę taki sam, jaki jestem. Ale jak ty to zrobisz, to stracisz dużo. Masz zawód, pracujesz w fabryce, uczysz się, dobrze zarabiasz – a jak złapiesz wyrok, to będziesz taki, jak my: latem na publicznych robotach, a zimą do śniegu… I tam też niełatwo się dostać.
– Patrz na mnie – wtrącił się Olek. – Złapałem rok za rower, już jestem rok po wyroku i nie mogę znaleźć żadnej pracy. Podobno po czterech latach wymazują karę z rejestru, ale tyle czasu nie wytrzymam. Muszę z czegoś żyć, a matka nie chce dać jeść. Jak nie znajdę roboty, to znów muszę kraść.
– Tam gdzie wódka, to się pchaj, a jak draka, to uciekaj – zakończył Heniek kazanie.
Postawiłem obiecaną ćwiartkę. Wypiliśmy i razem z Małym wróciliśmy do domu.
O godzinie czwartej byliśmy na Wójtówce. Z tramwaju wysiadł Leszek. Przyjechał, tak jak mu radziłem, w czapce. Nasze chłopaki mieli, jak zwykle, jaskrawe kraciaste czapki i czerwone apaszki na gołych szyjach, bez krawatów. Ja byłem w krawacie, który zdjąłem i schowałem do kieszeni po przetańczeniu kilku kawałków.
Po kilku minutach przyszły Zocha z Wandą i teraz już razem, spacerkiem, poszliśmy do „Przyjaciół”.
– Zaczekamy chwilę. Mały skoczy po wódkę – powiedziałem, gdy już doszliśmy do Rogatek. – Dołóż się parę groszy, to kupimy więcej – zwróciłem się do Leszka. – W bufecie kosztuje drożej.
Leszek dołożył dwa złote. W małym, prywatnym sklepiku, od tyłu, Mały kupił cztery ćwiartki, które rozmieściliśmy po kieszeniach.
Weszliśmy w długie, ciemne podwórze, przez które trzeba było przejść, żeby dostać się na salę tańca, mieszczącą się na pierwszym piętrze przeciwległej oficyny. W pobliżu wejścia na klatkę schodową stały dwie grupki chłopaków. Gdy zbliżyliśmy się, podszedł do nas chłopak z jednej grupy, potem z drugiej i z bliska zajrzeli nam w oczy. Na podwórzu było bardzo ciemno.
– Cześć, chłopaki! Zaczekajcie - powiedział jeden z nich.
– Co jest? – zapytał Leszek półgłosem.
– Nic. To chłopaki z Wójtówki. Nie mają pieniędzy na wejście albo mają mało i pchają się na gapę, a za te pieniądze kupią wódki. Ta druga grupa to chłopaki z Podrapcia. Ci znów zatrzymują swoich znajomych, którzy mają forsę na wejście.
Po chwili na podwórze weszło trzech chłopaków, którzy zatrzymali się przy nas.
– No, prędzej decydujcie się, który wchodzi z nami! – zawołałem na stojących z boku.
– Sztajer idzie! – zawołał jeden i Sztajer przyłączył się do nas.
– Dawać forsę – zwróciłem się do wszystkich. – Sztajer kupuje bilety. Wyjąłem swoją złotówkę, którą dałem Sztajerowi. To samo zrobili wszyscy i teraz już bez przeszkód weszliśmy na pierwsze piętro. Na półpiętrze stało znów kilku chłopaków z Rogatek, którzy też czekali na znajomych. Sztajer podszedł do stołu, przy którym sprzedawano bilety wstępu, i powiedział:
– Jest nas dziewięć osób, a mamy tylko osiem złotych. Wpuści pan? Bo jak nie, to wracamy.
– No, dobrze, wpuszczę – odpowiedział „Przyjaciel” sprzedający bilety. Wydarł osiem biletów, obliczył nas i wpuścił dziewięć osób. W ten sposób Sztajer był już na zabawie, nie płacąc za wejście.
Tuż za nami wchodziła nowa grupa i usłyszałem, jak ktoś mówił przy stoliku:
– Wpuści pan za dziewięć złotych dziesięć osób? Nie mamy więcej forsy.
– Po co się pytasz, jak wiesz, że wpuszczę? Tylko że teraz nie macie na bilety, a później to wszyscy pijani i nie wiadomo, za co.
– Nie pijani, a zmęczeni tańcem.
Po chwili już wszyscy oddawaliśmy palta do szatni mieszczącej się przy drzwiach wejściowych za przepierzeniem. Szatnia oddzielona była od sali tańca tylko barierką, tuż przy niej były pierwsze wieszaki i na tych powieszono nasze okrycia. Nikt tu nie dostawał numerka. Po zabawie każdy sam brał swoje palto i nigdy nie było wypadku, żeby dla kogoś zabrakło. Na sali było na razie niewiele osób, ale orkiestra już grała. W orkiestrze była harmonia, saksofon, skrzypce i perkusja. Wszyscy goście się tu znali. Nie było par. Każdy mógł tańczyć z każdą dziewczyną. Kobiet było mniej, więc normalną rzeczą było odklepywanie partnerki w czasie tańca. Dlatego żaden chłopak nie kupował dziewczynie biletu wstępu. Nawet gdyby kupił, to i tak nie mógłby tańczyć tylko z nią, bo inni by mu na to nie pozwolili.
– A czy po mordzie nie dostanę? – zapytał mnie Leszek patrząc na tańczących gości, ubranych przeważnie w zniszczone ubrania. Wielu było nie ogolonych, a prawie wszyscy mieli na szyjach czerwone apaszki zamiast krawatów.
– Nie ma obawy – odpowiedziałem. – Rób tylko tak, jak ci mówiłem. Poza tym zasadą jest oddawanie partnerki, jeśli ktoś ją odklepuje. Nie oddasz – możesz być pewien, że będzie awantura. Nieoddanie partnerki traktowane jest jako największa obelga. Uważa taki, że został zlekceważony, że się go ma za nic. Ale jak tobie zabiorą – tłumaczyłem dalej – to też klep, na ślepo, przy pierwszej parze, która „przepływa” obok ciebie. Każda dziewczyna tańczy dobrze, bo jeśli nie umie tańczyć, to całą zabawę siedzi pod ścianą.
Po kilku tańcach postanowiliśmy wypić naszą wódkę.
– Warto zaprosić kilku chłopaków, bo sami przecież nie wypijemy litra. Ja do swojej doli wołam Olka – powiedział Mały.
– A ja Sztajera. A ty, Leszek, kogo chcesz zaprosić?
– Mnie się ten cholernie podoba – odpowiedział Leszek, wskazując na kolegę z Podrapcia. Był to chłop ważący sto pięć kilogramów, wysoki i silnie zbudowany, Roman zwany „Ździebełkiem”.
– Roman! – krzyknąłem. – Chodź do nas, kolega zaprasza cię na wódkę! Zapoznajcie się – dodałem, gdy Roman podszedł. Zawołałem też Sztajera, a Mały Olka.
Stanęliśmy w rogu sali. Sztajer przyniósł szklankę, którą bez pytania o pozwolenie pożyczył z bufetu. Na zakąskę mieliśmy paczkę miętowych dropsów. Szklaneczka wódki pod jednego dropsa.
Zauważyłem, że na salę weszła para, której nie znałem. On – młody chłopak, elegancko ubrany, w krawacie. Nikt ich nie znał. Gdy pytałem kilku kolegów, każdy odpowiadał jednakowo: – Jakiś frajer z miasta.
Tańczyli tylko ze sobą. Gdy po kilku minutach wszyscy już się oswoili z obecnością „nowych”, zauważyłem, że Heniek podszedł do nich w czasie tańca i klasnął w ręce. Facet odmówił oddania partnerki. Po chwili innego znów spotkała odmowa.
Po skończonym tańcu chłopaki zebrali się w kącie sali i komentowali wypadek. Heniek mówił z zacietrzewieniem:
– Żeby to był nasz, to dałbym z miejsca w ryja. Ale to, cholera, obcy. Może nie wie, że u nas tak jest.
– Zakładam się o ćwiartkę, że mnie odda – odezwał się Rudy z pewnością siebie.
– Trzymam zakład – odpowiedziałem.
Zagrała orkiestra. Rudy odczekał dłuższą chwilę, podszedł i klasnął w ręce. Facet i tym razem potrząsnął przecząco głową. Rudy powrócił do nas wściekły z powodu odmowy i z powodu przegranej ćwiartki.
– Skończą grać, to z nim pogadam – powiedział groźnie. – A jak będzie skakał, to mu dorzucę.
– Nie wygłupiaj się, Rudy – łagodziłem. – Obcy nie zna naszych zwyczajów. Chcesz być kozakiem do frajera, który w dodatku jest sam? Powiedzieć mu trzeba, ale dlaczego zaraz bić? Niecharakternie.
Gdy po skończonym tańcu tamta para usiadła na ławce pod ścianą, Rudy podszedł do nich i poprosił grzecznie:
– Panie, pozwól pan na chwilę.
Stanąłem z Małym w pobliżu. Gdy facet podszedł, Rudy powiedział spokojnie, lecz dobitnie:
– Panie, boisz się pan, jak pragnę Boga, żebym panu narzeczonej nie obskoczył w tańcu? Nie wiesz pan, że jak kto odklepuje, to trzeba oddać? U nas taki zwyczaj.
– Ja nie wiedziałem – tłumaczył się „nowy” ze strachem. – Ale jak taki zwyczaj, to i ja się zastosuję.
– Ja też tak panu radzę – zakończył Rudy – bo może pana spotkać nieprzyjemność, a po co?
– Już on z nią więcej nie zatańczy – powiedział Rudy wróciwszy do mnie.
– Będziemy odklepywali kolejno, a jak teraz nie odda, to dostanie w oko. Znów zagrała orkiestra. „Nowy” zrobił ze swoją damą zaledwie kilka obrotów, gdy podszedł jeden i odebrał mu partnerkę. Zrobił to z eleganckim ukłonem i miłym uśmiechem. W następnym tańcu inny odebrał mu partnerkę. W trzecim powtórzyło się to samo. Za każdym razem facet siadał pod ścianą i tylko przyglądał się tańczącym. Usiadłem obok i zagadałem:
– Tańcz pan. Jak panu zabrali pannę, to zrób pan to samo innemu. Każdy odda. Patrz pan na salę, co się wyprawia. Jak komu odklepią dziewczynę, to on zaraz zabiera drugiemu.
– Nie, nie będę tańczył, posiedzę sobie trochę – odpowiedział grzecznie i jakby z żalem.
Po skończonym tańcu podszedłem do chłopaków i powiedziałem z pogardą:
– Zostawcie to „drewno”. Odczepcie się od nich. Wcale nieciekawa babka, porusza się w tańcu jak krowa na lodzie, a frajer siedzi pod ścianą i płacze.
Przyznali mi rację. Innym chłopakom też powiedzieli, żeby nie odklepywali, i od tej chwili nikt im już nie przeszkadzał tańczyć ze sobą.
W pewnej chwili w rogu sali coś się zakotłowało. Pierwsza awantura. Ale kto z kim się bije? Ciężko rozpoznać, bo wszyscy skupili się wokół bijących. Orkiestra nie przerywa grania. To już taki zwyczaj. Z bocznego małego pokoiku wyszło dwóch policjantów, biegną tam, gdzie się biją… ale cała sala już znowu tańczy. Policjanci patrzą uważnie, chcą się zorientować, kto się bił. Ale każdy chłopak tańcząc grzecznie się uśmiecha, a niejeden kłania się mówiąc:
– Moje uszanowanie dla władzy.
Mimo że komisariat jest tuż, po drugiej stronie ulicy Czerniakowskiej, policjanci dyżurują w czasie każdej zabawy. Siedzą w małym pokoiku, a na salę wychodzą tylko w czasie awantury. Interweniować.
– Kto się bił? – zapytałem przesuwającego się w tańcu kolegę.
– Sztajer ze Starym, jakieś stare porachunki – odpowiedział kolega. Spojrzałem po sali. Tańczy Sztajer i tańczy Stary. Gdy policjanci rozglądają się jeszcze w drugim końcu sali, oni już są w pobliżu orkiestry, patrząc na siebie spode łba. Po chwili już się znowu biją, a inni otaczają ich kręgiem, żeby utrudnić dojście policjantom. Policjanci się pchają. Ktoś krzyknął ostrzegawczo… i znów wszystkie pary tańczą. Tym razem partnerki bijących się nie zdążyły złapać ich do tańca. Patrzę – i co to? Sztajer tańczy ze Starym. Obaj mierzą się groźnie oczami rzucając szybkie spojrzenia na boki, żeby sprawdzić, gdzie są policjanci. Nie budzą podejrzenia, bo tańczący ze sobą chłopcy lub dziewczęta to u „Przyjaciół” zupełnie normalne zjawisko.
Gdy w tańcu odpłynęli na przyzwoitą odległość od policjantów, nastąpił dalszy ciąg awantury. Tym razem policjanci złapali Sztajera. Partnerki nie zdążyły do nich dobiec i Sztajer został zauważony, gdy schylony przemykał pod ścianą. Policjanci wygarnęli go jak swojego. Poszedł z nimi grzecznie na nocleg do komisariatu, tylko gdy przechodzili przez salę, słyszałem, jak prosił policjanta, który go prowadził:
– Panie władza, puść pan, jak pragnę Boga! Już będę grzeczny. Pan „glina”, ja zdun – żyjmy ze sobą w zgodzie. Razem piec postawimy.
Ale policjant okazał się nieczuły i wyprowadził go z sali.
Tak wyglądała awantura, w której jeden bił się przeciwko jednemu. Bywało jednak i tak, że jednocześnie biło się pół sali. Zaczynał jeden przeciwko jednemu. Do awantury wtrącali się koledzy jednego i drugiego, a następnie koledzy kolegów i w końcu nikt nie wiedział, kto kogo i za co bije. Raz, gdy biła się prawie cała sala, jeden chłopak z humorem wskoczył na scenę, do orkiestry, każąc im grać „Kto się w opiekę”. Zasadą w takiej ogólnej bijatyce było, że nikt nie uderzył nigdy żadnym „narzędziem”, chociaż wiadomo, że każdy chłopak ma w kieszeni jakiegoś „pomocnika”. Tu szły w ruch tylko pięści i głowy, więc największe uszkodzenie to podbite oko, rozklepany nos albo wybity ząb. Gdy w czasie takiej zbiorowej awantury wpadała na salę policja, każdy chłopak łapał do tańca pierwszą z brzegu dziewczynę i nieznacznie, tak żeby żaden policjant nie zauważył, wsuwał jej za dekolt sukienki swojego „pomocnika”, nóż lub szpadrynę – bo policjanci łapali na chybił trafił chłopaków spośród tańczących par i macali po kieszeniach. Gdy policjanci wracali do swojego pokoiku, odbierało się od dziewcząt swój „fant” w czasie tańca. Podszedł do mnie Josek i pokazując pięćdziesiąt groszy zapytał:
– Dowalasz się do ćwiartki?
Bez słowa dałem mu pięćdziesiąt groszy.
– Zawołam cię – powiedział Josek i podszedł do następnego, któremu pokazał trzymaną w ręku złotówkę, proponując dołożenie się do ćwiartki.
Po piętnastu minutach dał mi znak, że mam przyjść do bufetu. Bufet to duża sala, na której stały długie stoły i takie same ławki zamiast krzeseł. Na sali, w której tańczono, też stały pod ścianami długie, ciężkie ławki, a to dlatego, że ławką bić niewygodnie – za długa i za ciężka. Bufet był pusty, stała na nim tylko bateria szklanek. Wódka, piwo i zakąski ustawione były na półkach przy ścianie, w głębi bufetu. Gdyby postawiono je na bufecie, już po kilku minutach nic by tam nie było. Jednej niedzieli nowa bufetowa postawiła na bufecie paterę z pomarańczami. Pomarańcze znikły. Nie sprzedała i nie było w bufecie.
Gdy wszedłem do bufetu, okazało się, że do kupionej przez Joska ćwiartki jest nas czterech. Znana metoda. Josek nie miał pieniędzy, więc zebrał od trzech chłopaków po pięćdziesiąt groszy. Wódkę i zakąskę kupił nie w bufecie, lecz w sklepiku, żeby było taniej, a za poniesioną fatygę należał do ćwiartki.
Gdy po wypiciu wódki wróciłem na salę, podszedł Olek i powiedział, że na korytarzu czeka Janek „Łapka” i prosi, żebym na chwilę do niego wyszedł.
– Pożycz trzy złote – prosił Janek – dam ci na zastaw złoty zegarek. Patrz, jaki ładny. Jak do następnej niedzieli nie oddam długu, to zegarek twój. – Pokazał mały zegarek ze złotą bransoletką.
– Nie, nie biorę – odpowiedziałem. – Nie lubię pożyczać forsy pod zastaw. Na cholerę mam mieć kłopot z twoim zegarkiem.
To daj dziesięć złotych i bierz.
– Nie mam tyle pieniędzy.
– No to daj osiem, bo muszę mieć forsę.
– Tryfny? – zapytałem, patrząc podejrzliwie na Janka.
– Nie pytaj, żadnego kłopotu z nim mieć nie będziesz. Tylko dawaj prędzej forsę, bo nie mam czasu.
– Zaczekaj, wejdę na salę, może uda mi się od kolegi pożyczyć. Wróciłem na salę, żeby poszukać Leszka. Rozejrzałem się: jest Leszek.
Dałem mu znak, że czekam na niego po skończonym tańcu.
– Pożycz pięć złotych – poprosiłem – jutro w fabryce ci oddam. Trafia mi się za osiem złotych złoty damski zegarek, a mam tylko trzy złote.
Po kilku minutach już Janek miał pieniądze, a ja w kieszeni złoty zegarek.
Zabawa trwa. Na sali widać coraz więcej pijanych. Dwóch prawie nieprzytomnych chłopaki ułożyli pod ławkami. Śpią i nikomu nie przeszkadzają. Po skończonej zabawie będą już na tyle trzeźwi, że wrócą do domu o własnych siłach.
Olek jest zły. Przed chwilą prosił dziewczynę do tańca. Odmówiła mu, a teraz tańczy z innym.
– Zróbcie z niej balona – prosił tak, jakby od tego zależało jego życie. – Z tobą pójdzie tańczyć, a wtedy ja ją odklepię.
– Nie chcę – odpowiedziałem. – Nie lubię tego, to nie po mojemu. Nie chciała, to więcej jej nigdy nie proś, ale po co zaraz balon?
– Nie, ja jej tego nie daruję. Napuszczę Rudego i zrobimy „dużego balona” – powiedział Olek i poszedł szukać Rudego.
„Mały balon” polegał na tym, że w tańcu odklepywał ten, z którym dziewczyna nie chciała pójść zatańczyć. Wiadomo, że odmówienie przez mężczyznę oddania partnerki to „ostatnie słowo do draki”. Więc gdy taki klasnął w ręce, a dziewczyna mówiła: „Nie, ja nie chcę” – partner mimo to kłaniał się grzecznie i… już tańczyli ze sobą dwaj mężczyźni, a dziewczyna zostawała sama na środku sali. A „duży balon”? Zobaczymy za chwilę, bo już idzie wiadomość podawana z ust do ust: „Uważajcie – jak zagrają fokstrota, Rudy będzie robił balona”. „Z której?” – pytano. „O z tej” odpowiadano, pokazując przyszłą ofiarę. Odważna dziewczyna albo nieświadoma, co ją czeka.
Orkiestra zagrała fokstrota. Rudy już tańczy z dziewczyną. Wszystkie pary tańcząc obserwują, kiedy rozpocznie się „robienie balona”. A oto już się zaczyna. Rudy przetańczył normalnie jedno okrążenie. Teraz kręci się na środku sali i zaczyna małpować. Orkiestra gra fokstrota, a on tańczy polkę. To jest sygnałem. Teraz wszystkie pary przestają tańczyć. Tworzy się duży, ściśnięty krąg, w środku którego szaleje Rudy. Wyczynia z partnerką różne łamańce i najbardziej fantastyczne figury. Z polki przechodzi na krakowiaka. Klęka i każe dziewczynie tańczyć wokół siebie. Wstaje i stara się zmusić partnerkę, żeby z kolei ona klęknęła. Wszyscy ryczą ze śmiechu i klaszczą w ręce. Dziewczyna wyrwała się i ucieka, lecz nie może wyjść z zamkniętego kręgu. Rudy goni ją, ciągnie za rękę na środek koła i dalej wyczynia swoje łamańce. Znów się wyrwała, ale nie może uciec. Wreszcie rozluźniono krąg, a dziewczyna czerwona ze złości i wstydu pędzi prosto do szatni, ubiera się szybko, wychodzi – i już nigdy więcej u „Przyjaciół” się nie zjawia.
Wszystkie pary tańczą. Zabrano mi partnerkę. Zrobiłem półobrót i klasnąłem w ręce przy pierwszej parze przesuwającej się obok mnie. Dziewczyna chce odejść do mnie, ale facet trzyma ją patrząc na mnie z wyzywającym uśmiechem. Był to Rysiek „Bokser” z Podrapcia. Mojego wzrostu, lecz dużo tęższy, dobrze już „zabalsamowany”, widocznie szuka guza. „Jak szukasz, to znajdziesz” – pomyślałem i klepnąłem drugi raz, tym razem ostro i tuż przed nosem. Gdy chciałem klepnąć w ręce trzeci raz, po którym już automatycznie następuje uderzenie pięścią albo łbem, dziewczyna, z którą tańczył, wyrwała się szybko, porwała mnie do tańca mówiąc jednocześnie:
– Daj spokój, on jest pijany.
– Chociaż pijany, ale chyba wie, co to znaczy nie oddać partnerki – odpowiedziałem zły za doznaną zniewagę, a równocześnie zadowolony, że jednak nie doszło do awantury, na którą nie miałem chęci. Byłem w nowym garniturze, a taka awantura łatwo może się zakończyć urwaniem klap. Po kilku minutach zobaczyłem, jak Josek klął Boksera za to, że nie chciał mu oddać partnerki.
– On myśli, że jak ja jestem mały i słaby, to może do mnie podskoczyć? To się mocno oszukał. Już ja na niego znajdę taki sposób, że długo będzie mnie pamiętał – odgrażał się Josek stojąc w gronie kolegów.
– Daj spokój, on jest pijany – uspokajałem Joska tak, jak mnie niedawno uspokajano. – Powiemy mu, jak wytrzeźwieje. A jak będzie skakał, to dopiero wtedy pogadamy z nim inaczej.
Wreszcie orkiestra zagrała marsza i zabawa skończona.
Wszyscy rzucili się do szatni po swoje palta. Ci, których palta wisiały przy barierce, brali je sami. Dalsze wynosiła szatniarka i kładła na barierce, a każdy zabierał swoje. Stałem z boku w małej grupce kolegów, gdy podszedł do mnie Leszek.
– Nie widzę swojego palta – powiedział zdenerwowany.
– Zaczekajmy chwilę, zaraz się znajdzie, niech tylko rozluźni się troszkę.
– A może ktoś ukradł?
– Nie bój się pan nic – wtrącił Olek – tu nikomu nic nie zginie.
Gdy przy szatni zrobiło się luźniej, stwierdziliśmy, że rzeczywiście palta nie ma.
– Znajdzie się – powiedział Olek poważnie. – Zaczekajcie na mnie chwilę na sali, zaraz wracam.
– Czarny podciął palto – poinformował nas Olek, gdy po pięciu minutach wrócił na salę. A zwracając się do mnie, dodał:
– Idź do niego, czeka na podwórzu.
Poszedłem na dół i z miejsca wskoczyłem na Czarnego:
– Oddawaj palto, prędzej, bo chcemy iść do domu. Mojemu przyjacielowi podciąłeś. Zaprosiłem go do nas i zagwarantowałem, że wszystko będzie w porządku. Jak ja teraz wyglądam?
– Jak wolności pragnę – przysięgał się Czarny – nie wiedziałem, że to twój przyjaciel. Chyba wierzysz mi, że gdybym wiedział, to bym nie ruszył. Myślałem, że to frajer z miasta, więc można brać.
– Z miasta to on jest, ale nie frajer, tylko charakterny chłopak i – dawaj prędzej palto.
Czarny przeskoczył przez parkan okalający podwórze i po chwili spadło palto, a za paltem Czarny. Nie czekałem na niego, tylko szybko z paltem pobiegłem do Leszka.
– Zaczekaj, może będzie wódka! – krzyknąłem do Czarnego już z korytarza.
Oddając palto Leszkowi zaproponowałem, żeby jeśli ma forsę, postawił chłopakom pół litra. Jak nie postawi, to też będzie dobrze, ale warto jeszcze wypić coś przed spaniem, a i chłopaki będą zadowoleni, że jednak opłaciło się oddać skradzione palto.
Gdy już ubrani szykowaliśmy się do wyjścia, podszedł do mnie Bokser i zapytał zaczepnie:
– Kolega mnie zna?
„Oho! – pomyślałem – jak już nie mówi»ty«, tylko»kolega«, znaczy, że szuka guza”. Odpowiedziałem więc podobnym jak on tonem:
– Tak jakbym kolegę znał, ale dokładnie nie przypominam sobie.
– A kolega ma do mnie żal?
Pomyślałem, że może chce wyjaśniać swoje postępowanie, więc odpowiedziałem już spokojnie:
– Żalu nie mam, ale tak się nie robi. Wiesz przecież o tym.
– No, bo ja takich jak ty, to… – i tu użył określenia, które znów uważane jest za „ostatnie słowo do draki”.
– A ja takich frajerów jak ty, to nawet nie chcę… – odpowiedziałem zaczepnie – bo później chwaliłbyś się na całym Czerniakowie.
– Tak? – zapytał zdziwiony. – To może się pobijemy?
– Dlaczego nie? Możemy.
W czasie tej rozmowy zbliżyli się do nas wszyscy, którzy jeszcze byli na sali. Była tam cała ferajna z Podrapcia, koledzy Boksera, i cała Wójtówka – to znów moi koledzy. Po mojej odpowiedzi Bokser odszedł na bok i zdejmuje palto. Szybko zrzuciłem swoje i zawołałem do chłopaków z Podrapcia:
– Przytrzymajcie go, bo on jest pijany. Żeby później nie miał do mnie pretensji, jak mu wleję.
– Nie martw się – odpowiedział ktoś z gromady – on nawet pijany jeszcze da radę trzem takim jak ty.
W kupie chłopaków zobaczyłem Romana Ździebełko.
– Roman! – krzyknąłem. – Nie daj się nikomu wtrącić.
– Ostatni ciapciak będzie ten, kto się pierwszy wtrąci! – zawołał głośno Roman. – Sam na sam się biją.
Ledwie Roman skończył, jak już dostałem od Boksera jedną ręką w ucho, a drugą w szczękę.
Błyskawicznie złapałem go lewą ręką za szalik, którego z wielkiej pewności siebie nie zdjął z szyi, pociągnąłem go na siebie, strzeliłem łbem, prawą ręką złapałem za włosy, a lewą zakręciłem jego szalik. Miałem go więc schylonego, zduszonego własnym szalikiem, z twarzą przy mojej piersi. Po kilku uderzeniach nogi się pod nim ugięły i usiadł na podłodze. Nie zaczepiony przez nikogo wyszedłem z sali, otoczony przez chłopaków z Wójtówki.
Gdy na dole zobaczyłem Czarnego, przypomniałem sobie, że przecież kazałem mu czekać. Poszliśmy do Bandyty. Knajpa była już zamknięta, ale nas wpuścił. Byłem zły, że dałem się sprowokować do awantury. Teraz będę miał nowych wrogów i nową wojnę. Bokser na pewno będzie chciał odegrać się. Ma do tego pełne prawo. W następną niedzielę będę musiał iść do „Przyjaciół”. Mogę później więcej tam nie chodzić, ale w następną niedzielę muszę. Jeśli nie przyjdę, to chłopaki powiedzą, że się bałem, a ten, który się boi, traci u wszystkich szacunek.
– Nie martw się, Kozak – zagadał do mnie Olek – będzie dobrze. W następną niedzielę przyjdziemy całą ferajna. Bokser może znów szukać guza. Tu już musisz sam sobie dawać radę, ale jak się kto wtrąci, to przecież cała Wójtówka za tobą.
– Cholera, nie mamy szczęścia – wtrącił Czarny. – Niedawno zakończyła się wojna z Podrapciem, a już szykuje się druga. Trudno, jak chcą wojny, to będą mieli. Przecież nie damy sobie podskakiwać.
Wypiliśmy u Bandyty literka w pięciu. Leszek zapłacił i teraz czekaliśmy na tramwaj, którym miał pojechać do domu. Olek zaczął się żegnać z nami.
– Zaczekaj jeszcze kilka minut i wszyscy pójdziemy do domu. Co, spieszy ci się? – zapytałem.
– Nie spieszy mi się, ale zimno.
– To napij się wody i połóż w cieniu – zawołał Czarny, ucieszony z własnego dowcipu.
– Dlaczego pan chodzi bez palta? – zapytał Leszek.
– Żeby chodzić w palcie, trzeba je mieć – roześmiał się Olek. – Kupię sobie, jak spadnie dużo śniegu. Ale chwilowo nie ma śniegu i – nie ma pieniędzy.
Następnego dnia w fabryce oddałem Leszkowi pięć złotych. Powiedział mi, że pierwszy raz w życiu zetknął się tak bezpośrednio z życiem młodzieży na robotniczym przedmieściu. Wyobrażał sobie, że obcemu niebezpiecznie wchodzić w to środowisko. Przekonał się jednak, że jest inaczej.
– Podobały mi się – powiedział – pewne żelazne zasady, którymi jesteście wszyscy złączeni. Szkoda tylko tego Olka. Zima, a on nie ma w czym chodzić. Mam w domu swoją starą jesionkę, dałbym mu ją, ale nie chciałbym, żeby się na mnie obraził.
– Będzie ci bardzo wdzięczny – odpowiedziałem.
Tego samego dnia po pracy pojechałem do Leszka i zabrałem dużą paczkę, którą zawiozłem do Olka. Po otworzeniu paczki zobaczyliśmy „skarb”: zupełnie przyzwoitą, chociaż już znoszoną jesionkę, marynarkę, spodnie, sweter, narciarskie buty i grubą czerwoną, sportową koszulę w jaskrawą kratę, z której Olek najwięcej się ucieszył. Oglądał wszystko, przymierzał i cieszył się. Cieszył się jak małe dziecko. Gdy już się nacieszył, powiedział do mnie tak:
– Podziękuj koledze i powiedz, że jak mu kto zrobi krzywdę, niech mnie zawiadomi. Pójdę i łeb takiemu urżnę.
Widział tylko taką możliwość odwdzięczenia się za serdeczność, którą okazał mu prawie obcy człowiek.
W sobotę po południu znajomy chłopak ostrzegł mnie, że jutro u „Przyjaciół” Podrapeć szykuje odgrywkę.
– Powiedzieli, że tak ci wtrząchną, że cię zabierze pogotowie. Pewni są, że przyjdziesz.
– Na pewno pójdę – odpowiedziałem. – Tylko zobaczymy, kogo zabierze pogotowie. Jak będę miał więcej niż jednego przeciwko sobie, to użyję „pomocnika”. Żadna sztuka kupą bić jednego!
Wieczorem zapukał ktoś do mieszkania.
– Proszę! – krzyknąłem głośno.
Otworzyły się drzwi, a w drzwiach stoi – kto? Rysiek Bokser.
– Można? – zapytał.
– Proszę bardzo.
Wszedł, usiadł na krześle, lecz nie wita się, tylko popatrzył, chwilę pomyślał i zaczął mówić:
– W niedzielę dostałem od ciebie manto. Mam zamiar się odgrywać. Przerwałem mu mówiąc:
– Wolno ci, masz do tego pełne prawo.
– Tak, ale widzisz, chciałem przedtem pewne rzeczy wyjaśnić. Bo wtedy byłem pijany i nic nie pamiętam, a każdy mówi co innego. O co nam poszło?
Opowiedziałem dokładnie przebieg zajścia. Wysłuchał i znów zapytał:
– Wobec tego, kto mnie posunął kosą? Dostałem w plecy. Niegroźnie, zdrapane mam z dziesięć centymetrów, tak na jakieś pół centymetra głębokości. Myślałem, że to ty mnie drapnąłeś. Ale jak nie ty, to kto?
– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Wiem tylko, że niejednemu właziłeś w drogę. Joskowi też nie chciałeś oddać dziewczyny i słyszałem, jak się odgrażał.
– Patrz, nic nie pamiętam! Ale jeśli mu wlazłem w drogę, to na pewno on mnie tak urządził, bo mściwy jest i lubi posunąć. Szkoda mi tylko palta i marynarki, bo jedno i drugie na plecach przerżnięte. Jeśli tak było, jak mówisz – a wierzę ci – to miałeś rację, że mi mordę obiłeś. Daj łapę i między nami blat, zgoda. Zobacz tylko, jak mnie urządziłeś – mówiąc to zdjął okulary, które przez cały czas naszej rozmowy miał na nosie. Spojrzałem – i zrobiło mi się trochę głupio. Oczy były sine i podeszły materią.
Teraz ja wyciągnąłem rękę mówiąc:
– Szkoda mi ciebie. Ale chyba rozumiesz, że jakbym ja nie bił, to dostałbym od ciebie.
– Przyjdź jutro do „Przyjaciół” – zakończył rozmowę Rysiek wychodząc z mieszkania – to wypijemy sobie kwaterkę na wspólną dolę.
W niedzielę, z Małym tylko, poszliśmy do „Przyjaciół”. Na wszelki wypadek byliśmy uzbrojeni. Chłopaków z Wójtówki jeszcze nie było. Usiedliśmy pod ścianą, a dalej po tej samej stronie siedziało kilku chłopaków z Podrapcia.
– Uważaj, będzie draka – szepnąłem Małemu, gdy zobaczyłem, że jeden z nich, a w chwilę później drugi, wyszli na środek sali i z ciekawością nam się przyglądali. – Jak zaczniemy tańczyć, to kręć się w pobliżu mnie, ale w razie draki z jednym nie wtrącaj się. Dopiero gdy skoczy kilku, wtedy rób, co będziesz uważał za stosowne.
Gdy orkiestra zaczęła grać, na sali nie było jeszcze wiele osób. Zatańczyłem. Gdy byłem na środku sali, mimo że było jeszcze pusto, nastąpiło zderzenie z inną parą. To celowo podjechał do mnie jeden z Podrapcia. Stanęliśmy, zmierzyliśmy się oczami i rozeszliśmy się w przeciwne strony. Po kilku minutach nowe zderzenie. Tym razem stanęliśmy i żaden nie odpływa. Teraz już awantura pewna. Patrząc na siebie; powoli puszczamy swoje partnerki. Obok mnie już stoi Mały, a wkoło nas cały Podrapeć. W tym momencie jakiś ruch przy drzwiach wejściowych. To weszła cała Wójtówka, którą sprowadził Olek. Same równe chłopaki. Zauważyli, co się dzieje, i już po chwili otoczyli wszystkich. Niby z ciekawością pytają:
– Co jest? Co się tu dzieje? Jakaś draka?
– Chłopaki, spokój w głowie! Wszystko w porządku! – zawołał ktoś głośno od strony drzwi.
To krzyczał Bokser, który w tej chwili wszedł na salę. Podszedł i przywitał się ze mną i z Małym, a dopiero potem witał się kolejno z innymi. Powiedział później, że nie mógł zawiadomić chłopaków o tym, że się pogodziliśmy, ale przedtem zastrzegł, żeby nie zaczynali, zanim przyjdzie.
Po godzinie znaleźliśmy się wszyscy w bufecie, przy jednym długim stole. Za wspólnie zebrane pieniądze kupiliśmy wódki, tak że dla każdego wypadło pół szklanki, i już w największej zgodzie wróciliśmy na salę.
Jedna wojna została zażegnana do czasu, gdy znów wytworzy się sytuacja, którą nazywa się „ostatnim słowem do draki”.
W następną niedzielę znów razem z Małym poszliśmy do „Przyjaciół”.
Tej niedzieli jak zwykle poszedłem pod kościół z Małym. Stało już kilku chłopaków.
– Wiesz już, że wczoraj wieczorem Rudy posunął Mańka? – zapytał jeden, gdy się przywitaliśmy.
– Mocno? – zapytałem.
– Nieźle, dwie sztuki – w płuco i pod nerki. Tylko tryfnie bił – wtrącił drugi z tyłu.
– A co z Rudym?
– Uciekł, chłopaki szukali go całą noc po wszystkich melinach i nie mogli znaleźć. Ale znajdą go, chyba że ucieknie z Warszawy.
– A gdzie Maniek?
– U Dzieciątka Jezus, na chirurgicznym.
Po krótkiej naradzie z Małym postanowiliśmy odwiedzić Mańka w szpitalu. Po południu zjawiliśmy się u niego na oddziale chirurgicznym, mimo trudności robionych przez personel szpitala, który wpuszczał tylko po dwie osoby do jednego chorego.
Oddział chirurgiczny – to jedna olbrzymia sala, na której leżało chyba sześćdziesięciu chorych. Szukając Mańka, wzrok mój zatrzymał się na potężnej, gołej klatce piersiowej. „To jest decha” – pomyślałem i…
– Jak się masz. Kozak – odezwał się głos należący do tych olbrzymich piersi.
– Serwus, Władziu! To ty też tutaj?
– Ano, jak widzisz…
– A gdzie leży Maniek?
– O, tam, na tamtym łóżku – pokazał Władek. – Jest już u niego rodzinka – dodał. – Pijani, płaczą…
– A tobie co jest? – zapytałem.
– Idzio posunął mnie kosą w kręgosłup. Nóż się złamał i czubek siedzi. Mają go wyjmować. Teraz już trochę chodzę, jak się trzymam łóżka, bo przez kilka dni nie miałem w ogóle władzy w rękach i nogach.
– Jak to się stało?
– Odgrażał się, więc zapytałem go, co do mnie czuje. Okazało się, że nic, że wszystko w porządku. Więc podałem mu rękę, wykręciłem się, by odejść, i w tym momencie dostałem w plecy.
– Sypnąłeś?
– Nie.
– Odegrasz się?
– Zobaczymy, co będzie mówił. A może on „kota” dostał w głowie? Może mu coś do łba strzeliło i nie wiedział, co robi? Zobaczymy – jak wyjdę… Ale nas jest tu więcej. O, patrz, tam leży Kapusta. Po pijanemu pobił się z bratem, a że nie mógł mu dać rady, to sobie ze złości brzuch nożem rozerżnął. Jak go wieźli na wózku, to śpiewał. Jego już tu dobrze znają… A tam znów leży Mizerny. W Parku Sieleckim w czasie awantury wrzucili go do wody, starł rękę – i zakażenie. A tam Lalo… Chciał pomóc bratu w jakiejś awanturze, wyskoczył pijany z pierwszego piętra i coś mu trzasnęło w kolanie.
– A Maniek sypie?
– Nie. Już dwa razy byli z policji. Maniek mówi, że był pijany i nic nie wie i nie pamięta – kto, co, jak i gdzie. Jeszcze pyta policjantów, co to takiego było. Czekamy na Rudego. Powinni go tu przywieźć za kilka dni, bo go chłopaki znajdą. Jak go przywiozą, to go w nocy zabijemy. Za to, że posunął z tyłu, a właściwie to za to, że nie miał żadnego żalu do Mańka, tylko był napuszczony.
Podeszliśmy do Mańka. Leżał na wznak, ciężko dyszał i krzywił z bólu twarz. Przy łóżku siedziało pięć osób z jego rodziny, wszyscy już dobrze pijani. Maniek, jego brat rodzony i bracia stryjeczni to z zawodu murarze. Matka robiła i sprzedawała sztuczne kwiaty, a bratowa handlowała, czym się dało: rzodkiewkami, owocami lub kwiatami. Rodzina płakała i klęła tego, co go posunął, a Maniek znów złościł się i klął rodzinę za to, że płaczą. Cała heca – wszyscy chorzy i odwiedzający z ciekawością obserwowali to wesołe widowisko. Zauważyłem, że z boku stoi jeszcze dwóch kolegów, Franek i Lutek.
– No, żebym ja go, taka jego… – i tu parę epitetów – drapnęła w swoje ręce, to ja bym mu pokazała, jak się nożem bije! – wołała płacząc bratowa Mańka.
– Co? Śmiejesz się pan? – zwróciła się do mnie, widząc, że się uśmiecham. – Bo pan mnie jeszcze nie znasz! Jak pragnę Boga, dwa tygodnie po dziecku byłam, a jak mi przyszli bić sublokatora, to wzięłam kosę w łapę, otworzyłam drzwi i mówię: „No, wchodźta, który pierwszy?” Myślisz pan, że się który ruszył? Skąd? Bali się.
Podszedłem z Małym do Franka. Ten znów mówi jakby sam do siebie:
– Przyniosłem mu ćwiartkę wódki, ale nie wiem, czy będzie pił. To nic, jak wyjdziemy, to wypijemy sami. Jemu chyba jeszcze dzisiaj lepiej nie dawać. I czego to płaczą? – Franek popatrzył na płaczącą rodzinkę. – Dwie sztuki dostał i zaraz taki szum. Ja dostałem naraz piętnaście i żyję. O, na tamtym łóżku leżałem – powiedział pokazując nam łóżko w kącie sali pod oknem. – Opatrunki to mi robili hurtem… Jakby się cholera umówili. Było ich piętnastu i dostałem piętnaście sztuk. Jak mnie tu przywieźli, to zawołali księdza. I po co? – krzyczałem. – Przecież ja nie mam zamiaru umierać!
W tej chwili na oddział weszli ludzie z policji – dwóch mundurowych, jeden cywilny – i kazali wyjść wszystkim, którzy przyszli w odwiedziny do Mańka. Wyszliśmy i już nie wróciliśmy. W ogrodzie na ławce wypiliśmy we czterech ćwiartkę – i do domu.
W nocy z wtorku na środę pogotowie zabrało z ulicy ciężko pobitego Rudego. Prosił, żeby go nie odwożono do szpitala Dzieciątka Jezus, więc umieszczono go w innym szpitalu.
A Mańka diabli nie wzięli. Zginął dopiero w 1944 roku rozstrzelany w Alei Szucha za udział w Powstaniu Warszawskim.
W dniu święta puszczania wianków wybraliśmy się na przystań, żeby obejrzeć imprezy odbywające się na Wiśle. Jako jedyny z ferajny pracujący w dużej, państwowej fabryce miałem możność postarać się o trzy zaproszenia. Amatorów na wianki było więcej, ale zabrałem ze sobą Małego i Zygmunta „Wariata”, bo to i najbliżsi koledzy, i najwięcej pewności, że nie narozrabiają. Żeby taniej kosztowało, wzięliśmy ze sobą półtora literka wódki, rzodkiewki kupiłem w bufecie, a że w tym czasie, gdy ja kupowałem, Wariat świsnął dwie pomarańcze – więc zakąski też mieliśmy dosyć. Pierwsze pół literka wypiliśmy na molo, resztę w szatni dla sportowców – drzwi otworzył nam Mały – i wtedy dopiero zaczęła się zabawa.
Bawiliśmy się bardzo grzecznie. Nikt nam nie wchodził w drogę i my też nikomu nie przeszkadzaliśmy. Dopiero nad ranem zaczęło się coś kręcić. To jednemu z organizatorów czy wodzirejów nie podobało się, że my tańczymy ze sobą. Bo ja tańczyłem z Małym albo z Wariatem, albo ja odpoczywałem, a oni tańczyli. Tak już u nas było, że każdy chłopak potrafił chodzić jako partner i jako partnerka, tak samo i dziewczęta. Na naszych zabawach na Czerniakowie to było przyjęte, nikogo to nie raziło i nikt na taki drobiazg nie zwracał uwagi. A tu jakiemuś frajerowi się nie podobało i wyjechał na nas z twarzą, że niby źle się zachowujemy, że co nam się wydaje, że gdzie my jesteśmy, że zawoła policję…
Wariat, który nie wytrzymał nerwowo, złapał faceta za klapy i założył mu większą mowę w „rodzinnym” języku, obiecując, że jeśli się nie uspokoi, to mu pomoże pozbyć się kilku zębów i to będzie dla niego czysty zysk z szurania na zabawie grzecznym młodym ludziom. Zrobiło się maleńkie zamieszanie, więc ja chłopaków za rączkę i urywamy się. W pierwszej złości postanowiliśmy poczekać do rana na naszego prześladowcę, żeby mu dać wycisk za popsucie nam zabawy, ale już po godzinie przekonałem ich, że to nie ma sensu i że lepiej iść do domu spać.
Poszliśmy wolno w kierunku Nowego Światu, Alejami i Belwederską.
– Idziemy spać do domu czy do parku? – zapytał Mały.
– Ja idę do domu – powiedziałem. – Już widno, niedługo ludzie zaczną chodzić, ą poza tym szkoda mi garnituru i zegarka. Chodź, Mały, lepiej do domu – namawiałem go. – Jest niedziela rano, a wiesz, że „powstańcy” najbardziej hipiszują z soboty na niedzielę, bo wtedy najwięcej pijaków śpi na trawie.
– A ty gdzie idziesz spać? – zapytał Mały Wariata.
– Do domu – odpowiedział Wariat. – Mam jasny garnitur, może się zazielenić trawą, a poza tym nikt mi, tak jak tobie, nie będzie w domu ubliżał.
Mały nie dał się namówić na spanie w domu. Twierdził, że chce się spokojnie wyspać, a w domu mu nie dadzą, więc idzie spać do parku.
– Uważaj tylko, żeby cię nie okradli – ostrzegałem jeszcze. – Śpisz jak zabity, mogą ci ściągnąć buty, marynarkę i też nie poczujesz.
– Będę uważał – odpowiedział i odszedł w stronę parku, a Wariat i ja poszliśmy pomieszkać w domu.
Przed południem przyszedł do mnie Mały. Usiadł i nic nie mówi, tylko patrzy na mnie z głupią miną.
– Pewnie cię opędzlowali? – pytam prawie na pewniaka.
– Tak…
– Co ci wzięli?
– Czapkę, grzebień, miesięczny bilet kolejowy i zegarek z ręki.
– Czapka szczeniak. Grzebień – nic. Biletu szkoda, ale to już prawie koniec miesiąca, te kilka dni pojeździsz do pracy na gapę. Ale szkoda zegarka. – Kosztował przecież czterdzieści złotych, wziąłem go dla Małego na raty w naszym sklepie przyfabrycznym. – Zegarek musimy odszukać. Chodź, pogadamy z „powstańcami”, oni coś powinni wiedzieć.
„Powstańcy” to chłopcy w wieku trzynastu do piętnastu lat, którzy dopiero „powstawali” na cwaniaków i we wszystkim starali się naśladować starszych.
Weszliśmy do parku. Pusto, nikogo nie ma. Raptem z krzaków wyskakuje trzynastoletni może chłopak i ile sił w nogach pędzi w naszym kierunku.
Był to chłopak z naszego domu. Gdy nas zobaczył, zatrzymał się, obejrzał i wrzasnął, ile sił w piersiach:
– Ty, frajer! Spuść nachy, będzie ci lżej!
– Czego drzesz mordę? – zapytałem.
– Bo tam frajer leży z babą w krzakach i chciał mnie lać za to, że ich podglądałem.
– Dzisiaj w nocy polowałeś czy spałeś w domu? – pytam dalej.
– W domu spałem. A bo co?
– Małego tu nad ranem opędzlowali… Nie wiesz, kto?
– Jak rany Boga, ja spałem w domu! Ale wiem, że Kłaczek spod szóstego dzisiaj w nocy łaził po parku ze swoją ferajną i jakiegoś frajera obrobili. Chodźmy, wywołam go z domu, bo on pewnie teraz śpi – zaproponował nasz chłopaczek.
Zaczekaliśmy z Małym przed bramą, a on po kilku minutach wyszedł z Kłaczkiem. Był to dobrze nam znany chłopiec, miał ze czternaście lat. Gdy powiedzieliśmy, jaki to mamy do niego interes, popatrzył na nas, zastanowił się chwilę i powiedział:
– Chyba nie myślicie, że to ja zrobiłem? Swojego bym nigdy nie ruszył, a innym też bym ruszyć nie dał. Jego obrobili „wystawniaki”. Moleto dzisiaj w nocy kręcił się z nimi po parku.
– Kto to jest Moleto? Czy my go znamy? – zapytał Mały.
– Chyba go nie znacie – odpowiedział Kłaczek. – „Wystawniak”. Już dwa lata, jak „wystawił” z domu. Ma całą bandę chłopaczków od dwunastu do czternastu lat – samych „wystawniaków”. Kradną i wszystko oddają jemu, a on ich żywi i broni. Moleto ma szczęście. Ja ze swoimi siedzę w domu, to my „robimy” tylko „na skakanego” z soboty na niedzielę. My nie musimy słuchać go, tak jak jego banda. Tamci uciekli z domu i nie chcą wracać, to muszą robić to, co on chce. Wiecie co? – zakończył Kłaczek. – Nie szukajcie, bo i tak nie znajdziecie. Ja będę węszył. Jak coś będę wiedział, to dam wam znać.
Już po godzinie Kłaczek przyniósł do mnie do domu miesięczny bilet kolejowy Małego.
– Skąd go masz? – zapytałem.
– Znaleźli chłopaki w naszym domu na schodach, ktoś podrzucił… A ja wiem, kto tu się kręcił. To Siwy – „wystawniak”. Będziemy szukali, aż znajdziemy – powiedział Kłaczek wychodząc z mieszkania. – Wy może nie wierzycie, że to nie my zrobiliśmy, ale ja wam udowodnią. A im damy takie manto, że więcej swoich chłopaków nie będą obrabiać. Po południu Kłaczek znów wpadł do mnie z wiadomością.
– Na Belwederskiej stoi chłopak, który ma na głowie czapkę Małego. Tam go moje chłopaki pilnują, a ja przyleciałem powiedzieć.
– A skąd wiesz, że to czapka Małego? – zapytałem.
– A co? Czy to ja nie znam czapek naszych chłopaków? Ty – mówi do mnie – masz czapkę w biało-czarną kratę, a Małego była szara w ciemniejszą kratę z czerwonymi paskami. Może nie? – zapytał zadowolony, że jest taki spostrzegawczy i ma tak dobra pamięć.
Zawołałem Małego i razem z Kłaczkiem pobiegliśmy na ulicę Belwederską. Skróciliśmy sobie drogę przechodząc przez prywatny plac. Gdy przełażąc przez parkan z powrotem wyszliśmy na ulicę, jeden z obstawy dał nam znak, że ten w czapce Małego czeka na kogoś na rogu. Zatrzymaliśmy się z Małym na rogu, tuż przy nim. Spojrzeliśmy na czapkę – zgadza się, czapka Małego.
– Pokaż no tę czapkę – powiedział Mały, zdejmując mu ją z głowy. Złapałem go w momencie, gdy raptownie skoczył w bok i chciał uciekać.
Obejrzeliśmy czapkę, z której wyrwano podszewkę. Nie było żadnej wątpliwości, że to czapka Małego.
– Skąd masz czapkę? – pytamy nagniotka.
– Jak to skąd? To moja czapka! – odpowiedział hardo.
Dopiero jak dostał po pysku, przyznał się, że czapkę dostał od Siwego, który już od roku jest na „wystawie”. Jak go policja złapie i odstawi do domu, to on po dwóch dniach znów „wystawia”.
– A gdzie on teraz mieszka? – pytamy znów.
– Tego to już wam nie powiem, szukajcie sami.
– Czy to on obrobił Małego?
– A co mnie to wszystko obchodzi?! Ja dostałem czapkę od Siwego i więcej nic nie wiem.
Mały zaproponował, żeby odprowadzić go do komisariatu, może tam potrafią coś z niego wyciągnąć. W drodze do komisariatu nasz „wystawniak” poprosił, żebyśmy mu pozwolili coś sobie kupić. Weszliśmy do owocarni, w której kupił lemoniadę, cukierki i czekoladki – za wszystkie pieniądze, które miał przy sobie, trzy złote z groszami. Wiedziałem, że chce się pozbyć forsy, żeby nie musiał tłumaczyć się w komisariacie, skąd ma pieniądze. Po wyjściu z owocarni część cukierków rozdał chłopaczkom, których kilku kręciło się przy nas.
– Chyba nie będzie wam przeszkadzało, jeżeli oddam Kłaczkowi swój nóż? – zwrócił się znów do nas i mówiąc to podał mu duży nóż sprężynowy, zaznaczając przy tym, że za kilka dni przyjdzie go odebrać.
W komisariacie przy rewizji znaleziono przy nim tylko zniszczoną od ciągłego używania talię kart do gry.
– W karty grasz? – zapytał dyżurny policjant.
– Ano gra się trochę.
– A w co gracie? W oko, w chlusta?
– W co się da.
– A z kim grasz? – zadaje pytanie policjant.
– Z chłopakami.
– Z jakimi?
– Ze wszystkimi, którzy chcą grać.
– Jak oni się nazywają? – pyta dalej policjant.
– A bo ja wiem…
– Gdzie mieszkasz?
– Gdzie się da… Już dwa miesiące „wystawiam”.
– Chcesz iść do domu?
– Nie. Jak mnie oddacie do domu, to znów ucieknę. Już mnie raz oddaliście.
W dalszym ciągu przesłuchania powiedział, że czapkę dostał od Siwego i nie wie, kto okradł Małego. Nie wie też, gdzie melinuje Siwy i jak właściwie on się nazywa. Wie tylko, że to też „wystawniak”, i to już od dłuższego czasu.
Na ulicy czekał na nas Kłaczek. Powiedział, że kilka razy przewinął się koło nas Moleto. Miał chęć wywołać z nami awanturę, żeby dać możność uciec chłopcu, którego prowadziliśmy, ale bał się, że może mu się nie udać i jeszcze sam wpadnie.
– Moleto powiedział, że nie wyglądacie na frajerów. Powiedział też, że zaczyna palić mu się grunt pod nogami, więc jeszcze dzisiaj wieje do Katowic.
– Wiecie co? – powiedział Kłaczek. – O dziesiątej wieczorem będę czekał przed waszą bramą. Pójdziemy szukać Siwego. Znam kilka melin, może uda mi się dowiedzieć, gdzie on śpi.
Spotkaliśmy się znów wieczorem.
– Idziemy na plac, tam znajdziemy kilku chłopaków – powiedział Kłaczek.
„Plac” – to faktycznie plac przyległy do garaży, na którym stały stare, zniszczone samochody. Gdy przeleźliśmy przez parkan, Kłaczek poprowadził nas w róg. placu do wielkiej leżącej bezładnie kupy starych desek.
– Właźcie za mną – powiedział leżąc na ziemi i wsunął się pod deski tuż przy samym murze.
Czołgając się na rękach i kolanach, wsunęliśmy się w przejście pod deskami. Po trzech metrach takiej drogi nastąpił zakręt, jeszcze metr i znów zakręt, za którym znaleźliśmy się w dość dużym pomieszczeniu przykrytym wielkim stosem desek. Na jednej pustej przewróconej skrzynce stała mała lampa naftowa, przy drugiej sześciu chłopców w wieku od dwunastu do piętnastu lat grało w karty. Wyglądało to trochę niesamowicie – lampka dawała słabe światło i w tym świetle dorosłe jakby sylwetki o dziecinnych buziach, grające na pieniądze w oko jak starzy. Ziemia wysłana była starą słomą i sianem, walały się na niej różne papiery, strzępy gazet, cynfolia z czekoladek, a po kątach leżały puste puszki po konserwach oraz puste butelki po wódce, piwie i lemoniadzie.
Gdy wsunęliśmy się do środka, chłopaki przerwali grę, by popatrzyć, kto przyszedł do nich w gościnę. Zmierzyli nas obojętnym wzrokiem i po chwili wrócili do przerwanego zajęcia, nie zwracając już na nas żadnej uwagi.
Po kilku minutach, gdy zmieniał się bankier, zapytałem, czy nie wiedzą, gdzie melinuje Siwy.
– A co chcecie od niego? – zapytał jeden malec.
– Potrzebujemy go -. odpowiedziałem.
– To go sobie szukajcie sami – odpowiedział drugi. – Od nas niczego się nie dowiecie.
– A może chcecie z nami zagrać w oko? – zaproponował bankier.
– Nie – odpowiedział Mały. – S… wam na łeb, szczeniaki. Następna melina mieściła się w gruzach zaczętego kiedyś i nigdy nie skończonego domu. „Mieszkało” tam trzech malców. Gdy przyszliśmy, spali już, leżąc na ziemi wysłanej słomą i papierami, przykryci starymi łachami. Od nich też nic się nie dowiedzieliśmy.
– Chodźmy jeszcze do gołębnika – zaproponował Kłaczek. – Tam na pewno musi ktoś melinować.
I znów przez wysoki parkan dostaliśmy się na pusty, zaniedbany plac, zarośnięty wysoką trawą i różnymi chwastami. Po cichu zbliżyliśmy się do krzaków, wśród których stał pusty gołębnik. Weszliśmy po drabince na górę i przez małe drzwi do środka. Latarka elektryczna oświetliła pusty barłóg, na którym leżała podarta stara płachta i tak samo stara podarta jesionka. – To jesionka Siwego – stwierdził z całą pewnością Kłaczek. – On tu śpi, ale teraz pewnie poluje jeszcze. Przyszliśmy za wcześnie.
Spojrzałem na zegarek – wskazywał godzinę pierwszą. Poczekaliśmy kilka minut i zdecydowaliśmy wrócić do domu, a po Siwego wskoczyć jeszcze raz – o piątej rano. Wtedy na pewno będzie już w „domu”. Przecież musi też kiedyś spać.
O godzinie piątej rano – już bez Kłaczka, tylko Mały i ja – poszliśmy znów do gołębnika. Na barłogu przykryty jesionką spał Siwy. Był to chłopak piętnastoletni, wysoki i dobrze zbudowany. Poderwałem go za kołnierz do góry, a Mały zaczął bić. Siwego takie wyrwanie ze snu ogłupiło. Wrzasnął głośno ze strachu, a gdy poznał, kto go bije, zaczął prosić:
– Chłopaki, nie bijcie! Powiem wam wszystko, tylko nie bijcie!
– Oddaj zegarek! – wrzasnąłem.
– Chłopaki! Przysięgam wam, tak jak pragnę wolności, że nie ja wziąłem zegarek. Zegarek wziął Moleto, a mnie dał czapkę, bilet kolejowy i grzebień. Czapkę oddałem jednemu chłopakowi, a grzebień mam – powiedział, podając Małemu jego grzebień. – Bilet kolejowy podrzuciłem wczoraj na schodach w waszym domu. Przeczytałem, że to twój – zwrócił się do Małego – i chciałem ci go oddać, ale przecież sam nie mogłem, bo byś pytał, skąd go mam. Mówiłem Moletowi, że obrobił swojego chłopaka, ale on zegarka nie chciał oddać. Mówił, że ciebie nie zna…
– No! Już on biedny będzie, jak my go drapniemy. Gadaj, gdzie on melinuje? Bo jak nie powiesz, to cię przetrącimy! – krzyknąłem na Siwego, popierając swą prośbę uderzeniem pięści.
– Teraz już go nie złapiecie – zapiszczał Siwy. – Dzisiaj w nocy wyjechał do Katowic, ma tam jakiegoś znajomego złodzieja i do niego pojechał. Mówił, że za trzy, cztery miesiące wróci. On mieszkał razem ze mną, odprowadziłem go na dworzec.
– Chodź! Idziemy do komisariatu – zwróciłem się do Siwego. – Tylko nie próbuj wiać, bo jak złapię, to ci nogę przetrącę i wtedy już nie będziesz mógł uciekać.
Siwego bez żadnych kłopotów dostarczyliśmy do komisariatu, a po kilku dniach otrzymaliśmy wezwanie, by zgłosić się do izby zatrzymań dla nieletnich. Tam jeszcze raz złożyliśmy zeznanie. Ale nic nie wyszło z tego, bo policjantki powiedziały nam, że sprawa jest beznadziejna. Chłopaki do niczego się nie przyznają, nic nie wiedzą i nikogo nie znają, więc sprawy im zrobić nie mogą. Nie można ich też długo trzymać, jeśli nie udowodni się im żadnego przestępstwa. Oddanie chłopaków rodzicom też nic nie da, bo nieraz po kilku już godzinach wychodzą z domu, by wrócić dopiero wtedy, gdy ich policjant przyprowadzi. I tak w kółko, tak długo, aż wreszcie zostanie taki chłopak złapany na jakimś przestępstwie, przeważnie na kradzieży, bo przecież tylko z tego oni żyją. Wtedy idzie z wyroku sądu do domu poprawczego.
No i tak Mały stracił swój zegarek.
Rok 1938. Park Sielecki czynny jest w soboty wieczorem i w niedzielę od godziny drugiej po południu do jedenastej wieczorem. Główną atrakcją parku jest „deptak”, to znaczy sala tańca. Deski pod gołym niebem, ogrodzone niewysokim parkanem – płatne piętnaście groszy od pary za jeden taniec. Poza tym: karuzela, huśtawki, strzelnice i inne „zabawy” dla dzieci i dorosłych, a wszystko to pod patronatem Towarzystwa Przyjaciół Belwederu, Czerniakowa, Sielc i Siekierek. Park Sielecki – to jedyna rozrywka „kulturalna” dla grandy całego Czerniakowa i Mokotowa. Żaden obcy z miasta do parku nie przyszedł ze względu na panującą tam atmosferę. Znali się wszyscy, lecz mimo to często wynikały awantury, w których niejeden raz interweniowała policja i… pogotowie.
Pewnej niedzieli wieczorem stało nas sześciu z boku „deptaka”, tam gdzie już nie było wielkiego tłoku, i prowadziliśmy wesołą rozmowę, jaką prowadzą młodzi chłopcy, gdy są w większym gronie.
– Rozejść się, k… wasza mać, szczeniaki! – posłyszeliśmy głos kobiety, która weszła w środek naszej grupy i rozpychając się poszła dalej.
– No, ty! – odezwał się głośno Josek – tylko nie k… wasza mać.
W tym momencie otrzymał silne uderzenie pięścią w twarz. Uderzył go mąż tej kobiety, który też wlazł w środek, idąc tuż za żoną, a za nim przeszedł jeszcze jeden mężczyzna.
Zgłupieliśmy wszyscy, a oni spokojnie poszli dalej. Po chwili dopiero zaczęliśmy się śmiać z Joska, że tak po frajersku dostał w ryja.
– Nie, ja mu tego nie daruję! – powiedział Josek i puścił się w pogoń za tym, który go uderzył, a tuż za Joskiem popędził jeszcze Wariat. Josek był mały i krępy, Wariat znów wysoki i dobrze zbudowany.
Po niedługiej chwili z uliczki prowadzącej do wyjścia z parku dobiegł nas hałas i krzyk:
– Ratunku! Policja! Bandyci! Zabili!
Gdy dobiegliśmy, było już po awanturze, tylko pod płotem leżał mężczyzna w kałuży krwi, a nad nim stała znana nam już, rozpaczająca kobieta w towarzystwie kilku facetów.
Kobieta i towarzyszący jej mężczyźni byli pijani.
– Który baran drapnął kosą? – zapytałem kolegów, którzy byli świadkami bijatyki. – Przecież oni są dobrze na gazie, to jeden mógł wymieszać wszystkich bez użycia kosy.
– Kosą zawadził Wojtek. Przechodził właśnie obok w tym momencie, gdy Wariat strzelił go łbem – powiedział kolega, wskazując na leżącego pod płotem. – Wtedy doskoczył Wojtek i zasunął mu, zdaje mi się, dwie czy trzy sztuki.
– A co robił Josek? – pytam dalej.
– Zanim doleciał, już było po wszystkim.
Po kilkunastu minutach karetka pogotowia zabrała rannego. Był to stały mieszkaniec Czerniakowa, zwany Zocha.
W kilka tygodni po tym wypadku odbyła się w sądach na Lesznie rozprawa o ciężkie pobicie nożem. Oskarżeni – Josek i Wariat. O Wojtku, który był faktycznym sprawcą, policja nic nie wiedziała, mimo że znali go wszyscy. Oskarżeni odpowiadali z wolnej stopy. Na sprawę przyszła cała ferajna chłopaków, między innymi i Wojtek.
Na korytarzu przed salą rozpraw stał Zocha w otoczeniu rodziny.
– Pogadajcie z nim – doradzałem Joskowi i Wariatowi. – Podobno to równy chłop, może nie będzie kapował. Co wam szkodzi spróbować?
Wariat i Josek podeszli do Zochy.
– No, Zocha, jak będzie? – zagadał Wariat.
– Zwróćcie koszty leczenia… i spokój w głowie, porządek musi być – odpowiedział Zocha.
– Ile?
– Mnie kosztowało to pięćdziesiąt złotych – i więcej nic nie chcę. A poza tym ja sam tu byłem winien, bo niepotrzebnie uderzyłem Joska. No i wiem też dobrze, że to przecież Wojtek mnie posunął, i jemu odegram się za to, jak tylko trochę dojdę do siebie.
– No to daj grabę i niech będzie blat między nami – mówiąc to Wariat i Josek uścisnęli sobie z Zocha ręce.
Wkrótce sędzia wywołał ich sprawę. Chłopaki stanęli na sprawę bez obrońcy, bo nie mieli pieniędzy. Wariat pracował jako robotnik w fabryce, a Josek był bez pracy. Sędzia sprawdził personalia poszkodowanego, oskarżonych i świadków, przyjął od świadków przysięgę i rozpoczęła się sprawa.
Najpierw sędzia odczytał orzeczenie lekarskie, stwierdzające ciężkie pobicie nożem. Że gdzieś tam brakowało tylko pół centymetra, żeby Zocha już od dawna był prawidłowym nieboszczykiem; że oskarżeni o to pobicie są: Jaky Wacław i Kolejarski Antoni.
– Czy oskarżeni przyznają się do winy? – zapytał sędzia.
– Nie – odpowiedzieli obaj równocześnie.
– Zaznaczam – powiedział sędzia – że przyznanie się do winy brane jest pod uwagę jako okoliczność łagodząca. – I po raz drugi zadał pytanie: „Czy oskarżeni przyznają się do winy?”, na które, jak poprzednio, otrzymał odpowiedź: „Nie”.
Sędzia popatrzył na oskarżonych, jakby chciał prawdę wyczytać z ich twarzy, i rozpoczął postępowanie sądowe.
– Proszę powiedzieć – zwrócił się sędzia do Zochy – wszystko, co pan pamięta z przebiegu zajścia.
– Ja… proszę Sądu, nic nie mogę powiedzieć… bo nic nie pamiętam – zaczął mówić Zocha robiąc długie przerwy między poszczególnymi słowami. – Byłem wtedy u szwagra na imieninach… tam dobrze sobie wypiliśmy… i oprzytomniałem w szpitalu. A jak to było, gdzie to było i z kim to było, to ja naprawdę nic nie pamiętam – dokończył Zocha swoje zeznanie z taką miną, jakby chciał przeprosić sędziego za to, że narobił mu tyle kłopotu, a sam nie zadał sobie nawet trudu, żeby zapamiętać, jaki awantura miała przebieg.
Z tym już sędzia nie miał co gadać. Ale chciał go jeszcze zachęcić do zeznań.
– Niech pan mówi wszystko – powiedział – co panu jest wiadome. Niech się pan nie boi.
– Ja się nie boję – tylko co ja będę gadał, jak ja naprawdę nic nie pamiętam?
Następny świadek – żona poszkodowanego.
– Czy świadek poznaje oskarżonych? – zapytał sędzia.
Z całą powagą przyjrzała się oskarżonym i po chwili namysłu powiedziała:
– Nie, nie poznaję żadnego z tych panów.
– A co świadek może powiedzieć o zajściu? – zadał znów pytanie sędzia;
– Wracaliśmy z imienin – zaczęła zeznawać żona Zochy – więc byliśmy nieźle na gazie. Gdy byliśmy już blisko bramy, od strony sali tańca wyskoczyła grupa mężczyzn i jeden z nich uderzył męża głową. Jak mąż upadł, wtedy wszyscy rzucili się na niego, a któryś z nich musiał go uderzyć nożem.
– A czy świadek widział, kto uderzył nożem? – zapytał sędzia.
– Nie. Że jest porznięty, zauważyłam dopiero wtedy, jak już się ta cała granda rozleciała.
– A jak wyglądał ten, który uderzył głową?
– Był średniego wzrostu, blondyn, w jasnym ubraniu.
– To świadek wszystko widział, tylko twarzy nie widział? – ze złością już powiedział sędzia.
– Twarz też widziałam – odpowiedziała takim samym ostrym tonem zeznająca kobieta. – Ale to nie był żaden z tych panów – dorzuciła wskazując na oskarżonych.
Sędzia wywołał następnego świadka, szwagra Zochy, i znów zadał pytanie: „Co świadek może w tej sprawie powiedzieć?”
Nowy świadek zeznał to samo, co żona poszkodowanego, a oskarżonych nie rozpoznał. Powiedział tylko jeszcze, że napastników było może dziesięciu, a może dwudziestu. Ciężko to określić, bo był pijany i troiło mu się w oczach.
– Świadek w pierwszym zeznaniu twierdził, że sprawcami pobicia byli Josek i Wariat – zwrócił się do niego sędzia.
– A tak, mówiłem, bo mi tak powiedzieli chłopaki.
– Jakie chłopaki?
– A bo ja ich znam? Mało to ich jest na Czerniakowie? – dodał, jakby dziwiąc się pytaniu sędziego.
Teraz sędzia wziął znów w obroty oskarżonych. Jeden i drugi twierdzili, że nie znają wcale poszkodowanego i świadków, nawet z widzenia. Że widzą ich pierwszy raz w życiu. Że w tym czasie, gdy była awantura, każdy z nich był daleko od miejsca zajścia.
– Czy oskarżeni się znają? – zapytał sędzia.
Spojrzeli na siebie tak, jakby się pierwszy raz w życiu widzieli, i z całą powagą oświadczyli, że się wcale nie znają. – Nawet z widzenia się nie znacie? – złości się sędzia. Znów spojrzeli na siebie uważnie.
– Nie, nie znamy się nawet z widzenia.
– Który z oskarżonych ma pseudonim Wariat?
Z tym pytaniem sędzia zwracał się do oskarżonych kolejno, do każdego po nazwisku, lecz żaden do tego pseudonimu się nie przyznawał. To samo powtórzyło się przy pytaniu: „Który z oskarżonych ma pseudonim Josek?”
Wreszcie sędzia polecił wezwać z komisariatu przodownika, który prowadził dochodzenie, i zarządził kilkunastominutową przerwę.
– Wariat, chodź no tu – zawołał Josek, gdy tylko za sędzią zamknęły się drzwi.
– No ty, nie wygłupiaj się – odpowiedział z humorem Wariat – bo sędzia podgląda przez dziurkę od klucza.
– A niech sobie podgląda, to nieważne. Ważne jest tylko wtedy, gdy sędzia siedzi służbowo za tym bufetem – odciął się Josek, pokazując na stół, przy którym sąd urzędował.
Chłopaki z ławy oskarżonych przetasowali się na salę. W kącie zgrupowali się wszyscy, razem z poszkodowanym i świadkami, i tam nastąpiła szybka narada.
– Który chce zeznawać na lewo? – zapytał Wariat. – Trzeba zeznać, że w czasie awantury stałem przy sali tańca – bo jestem bardziej niż Josek zagrożony. On nawet nie zdążył do ciebie dolecieć, a ja walnąłem ciebie łbem – powiedział Wariat zwracając się do Zochy.
– Tu na lewo powinien zeznawać Wojtek – powiedział Zocha stanowczo. – Przecież to ty mnie zawadziłeś, myślisz może, że o tym nie wiem? Teraz musisz ich ratować.
– Dobrze. Zgłoś mnie jako dodatkowego świadka. Powiem, że staliśmy z tyłu, za salą, a jak posłyszeliśmy krzyk, to wtedy dopiero poszliśmy zobaczyć, co się tam stało.
Oskarżeni szybko wrócili na swoje miejsca, a sąd wywołał inną sprawę. Okazało się, że czekają na przodownika policji, którego wezwano telefonicznie.
Po godzinie wrócono znów do „naszej” sprawy.
Wariat zażądał dopuszczenia dodatkowego świadka i wtedy Wojtek zeznał tak, jak było umówione. Nie było lewego świadka dla Joska, ale on był pewniak, jemu nic nie mogli zrobić.
Potem krótko przemawiał przodownik policji. Powiedział on tak:
– W drodze dochodzenia ustaliłem, jakoby to oskarżony Jaky Wacław uderzył nożem. Prawdopodobnie żądali pieniędzy na wódkę, a poszkodowany i świadkowie boją się zeznawać prawdopodobnie z obawy przed zemstą.
Sąd po naradzie wydał wyrok uniewinniający Wariata i skazujący Joska na jedenaście miesięcy więzienia.
– Ze względu na to, że Jaky Wacław jest bez pracy – założył mowę oskarżyciel – składam wniosek o zatrzymanie go na sali sądowej, gdyż zachodzi obawa, że może się on ukrywać przed odbyciem kary.
Sędzia przychylił się do wniosku. Zaraz też zjawił się przy Josku policjant.
Josek zawołał jednego kolegę, któremu oddał różne drobiazgi z kieszeni. Nam pomachał ręką i uśmiechnięty smutnie, w towarzystwie policjanta opuścił salę sądową – by dopiero po jedenastu miesiącach zjawić się znów na Czerniakowie.
Na robotniczych przedmieściach Warszawy istniała tradycja strzelania z „kalichlorku”. Właściwe strzelanie zaczynało się w Wielką Sobotę wieczorem i trwało do niedzieli rana.
Strzelanie groziło śmiercią lub kalectwem, dlatego było policyjnie wzbronione i na pewien czas przed świętami nie wolno było sprzedawać materiałów wybuchowych, to jest soli chlorowej i siarki.
Był to rok 1939. Jak zwykle staliśmy wieczorem we czterech na rogu ulicy.
– No, chłopaki, święta idą – powiedziałem – czas pomyśleć o kalichlorku. Tradycję podtrzymać… Teraz jeszcze można wszędzie kupić, a już za dwa tygodnie tylko na lewo dostaniemy.
– Szkoda monety na przepłacanie – dodał Mały.
– Ile który kupuje? – zadałem konkretne pytanie. – Ja mam zamiar kupić cztery kilogramy, więc z siarką będzie pięć kilogramów.
– To ja kupuję tak samo – odpowiedział Mały.
Beton i Pajac nie chcieli być gorsi, więc uzgodniliśmy, że każdy z nas będzie miał po pięć kilogramów i razem robimy bomby. Wiadomo, że każdy z ferajny będzie miał przynajmniej kilogram – do tego dojdą „powstańcy”, o których wiedzieliśmy, że też szykują się do świątecznego strzelania. Tydzień przed świętami wielkanocnymi zrobiliśmy cztery bomby dwa razy większe niż zwykle, żeby wypróbować, czy materiał jest w porządku, i jego siłę wybuchową. Każdy z nas miał oddać jeden strzał. Żeby nie robić poruty na własnej ulicy, postanowiliśmy strzelać na ulicy Nabielaka. Ulicę tę w ciągu ostatniego roku zabudowano nowymi domami i mieszkali na niej ludzie z „lepszej sfery”, którzy nie znali jeszcze naszej tradycji.
Wyszukaliśmy duży, gładki granitowy kamień, którym uderzało się. z góry ładunek wybuchowy położony na jezdni, na takim samym kamieniu. Uderzyłem pierwszy. Bomba spłaszczyła się. ale nie wybuchła. Wyszukaliśmy dużo większy kamień. Po uderzeniu nastąpił Wybuch, po którym zadzwoniło mi w uszach… i cisza. Ogłuchłem. Tylko dym się rozwiał – już wali Mały. Gdy Beton ustawił się do strzelania, zauważyliśmy, że w nowych domach ludzie stoją we wszystkich oknach, a niektórzy wyskakując z bram pędzą do nas. Kiedy strzelał Pajac, ludzie ci już byli tuż przy nas, ale gdy ujrzeli uniesiony w górę olbrzymi kamień, zatrzymali się. Kiedy rozwiał się dym po wybuchu, nas już nie było – uciekliśmy na Mokotów.
Po moim powrocie do domu matka nie pytając wcale o to, czy to ja strzelałem, założyła mi mowę: że po jaką cholerę już strzelam, że pobiją mnie lokatorzy nowych domów albo mi jakiś pęknięty przy wybuchu kamień urwie nogę i będę przez całe życie żebrakiem.
– Mamuśka kochana! – odpowiedziałem. – Zobaczymy, jak oni będą skakać w sobotę, gdy na ulicę wyjdzie cała ferajna. Za chude uszy mają na to, żeby z nami zaczynać. My ich nie zaczepiamy i nie chcemy ich znać – ale niech oni też lepiej z nami wojny nie zaczynają.
W piątek wieczorem usiedliśmy do robienia bomb. Przedtem przygotowaliśmy sobie gazety i szmaty, wyproszone od matek i sąsiadek, które nie miały synów w wieku „strzelców”. Produkcja bomb trwała kilka godzin. Ja mieszałem na stolnicy materiały wybuchowe i łyżką nakładałem na kawałki gazet, które inni znów obwiązywali szmatami, i po mocnym ściągnięciu, żeby ładunek był twardy, na końcu wiązali sznurkiem.
– Wyskocz, Mały, strzel raz – powiedziałem. – Zobaczymy, jaka jest siła wybuchu.
Mały wyszedł z jednym ładunkiem i po chwili już usłyszeliśmy jego wystrzał.
– Klawo wali! – stwierdziliśmy z zadowoleniem.
Umówiliśmy się, że strzelanie zaczynamy w sobotę o godzinie dwunastej w nocy.
– Tylko nie zapomnijcie napakować w uszy waty, bo Mały znów ogłuchł. No i stare portki na d…, nogi grubo owinięte szmatami i stare buty – bo się zniszczą.
W sobotę po południu wyszukaliśmy odpowiednie kamienie, które pochowaliśmy, żeby nam nikt nie zabrał, a wieczorem przy radiu i literku wódki, którą trzeba było wypić dla rozgrzewki i dodania sobie animuszu przy strzelaniu, czekaliśmy na godzinę dwunastą. O jedenastej rozpoczął się ruch na podwórzu. To „powstańcy” nie wytrzymali nerwowo i już szykowali się, nie czekając na umówioną godzinę.
– Kaziek! Właź na bramę! – słyszymy przez okno głos z podwórza. A brama to część parkanu ogradzającego podwórze.
– Podajcie mi kamień! – słychać znów głos. Po chwili usłyszeliśmy uderzenie kamienia o bruk podwórza.
– Tylko spłaszczyło – słychać głos pełen zawodu.
Równocześnie rozległ się szczęk otwieranych okien. To lokatorzy już połapali się, że w podwórzu wybuchnie pierwsza bomba, która zapoczątkuje nocne strzelanie, i otwierali okna, żeby szyby nie wypadły. Jeszcze kilka razy kamień uderzył o bruk… i wybuch oraz brzęk wybitych szyb z okien, które zaspany lokator zapomniał otworzyć. Po chwili byliśmy na ulicy.
Okazało się, że z naszej ulicy są już wszyscy od lat dwunastu do trzydziestu. Rozstawiliśmy się co dziesięć metrów. Nie będziemy sobie przeszkadzali i możemy strzelać jednocześnie. „Nasza ulica”, Tatrzańska, ma nie więcej jak około dwustu metrów długości, więc po chwili na całej jej długości rozległy się detonacje. Strzelali wszyscy – starsi, młodzi i ci najmłodsi, to znaczy „powstańcy”.
Bum! bum! – Bum, bum, bum! – Bum, bum! – Bum, bum, bum!
We wszystkich oknach nowych domów pozapalały się światła, lokatorzy stali w oknach i na balkonach. Kilka bab zaczęło nam wymyślać piskliwymi głosami. Na balkon nowego domu przy rogu Tatrzańskiej wyskoczył jakiś facet i wymyślając nam, zaczął strzelać z pistoletu. Na to jeden z „powstańców” krzyknął:
– Kogo chcesz, frajerze, straszyć tą pukawką? Ja i tak głośniej strzelę! – I mówiąc to już układał ładunek na jezdni, a po chwili nastąpił wybuch.
Po kilku minutach na rogu ulicy jakieś zamieszanie. To do chłopaków szura pewien gość, o którym wiedzieliśmy, że jest tajniakiem.
– Jak nie przestaniecie strzelać, to was zamknę – mówi tajniak.
– Spróbuj pan! Spróbuj pan ruszyć chociaż jednego, o, choćby tego najmniejszego – pokazuję na nagniotka, który nie miał więcej jak dwanaście lat.
– Do czego to podobne, taki huk w nocy robić! Spać nie dajecie, dziecko się obudziło!
– Jutro święta, wyśpisz się pan, a dziecko niech się przyzwyczaja do tradycji.
– Wy widocznie nie wiecie, kto ja jestem – odgraża się facet.
– „Pies” jesteś, to my wiemy. Ale tu u nas są lepsi i też się ich nie boimy – odezwał się Pajac..
– Niech tylko który strzeli jeszcze raz, to zobaczycie, co zrobię! – zawołał znów starszy tajniak.
W tym momencie nastąpił wybuch za jego plecami. To strzelił Sasa, jeden z najbardziej bojowych „powstańców”.
– No i co mi, frajerze, zrobisz? – zawołał po chwili Sasa zza naszych pleców.
Cała heca odbywała się w odległości jakichś dziesięciu metrów od rogu ulicy. W rozgardiaszu nikt nie pomyślał o tym, że jeden z nas powinien stać na rogu, by obserwować, co tam się dzieje. I dlatego policjantom udało się nas podejść. Zobaczyliśmy ich dopiero, gdy wyskoczyli zza rogu.
– Gliny!!! – wrzasnął ktoś ostrzegawczo, a my rozbiegliśmy się tak, jakby w środek piorun strzelił.
– Chłopaki, wiać!!! Gliny z drugiej strony! – krzyknął ktoś inny. To druga grupa policjantów wpadła od strony ulicy Górskiej.
Wtedy wszyscy rzucili się do ucieczki w jedyne bezpieczne miejsce, to jest do domu. Wpadliśmy w ciemne przejście między domami. Brama, podwórze, tupot nóg po ciemnych drewnianych schodach, trzaskania drzwiami… a po chwili idealna cisza. Dom śpi. Ucieczka po klatkach schodowych odbywała się w zupełnych ciemnościach i słychać było tylko głosy lokatorów stojących w otwartych drzwiach swych mieszkań, jak zapraszali uciekających do siebie.
– Chłopaki, tutaj! – woła jeden. – Chodźcie tu! – woła ktoś inny. Wszystkie mieszkania były otwarte i każdy wpadał, do którego chciał. Policjanci z latarkami przeszli po wszystkich korytarzach, zajrzeli do ustępu, do piwnic, za śmietnik – postali chwilę na podwórzu i wyszli na ulicę. Wtedy my zeszliśmy się na korytarzu, żeby się naradzić, co dalej robić. Okazało się, że dwóch naszych chłopaków złapali. Uzgodniliśmy, że teraz strzelać będziemy tylko na rogu ulicy Nabielaka, bo bliżej domu, więc łatwiej uciec w fazie nalotu policji. Poza tym trzeba postrzelać trochę panu „tajnemu” i „obcym” z nowych domów, żeby ich przyzwyczaić do tradycji. Postanowiliśmy, że bomby zmagazynujemy w bramie i będą one podawane strzelcom systemem taśmowym – żeby w razie złapania nie znaleziono przy nikim materiałów wybuchowych.
– Chłopaki! Chodźta!!! Już gliny poszli! – zawołała z podwórza dozorczyni, która z naftową lampką sprawdziła na wszelki wypadek wszystkie zakamarki, czy nam przypadkiem nie podrzucili ze dwóch, trzech policjantów.
Po kilku minutach znów zaczęło się strzelanie. Teraz strzelało równocześnie tylko czterech lub pięciu chłopaków, a inni podawali bomby. Strzelaliśmy tak już prawie pół godziny. Nikt nam nie przeszkadzał, nie licząc wymyślań i przekleństw, które sypały się na nas ze strony „nowych”. Wszystko szło składnie i sprawnie, gdy znów tradycję naszą w brutalny sposób naruszyła policja. Tym razem zjawili się na rowerach, jadąc cicho po chodniku tuż przy samych domach.
Spostrzegłem ich pierwszy, bo mimo waty w uszach już znowu ogłuchłem i stałem na drugim rogu ulicy, żeby ochłonąć trochę. Krzyknąłem ostrzegawczo i razem z innymi rzuciłem się do ucieczki w kierunku domu, a policjanci tuż przy nas zeskakiwali z rowerów. W ostatnim momencie ujrzałem, jak Mały podnosi kamień, by spowodować wybuch ładunku, który już leżał na jezdni.
I znów wszystko powtórzyło się jak poprzednio. Tupot, odgłos zatrzaskiwanych drzwi… i cisza. Tym razem, wyglądając przez okno, odniosłem wrażenie, że w sieni drugiego domu mamy „podrzutków”. A znów ci, co obserwowali przez okna od ulicy, meldują, że poszli wszyscy. Co robić? – zastanawiamy się na korytarzu.
– Daj mi lampkę elektryczną, pójdę sprawdzić – zwrócił się do mnie Mały.
Obserwujemy wszyscy przez okna, jak Mały wychodzi za bramę i pomaleńku, cicho, na palcach podchodzi do sieni drugiego domu… Wreszcie stanął przed drzwiami, zapalił lampkę – i błyskawiczny zryw z powrotem do bramy, a tuż, tuż za jego plecami dwóch policjantów. Ale jak oni mogli złapać chłopaka, który ma dwadzieścia lat i zna teren? Więc gdy tylko dopadł schodów, to już był dla nich stracony, bo kto tych schodów nie znał, po ciemku mógł się zabić na powyrywanych stopniach i połamanych poręczach.
I znów zaczęło się wszystko od nowa: strzelanie, nalot, ucieczka i – tym razem – wystawienie na stałe, do rana, posterunków na rogach ulicy i przed naszą bramą. Gdy policjanci zapytali dozorczynię, czy nie wie, kto strzela, ta dopiero wyjechała na nich z twarzą:
– A czy to ja jestem do pilnowania, kto strzela? A pilnujta ich sobie sami! To jak ja mogę raz w roku pospać sobie, bo nie muszę zamykać bramy, to myślita, że będę pilnowała, kto strzela? A zresztą niech sobie chłopaki postrzelają – tradycja!
I znów, jak zwykle, kłopot z nowymi. W naszym domu na parterze zamieszkała nowa lokatorka, której też zaczęło przeszkadzać strzelanie. Zaczęła kapować, kto strzela. Złapaliśmy jedną bombę i rzuciliśmy pod jej okno. Zrobiło się jasno jak przy magnezji. Baba klnie, my się cieszymy – i zabawa na całą kamienicę. Położyłem drugą bombę na kamień, przytrzasnąłem głazem – wybuch! W uszach zagwizdało, rozdzwoniło się, znów poleciała jakaś szyba, ale tego już nie słyszałem, bo znów ogłuchłem.
– „Nowa” płacze! – wrzasnął mi do ucha Mały.
– No to dajmy już jej spokój, niech i ona ma święta.
Tak więc płacz jednej baby przerwał wesołą rozrywkę lokatorom całej kamienicy i wreszcie ogłuszeni, z postrzępionymi spodniami wróciliśmy do domu.
W domu matka powiedziała mi, że rozmawiała z policjantami. Tłumaczyli się, że im by to strzelanie nie przeszkadzało, ale w komisariacie urywały się telefony z wymyślaniami i pytaniami: „Gdzie jest policja? Jak można na coś takiego pozwalać?”
W niedzielę wieczorem, siedząc przy świątecznej zakąsce, zastanawialiśmy się nad dziwną naturą ludzi, którym nie podobała się taka piękna tradycja, obchodzona uroczyście każdego roku. Lokatorka z parteru, „nowa”, której strzeliłem pod oknem, mówiła do jednej sąsiadki:
Tak, moja pani, byłam w kościele na rezurekcji i modliłam się do Pana Boga, żeby tych s…synów szlag nareszcie trafił za to, że strzelali mi pod oknem i całą noc nie dali spać.
Gdy wyszedłem na ulicę, na rogu stało już trzech kumpli: Maniek, Edek i Bolek.
– Klawo, że przyszedłeś – ucieszyli się chłopaki. – Mamy chęć wypić po kropelce, a razem zebraliśmy tylko osiemdziesiąt groszy. Postaw pół literka…
– Musicie obejść się smakiem – odpowiedziałem. – Ja też dzisiaj jestem bez grosza.
– Ciekawe życie, jak pragnę wolności! We czterech nie mamy nawet na pół litra.
– Matka by mi pożyczyła – powiedział Bolek – ale przecież nie będę jechał na Piastową po dwa złote.
– No bo musiałeś się, frajerze głupi, wyprowadzić na prowincję.
– Sprzedaj swoją Azę – poradziłem Mańkowi – i będzie forsa. Przecież to rasowy doberman. Jak mądra, to wróci do domu, a jak nie wróci, to znaczy, że głupia. A jak głupia, to niech ją cholera weźmie, nie warto takiemu psu zryć dawać.
– Wiecie, chłopaki? To jest dobra myśl – ucieszył się Maniek. – Azy nie sprzedam, bo ojciec by mnie chyba zabił, ale ona ma teraz zapotrzebowanie na męża i cała sfora psów przez całą dobę łazi nam pod ogródkiem. Jeden jest szczególnie uparty. Siedzi dzień i noc, nawet chyba nic nie żre, bo ile razy przechodzę, on zawsze siedzi.
– A ładny chociaż? – zapytałem. – Rasowy czy zwyczajny kundel?
– Diabli go wiedzą. Mały, kudłaty, a na tych kudłatych rasach to ja się nie znam.
– Chodźmy – zaproponował Edek. – Zobaczymy, czy jeszcze jest.
Podeszliśmy kawałek do bramy, gdzie w małym, własnym domku mieszkała rodzina Mańka. W maleńkim ogródku, uwiązana na łańcuchu przy budzie, leżała Aza i obserwowała psy, których kilka kręciło się przy siatkowym ogrodzeniu.
– O, to ten – powiedział Maniek, pokazując nam małego, rudego psa. „Śliczny piesek – pomyślałem – sam bym takiego trzymał w domu”.
Jeden pęczek rudych kłaków – to właśnie cały pies.
– Dajmy, chłopaki, spokój, to jest chyba rasowy pies – założyłem mowę. – Na pewno z tych nowych domów. Zobaczy jeszcze kto i będzie draka, a po co nam to?
Ale chłopaki już się zapalili do pieska i możliwości zdobycia pieniędzy. Starałem się ich zniechęcić.
– Kto od was kupi tego psa? – mówiłem.
Gdy wracaliśmy na miejsce naszego stałego „urzędowania”, Bolek stuknął się ręką w czoło.
– Chłopaki, mam dobry plan! – zawołał uradowany. – Wszyscy będą zadowoleni. Na Mokotowie mam ciotkę. Ta ciotka – to stara panna. Chowa psy, koty i każdą zwierzynę, którą można trzymać w domu. Więc zabierzemy tego kudłacza, ja pójdę z nim do ciotki i powiem, że chcę go kupić. Za ile można kupić takiego psa, żeby było tanio? – zapytał nas Bolek.
– Powiedz, że za pięć złotych – zaproponował Maniek.
– No więc dobrze, powiem ciotce, że trafia mi się tanio taki ładny piesek, za jedne pięć złotych. Ale ja nie mam pieniędzy, więc niech kochana ciotunia pożyczy do jutra. Powiem ciotce, że mam być jeszcze w kilku miejscach, więc nie będę psa z sobą woził.
– No, a co dalej? – zapytałem, ciekawy, co też on wymyślił.
– Co dalej? – powtórzył Bolek z namysłem. – Jutro po pracy przychodzę do cioci, oddaję pięć złotych, biorę psa pod pachę, przynoszę do Mańka i puszczam w tym samym miejscu, z którego dzisiaj zabiorę. No co? Zły plan? – zapytał uradowany, że wszystko to przecież takie proste i prawie uczciwe. Wypożyczy się tylko pieska na dobę, przecież Maniek mówi, że on tu już kilka dni tak siedzi pod płotem.
– Więc sprawa załatwiona. Skocz, Maniek, do domu i przynieś kawałek sznurka. Trzeba psa uwiązać, żeby nam nie uciekł.
Maniek wrócił po chwili, na rękach niósł psa. Zawiązaliśmy na jego szyi sznur odcięty z dużego kłębka; służył matce Mańka do wieszania bielizny. Teraz już wszyscy razem poszliśmy na Mokotów.
Pod bramą Maniek postawił psa na chodniku, a Bolek wziął sznur do ręki, aby z psem wejść na klatkę schodową. Ale on zaparł się nogami w ziemię. A ciocia mieszka na trzecim piętrze. Gdy Bolek chciał go wziąć na ręce, pies zaczął warczeć ostrzegawczo i kłapnął kilka razy zębami.
– Ja się boję brać tego drania na ręce! – woła Bolek. – Chodź, Maniek, ze mną na górę do ciotki. Powiesz, że to ty sprzedajesz tego psa, on z tobą pójdzie.
– Nie chcę! – odpowiedział Maniek szybko. – Mam iść po to, żeby od ciotki dostać pogrzebaczem po łbie? Nie ma głupich, idź sam, ty już wiesz, jak z nią gadać.
– Ale on ze mną nie chce iść! Nie widzisz, co to szczenię wyrabia? Z zębami skacze! Ciekawe, dlaczego za tobą idzie?
– Bo mnie suką czuć, frajerze, nie rozumiesz tego?
Maniek wszedł do bramy, a pies za nim, tuż przy nodze. Wyszedł z powrotem – pies także. A gdy ciągnie go Bolek, nie chce iść i warczy.
– Dobrze, pójdę z tobą – zdecydował się Maniek – ale tylko do drzwi. Dalej już musisz sobie radzić sam.
Bolek trzymał sznur, a pies poszedł za Mankiem, jak wąż za czarodziejską fujarką. Gdy podeszli pod drzwi, Bolek zapukał, a Maniek szybko uciekł na dół. Z niższego piętra widział tylko, że drzwi się otworzyły i że Bolek siłą wciągnął psa do mieszkania.
Przyniesie forsę czy nie przyniesie? Będzie wódka czy nie będzie? – zastanawialiśmy się, spacerując pod bramą. Minęło już dwadzieścia minut, a Bolek nie wychodzi.
– Może dostał forsę i zastanawia się, czy warto teraz wyjść do nas? – powiedział Edek.
– Nie wygłupiaj się – zgasił go Maniek. – Bolka nie znasz? Taki siup to nie na jego charakter. Zobaczycie, forsa będzie.
Posłyszeliśmy szybki tupot nóg na schodach i już po chwili Bolek był z nami, z zadowoleniem podrzucając na dłoni pięciozłotową monetę. Wrzasnęliśmy z radości.
– Jak poszło z ciocią? – zapytałem.
– Wszystko dobrze. Obiecałem, że jutro odniosę pieniądze i zabiorę psa do domu, do Piastowa. Ciotka dała mu jeść i dziwiła się, dlaczego on taki głodny. Gdy wychodziłem, to już grzała wodę, żeby go wykąpać. Uwiązała psa do nogi łóżka, a swojego do szafy, żeby się nie pogryzły, ale chyba niepotrzebnie, bo merdały do siebie ogonami. Kota też nasz pies się nie bał.
To jest na pewno pies z dobrego domu. No nic, jutro go odbiorę i niech sobie idzie do swojego domu.
Gdy spotkałem Bolka po dwóch tygodniach, zapytałem go, czy prawidłowo załatwił sprawę pieska i cioci.
– Daj mi spokój z pieskiem! – odpowiedział zakłopotany. – Zmartwienia sobie tylko narobiłem. Wyobraź sobie, następnego dnia, tak jak było umówione, oddałem cioci forsę i zabrałem psa, którego przyniosłem i wypuściłem pod bramą Mańka. Był przez ciocię umyty, wyczesany i nakarmiony. Aż żal mi było puszczać go na ulicę – taki był śliczny. I wyobraź sobie, w niedzielę zjawia się u nas w Piastowie ciocia i prowadzi na smyczy tego psa.
– Co jest z tym twoim psem? – pyta mnie. – Jakim sposobem on zjawił się u mnie?
Powiedziałem ciotce, że na ulicy pies mi uciekł i nie dał się złapać, więc nic już w domu nie mówiłem, że kupiłem psa.
– Po co nam pies? – wołali rodzice. – Kto go będzie wyprowadzał dwa razy dziennie?
W poniedziałek zabrałem psa i wypuściłem w tym samym miejscu, a przedwczoraj znów ciocia przywiozła go do mnie do Piastowa. Mówiłem, że mi znowu uciekł, ale czuję, że mi nie wierzą. Przekonałem starych, zgodzili się, żeby pies został w domu.
– Wyszło tak – zakończył Bolek – że wódkę piliśmy razem, a psa będę chował sam. No i w dodatku okazało się, że ja tego psa ukradłem.
Nie znosiłem bezwzględnej dyscypliny, która pozbawia człowieka własnej inicjatywy. Dyscypliny, która każe prężyć się przed innym człowiekiem, mimo że uważa się go za głupszego od siebie. Natomiast chętnie podporządkowuję się poleceniom takiego człowieka, który potrafi zaimponować mi wiedzą i twardym charakterem. Toteż nigdy dobrowolnie nie należałem do żadnej organizacji, która mogłaby w czymkolwiek krępować moją swobodę. W latach dziecięcych namówiono mnie, żebym się zapisał do harcerzy. Byłem tylko na jednej zbiórce, i to nie na całej. Nie podobało mi się stawanie na baczność przed takim samym jak ja oraz nauka meldowania i salutowania. W grupie swoich rówieśników byłem zawsze prowodyrem – wtedy gdy bawiliśmy się w policjantów i złodziei, jak również wtedy, gdy naprawdę robiliśmy rozróbkę. Chłopaki wierzyli we mnie, że nigdy nie nawalę, nie wydam i że nie wysiadam w momentach grożącego niebezpieczeństwa. A tu każą stawać na baczność i meldować się „posłusznie” przed jakimś maminsynkiem, którego na ulicy nie chciałbym uznać za swego kolegę. Więc po godzinie takiej zabawy ulotniłem się i więcej mnie na zbiórce nie zobaczyli.
Po raz drugi z bezwzględną dyscypliną zetknąłem się w fabryce. Przy przyjmowaniu do pracy automatycznie zostałem wciągnięty do przysposobienia wojskowego, do którego musieli należeć wszyscy pracownicy przedpoborowi. Był więc pierwszy i drugi stopień oraz tak zwana rezerwa, tak że do czasu rozpoczęcia służby wojskowej każdy z nas miał zagwarantowane zajęcie w sobotę, dwie godziny, i w czasie każdego urlopu, bo obowiązkowo wysyłano wszystkich na obóz.
Przez pięć lat pracy w fabryce nie wyszedłem z pierwszego stopnia.
Wiedziałem, że muszę należeć do przysposobienia aż do służby wojskowej, więc było mi obojętne, na którym jestem stopniu, a żeby „awansować”, należało przychodzić na każde ćwiczenia i wykazać się dobrymi wynikami. Migałem się więc od zbiórek, ćwiczeń i obozów, a jak byłem już na obozie, to tam też migałem się od wszelkich zajęć. Nie chciałem też chodzić w mundurze. Bo to niby wojsko, a właściwie zabawa w wojsko. Trzeba było salutować oficerom, a w ogóle wyglądało to bardzo dziecinnie i niepoważnie. Mundur zakładałem tylko na zbiórki. Trzymałem go zawsze w swojej szafce na oddziale, a po ćwiczeniach przebierałem się i już po cywilnemu wracałem do domu. Najlepiej było wtedy, gdy zamiast ćwiczeń robiono wykłady. Zawsze znalazłem sobie zajęcie ciekawsze od słuchania tego, co nam wykładano. Przeważnie siadałem w kącie za jakimś dryblasem i czytałem książkę.
Jak wspominałem, wszyscy przedpoborowi pracownicy fabryki musieli spędzać urlop na obozach szkolenia wojskowego. Tak więc w zasadzie wszystkie urlopy były stracone. Czy naprawdę stracone? Nie. Mnie dały one bardzo dużo. Siedząc w Warszawie nigdy nie dowiedziałbym się tego, czemu miałem możność przyjrzeć się dokładnie na obozach. Przyjrzeć się i… wyciągnąć wnioski. Byłem na trzech obozach – z dwóch wymigałem się symulując nie istniejącą chorobę nadkwasoty żołądka.
Na pierwszy obóz jechałem chętnie. To był 1934 rok. Pracowałem dopiero dwa miesiące w fabryce, więc wszystko było dla mnie nowe i ciekawe. Dotychczas widziałem tylko wieś rodzinną ojca i wieś pod Warszawą, gdzie z rodzicami spędzaliśmy wakacje. Teraz wyjeżdżałem w charakterze dorosłego człowieka, razem z innymi, starszymi ode mnie. Wydano nam plecaki, menażki, brązowe nieprzemakalne peleryny, takie, jakie nosili pracownicy poczty, maski przeciwgazowe i łopatki saperskie. W dniu odjazdu wydano nam karabiny. Były to długie „rury” francuskie z okresu pierwszej wojny światowej. Przed wyjazdem komendant obozu miał do nas przemowę.
– Jedziemy w okolicę Działdowa – zaczął. – Ludność miejscowa to przeważnie Niemcy, wrogo nastawieni do Polaków. Kto ma broń, nawet bez zezwolenia, niech ze sobą zabiera. Z obozu nie oddalać się pojedynczo, bo mogą uśmiercić, wrzucić w kartofle i nieprędko odszuka się trupa. Zdarzają się wypadki, że znikają żołnierze odbywający służbę na granicy. Za granicę nie poszedł, nie zdezerterował, nie umarł – i nie ma go.
Od stacji kolejowej szliśmy jeszcze z całym majdanem na plecach cztery kilometry, zanim – już po ciemku – dotarliśmy do obozu. Namioty były już ustawione. Były to hangary lotnicze. W jednym namiocie mieszkało sześćdziesięciu chłopaków. Sienniki ułożone były na ziemi, a karabiny ustawiliśmy w specjalnych stojakach. Każdy miał swój karabin – z zapisanym numerem – o który musiał dbać.
Komendant obozu, oficerowie i podoficerowie to pracownicy fabryki, którzy byli oficerami i podoficerami rezerwy. Zakładali mundury i bawili się w wojsko, ganiając nas bez przerwy. Każdy starał się wymyślić coś nowego, czym można by udręczyć biednych chłopaków na urlopie.
Następnego dnia rano pobudka, mycie w przepływającym w pobliżu strumieniu, śniadanie, karabiny na plecy i wymarsz na ćwiczenia. Śpiewając wojskowe piosenki, wyszliśmy na odległy o dwa kilometry od obozu ugór, tuż pod lasem. Uczono nas szermierki. „Raz pchnij – dwa razy pchnij! – raz pchnij – dwa razy pchnij!” – padał co chwila rozkaz, a my skakaliśmy, wystawiając przed siebie karabin.
– Przerwa, wolno palić! – padł rozkaz, gdy już dość długo ćwiczyliśmy i byliśmy porządnie zmęczeni. Wszyscy usiedli i zapalili papierosy, a ja z „rurą” pod pachą, idąc pomaleńku przed siebie, tak jakbym czegoś szukał, kombinowałem, jak urwać się do lasu. Wreszcie wpadłem na pomysł. Odpiąłem pas, który zawiesiłem sobie na szyi, i odpinając spodnie wszedłem do lasu. Żeby nie było poruty, gdyby ktoś jeszcze poszedł za mną, zrobiłem to, co należało zrobić stosownie do przygotowania, a jakże, postanowiłem jednak robić to dłużej niż normalnie. Gdy odgwizdano koniec przerwy, wtedy i ja przerwałem swoje zajęcie, położyłem się w krzakach na skraju lasu i obserwowałem, jak gonią chłopaków za „lenistwo” przy nauce szermierki. „Biegiem marsz! Padnij! Powstań! Biegiem marsz! Padnij! Czołgaj się! Powstań!” – i tak w kółko bez przerwy. Poleżałem tak pół godziny, już odgwizdano drugą przerwę i nikt nie zainteresował się, dlaczego nie wyszedłem z lasu. Nikt po prostu już o mnie nie pamiętał. „No, to klawo – pomyślałem – możemy iść na spacer. Możemy, to znaczy ja i mój karabin. Ale co zrobić z karabinem?”
Postanowiłem spróbować dostać się do obozu i zamelinować karabin w namiocie. Warta pilnuje tylko, żeby nikt obcy nie wszedł do obozu, a nam wolno wchodzić i wychodzić. Więc wszystko powinno być dobrze. Tu już raczej bardziej niebezpieczny może być oficer plączący się po terenie obozu, bo przyjechało ich do cholery i ciut, ciut i nie mają nic do roboty.
Okrążyłem obóz i wszedłem od strony swojego namiotu. Gdy zbliżyłem się do wartownika, zacząłem mocno kuleć.
– Co ci się stało? – zapytał, gdy już byłem przy nim.
– Nogę, cholera, starłem i wygnali mnie do obozu – odpowiedziałem i kulejąc poczłapałem dalej. Kryjąc wzdłuż nogi karabin wszedłem do swego namiotu.
W namiocie nie było nikogo, ale zauważyłem, że w stojakach stoi kilka karabinów, to znaczy, że nie wszyscy poszli na ćwiczenia. Olśniło mnie – więc można urywać się od ćwiczeń! Ci, co pozostali, pracowali przy kuchni i uporządkowaniu obozu. Mógłbym przyłączyć się do nich – ale po co? Dla pewności, żeby ktoś nie zapisał numerów pozostawionych w namiocie karabinów, swój schowałem pod siennik i tą samą drogą, którą przyszedłem, wróciłem znów do lasu. Idąc tak, wyszedłem nad piękne, olbrzymie jezioro. Daleko od brzegu pływały po nim perkozy. Położyłem się w gęstej, wysokiej trawie i rozkoszowałem się pięknem przyrody, myśląc równocześnie o kolegach, którzy na słońcu, w spiekocie, w zapiętych po szyję mundurach muszą ćwiczyć „padnij, powstań, biegiem marsz” albo „raz pchnij, dwa razy pchnij”. I to ma być urlop? „Cholery na nich nie ma” • pomyślałem o dyrekcji fabryki i tych niby oficerach, którzy mieli przyjemność gonić nas jak bydło po ugorze.
Poszedłem znów popatrzyć, jak ćwiczą. Przyglądałem się leżąc w lesie pod krzakiem. A gdy zakończono ćwiczenia i wszyscy wrócili do obozu na obiad, przyszedłem dziesięć minut po nich i spokojnie łaziłem, tak jak wielu innych, po obozie. Zaraz po zjedzeniu obiadu i umyciu menażki urwałem się do lasu i, tak jak przed południem, leżałem nad jeziorem. Tym razem jednak odszedłem dalej, rozebrałem się do naga i opalałem się na słońcu, a co pewien czas zażywałem kąpieli w jeziorze. Przed wieczorem polowałem pod obozem na powrót chłopaków z ćwiczeń i zaraz za nimi wszedłem do obozu. Po kolacji kilku starszych kolegów poprosiło o przepustki do miasteczka. Gdy wychodzili, przyłączyłem się do nich i poszliśmy razem.
Pierwszym godnym zwiedzenia obiektem była knajpa. Koledzy poprosili o wódkę i zakąskę, ja nie chciałem pić. Nie miałem pieniędzy, bo na osobiste wydatki wziąłem z sobą tylko osiem złotych, więc nie mógłbym dołożyć swojej doli do rachunku. Wkrótce po nas przyszły jeszcze dwie grupy chłopaków, tak że razem było nas chyba ze dwadzieścia osób. Jak sobie popili, zaczęli śpiewać wojskowe piosenki. W tym czasie knajpa się zapełniła, przyszło dużo miejscowych chłopów. Jedni siedzieli przy stolikach, inni stali przy drzwiach i pod ścianami, obserwując, jak „Warszawa bawi się”.
Ktoś zaśpiewał Rotę. Wszyscy podchwycili melodię i już po chwili cała knajpa drżała od śpiewu: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”. W porównaniu z innymi byłem przeraźliwie trzeźwy, więc widziałem, jak miejscowi chłopi patrzyli na nas spode łba i żaden nie otworzył gęby, żeby śpiewać razem z nami. Jeden z nich nie zdjął czapki, więc po chwili dostał w ucho od jednego z naszych i czapka spadła na podłogę.
– Nie rusz, chamie! – wrzasnął kolega, gdy tamten schylił się, by podnieść czapkę z ziemi. A wszyscy śpiewali dalej.
Gdy skończyliśmy Rotę, kolega nalał szklankę wódki i zaniósł temu, któremu przed chwilą zrzucił czapkę:
– Masz, pij! – powiedział, podając mu wódkę. – A na przyszłość pamiętaj, że przy tej melodii należy zdejmować czapkę z głowy. No, masz, pij – nalegał, gdy tamten nie chciał wziąć szklanki, wbijając w niego wzrok, który powinien zabijać.
– Co? Nie chcesz? – zapytał znów grzecznie, przekładając szklankę do lewej ręki, a prawą wyjmując z kieszeni pistolet. – Pij, bo cię, chamie, zastrzelę! – wrzasnął, wciskając chłopu lufę pistoletu w brzuch.
Chłop popatrzył chwilę, wziął szklankę, wypił i natychmiast wyszedł z knajpy.
Towarzystwo bawi się. Wszyscy już pijani w deseczkę. Sierżant płacze i opowiada przeżycia z wojny 1920 roku.
– To ja widzę, że pan sierżant jest sentymentalistą – powiedział jeden z siedzących przy stoliku.
– Tak, tak, sentymentalistą jestem, sentymentalistą – odpowiedział sierżant pijackim głosem.
Wtedy wtrąciłem się:
– A wie pan, panie sierżancie, co to jest sentymentalistą? – I nie czekając na odpowiedź wyjaśniłem sam: – Sentymentalistą to taki człowiek, który nawet jak…, to płacze.
Wszyscy głośno się roześmieli, a sierżant krzyknął: – Byczy chłopak jesteś, młody, ale równy! Pół litra wódki proszę! – zawołał na kelnera. – To za sentymentalistę, który nawet jak…, to płacze. Od tej wódki już nie mogłem się wykręcić, więc wypiłem jeden kieliszek. Zabawa trwała w najlepsze, gdy do knajpy weszło kilkunastu naszych chłopaków z karabinami, w czapkach z opuszczonymi pod brodę paskami i wygarnęli wszystkich obozowiczów. Sierżanta całą powrotną drogę niesiono na ramionach, bo już sto metrów za knajpą nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Całą drogę śpiewał i wymyślał. Była godzina dwunasta w nocy, gdy dochodziliśmy do obozu.
Następnego dnia urwałem się zaraz po śniadaniu i poszedłem do miasteczka, z którego wróciłem już po kolacji. Po obejrzeniu miasteczka wszedłem do jakiejś chałupy, żeby kupić mleka. Zanim wszedłem, przeczytałem na tabliczce przybitej na ścianie czysto polskie nazwisko właściciela. Nie omyliłem się. Okazało się, że była to jedna z polskich rodzin mieszkających w tym miasteczku. Przesiedziałem u nich cały dzień. Rodzina składała się z matki, syna i młodszej od niego córki. Przyjemna domowa atmosfera i młoda panna w domu były przyczyną, że każdego dnia zaraz po śniadaniu szedłem do nich i wracałem dopiero po kolacji, a w obozie nikt się nie połapał, że nie ma mnie na żadnych ćwiczeniach.
Pewnego dnia po powrocie do obozu dowiedziałem się, że następnego dnia będzie zdawanie egzaminu na „Odznakę Sportową” i „Odznakę Strzelecką”. Tego dnia zostałem w obozie. Słusznie podejrzewałem, że będzie się to odbywało według listy uczestników obozu. Zdałem z dobrym wynikiem konkurencję na „Odznakę Sportową”, a na strzelnicy zarobiłem 95 punktów na 100 możliwych, strzelając z odległości 100 metrów do dużej tarczy z karabinu sportowego.
Na kolację wydano nam tego dnia zupę, którą trudno było nazwać zupą. Nie dogotowane kartofle i mętna woda bez żadnego smaku. Zupa nie smakowała mi, ale zjadłem ją szybko, bo byłem głodny.
Ale inni zaczęli szumieć.
– Świniom dają lepsze jedzenie! – wołali jedni.
– Sobie gotują osobno, a nam świńskie żarcie dają! – wtórowali inni.
– Chłopaki, wylewamy zupę! – krzyknął jeden i wylał zupę przed namiot.
Innym też spodobała się taka zabawa i zaczęli wylewać zawartość menażek. Po chwili z innych namiotów też bryzgała wylewana zupa. Zjawił się komendant w otoczeniu całej plejady oficerów, oficerków i innych pomagierów. Blady ze złości, zapytał, o co nam chodzi.
– Niedobra zupa – odpowiedzieli wszyscy.
– Czy oficerowie też jedli tę zupę na kolację? – zapytał ktoś stojący z tyłu.
– Kto to powiedział? – zapytał komendant grzecznie. – Niech wyjdzie do przodu i powtórzy jeszcze raz.
– Nie ma głupich – odezwałem się patrząc w inną stronę. Cała ta draka cieszyła mnie. Nareszcie jakieś urozmaicenie. Coś się wreszcie dzieje.
– Kto to powiedział? – wrzasnął komendant, przeszywając wszystkich groźnym spojrzeniem. A że nikt się nie przyznał, zaczął przemowę:
– Niech przyznają się ci, którzy nawoływali do wylewania zupy. Czekam trzy minuty. Jeśli się nie przyznają sami i nikt ich nie wskaże, zrobię karne ćwiczenia dla całego obozu.
Wszyscy staliśmy cicho, a komendant patrzył na zegarek.
– Więc winnych nie ma? – zapytał po upływie trzech minut. – Wobec tego zbiórka całego obozu z karabinami i maskami przeciwgazowymi!
Po chwili staliśmy już na placu zbiórek.
Uformowano nas w czwórki i marsz do lasu. Przeszliśmy zaledwie pięćdziesiąt metrów, gdy padł rozkaz: „Lotnik, kryj się, prawa wolna”. A po lewej stronie drogi olbrzymia kałuża. Przeskoczyłem przez kałużę i zniknąłem w lesie. Przecież miałem już wprawę i wiedziałem, że cały figiel polega na zniknięciu i dołączeniu później do grupy. Gdy byłem już w lesie, słyszałem jeszcze rozkazy: „Padnij, powstań”, i głos gwizdka na rozkaz: „Lotnik, kryj się”. Tym razem ostrożnie wróciłem do obozu. W namiocie nie było żadnego karabinu. Swój jak zwykle schowałem pod siennik – a sam najnormalniej w świecie rozebrałem się i położyłem spać. O godzinie jedenastej wieczorem obudził mnie gwar powracających kolegów. Wszyscy byli oblepieni błotem, bo poprzedniego dnia padał duży deszcz. Dostali chłopaki solidny wycisk.
Rozpadały się deszcze. Lało z nieba przez cały tydzień, w dzień i w nocy. Przez radio i z prasy wiedzieliśmy o powodziach spowodowanych deszczami. W obozie przerwano ćwiczenia wojskowe, więc przez trzy dni siedziałem u swoich znajomych w miasteczku, nie wracając nawet na noc do obozu. Gdy wróciłem, znalazło się kilku „bohaterów”, którzy chcieli mi zrobić kocowanie. Jeden zarzucił mi koc na głowę, a inni zaczęli bić. Wyrwałem się im i zdążyłem zauważyć kilku z tych, którzy mnie bili, nim zdążyli ulokować się na swoich siennikach. Wściekłem się, złapałem karabin za lufę i teraz ja zacząłem bić. Goniłem i biłem tak, że uciekli z namiotu. Zanim położyłem się spać, powiedziałem chłopakom:
– Niech się wam nie zdaje, że jak wy macie po dwadzieścia lat, a ja szesnaście, to tak łatwo dacie mi radę. Ja draki nie szukam, ale ostrzegam was, że jak mnie który uderzy, to pożałuje tego.
Położyłem się i usnąłem. Nikt mnie więcej nie ruszył. Następnego dnia kolega powiedział mi, że on dopiero w ostatniej chwili dowiedział się, że kilku frajerów umówiło się, że mi wleją za to, że nie chodzę na ćwiczenia.
„Głupie barany – pomyślałem. – Sami boją się urwać z ćwiczeń, a drugiego chcą bić za to, że potrafi markierować lepiej niż oni. A w dodatku kupą na jednego. Kocowanie powinno się robić takim, za których przewinienia karani są wszyscy, no i kapusiom”.
Ostatnie dwa dni pobytu na obozie były znowu piękne i słoneczne, ale już szykowaliśmy się do odjazdu. Wreszcie wymarsz na dworzec i powrót do Warszawy. Na tej „zabawie” straciłem zarobek za pół miesiąca, bo na rzecz wyjazdu dano mi urlop bezpłatny.
W lipcu 1936 roku spędziłem urlop też na obozie PW. Jechaliśmy w góry, które miałem zobaczyć pierwszy raz w życiu. O pięknie gór słyszałem tak dużo, że wcale nie starałem się wymigać od wyjazdu. Tym razem nie wydano nam żadnego sprzętu. Każdy ładował w swoją walizkę wszystko to, co mu przez dwa tygodnie pobytu na obozie będzie niezbędnie potrzebne, do tego własna menażka i koc przywiązany do walizki. Cały majdan na samochód, a my luzem, bez żadnego obciążenia, piechotką na dworzec. Pociągiem dojechaliśmy do Kołomyi i dalej znów piechotką do miejscowości Piatyń koło Kosowa. „Mały” spacerek, trzydzieści kilometrów dobrą szosą.
Przed odjazdem – jak zwykle – przemowa komendanta do narodu. Widocznie to już weszło w tradycję, że trzeba chłopaków ostrzec przed grożącym niebezpieczeństwem. „Nie należy zawierać żadnych znajomości z miejscową ludnością – mówił komendant. – Cała tamtejsza ludność to Ukraińcy, nastawieni wrogo do Polaków. Komuniści i bandyci. W miejscowości, do której jedziemy, przed kilkoma dniami miał miejsce napad miejscowej bandy opryszków na magazyn broni obozu PW. Zabrano dużo karabinów i obecnie policja szuka skradzionej broni. Uważać trzeba, żeby nie dopuścić do nowego napadu. Wartownikom wydawana będzie ostra amunicja, strzelać należy do każdego, kto nie znając hasła znajdzie się w nocy w pobliżu obozu. Poza tym należy unikać kontaktów z miejscowymi kobietami, bo osiemdziesiąt procent miejscowej ludności choruje na kiłę”.
Komendant mówił też, że ludność nie chce się leczyć. Że chorzy na kiłę zawierają między sobą związki małżeńskie, następnie rodzą chore dzieci i… dobrze im z tym. „Wy jednak – zakończył komendant swoje przemówienie – musicie uważać, bo jak który «kupi» chorobę, to tam nie będzie leczony. Wsadzimy takiego do pociągu i odeślemy do Warszawy.”
„Jakaś tryfna miejscowość – pomyślałem. – Ale to nic. Zobaczę na miejscu, ile w tym prawdy”.
Przed wyjazdem apelowano do nas, że jeśli ktoś ma jakiś instrument muzyczny, żeby go zabrał ze sobą. Wobec tego zabrałem swoje „drewno”, to znaczy bandżolę, a inni koledzy gitarę i skrzypce. Siedzieliśmy w jednym przedziale i graliśmy razem, więc po kilku godzinach byliśmy już dobrze zgrani.
– Kołomyja! Wysiadać! – usłyszeliśmy wreszcie po wielu godzinach podróży. Ustawiono nas w szeregi, odliczono – i marsz! Jakiś „figus” z gwiazdką na ramieniu kazał „tym z instrumentami” iść na przedzie i grać marsze. Nieźle, co? Wszyscy będą maszerowali swobodnie, bo po walizy przyjechały wozy, a my mamy nieść instrumenty i w dodatku jeszcze grać! Przeszliśmy nie więcej jak dwa kilometry, gdy minęły nas wozy załadowane walizkami, a na każdym wozie siedziało dwóch naszych chłopaków.
– Popatrz, Marian, na szczęściarzy – zwróciłem się do gitarzysty, stuknąwszy go łokciem w bok. – Takim to dobrze, a my musimy iść i jeszcze grać innym. Ja skaczę na wóz – powiedziałem chłopakom i ruszyłem do przodu w pogoń za ostatnim wozem. Za plecami słyszałem tupot nóg kilku osób. To za mną wskoczył Marian ze skrzypcami, Heniek z gitarą i jeszcze dwóch bez instrumentów.
– Wróć! Wróć! Wróć! – słyszałem za sobą czyjeś wołanie.
– Nie oglądajcie się, bo będzie poruta – zawołałem na kolegów. – Później powiemy, że nic nie słyszeliśmy. A teraz jedziemy, panie sałata!” Wio!!!
Po przejechaniu kilometra wozy zjechały na boczną drogę.
– Jak to jest? – zapytałem woźnicy. – Mówili, że do samego Piatynia prowadzi dobra szosa, a tu widzę wertepy.
– Tą drogą będzie nawet trochę dalej, ale szosą jest często pod górę i konie mogą nie uciągnąć – odpowiedział furman.
Gdy dojechaliśmy do pierwszej wsi, wozy zatrzymały się, żeby dać koniom kilka minut odpoczynku. Marian wszedł do chałupy, a po chwili wyszedł wołając:
– Chodźcie, chłopaki, na zsiadłe mleko! A zabierzcie „graty”, to zagramy ludziom.
Zagraliśmy dwie piosenki, zapłaciliśmy za mleko, wychodzimy i… nie ma wozów. Pojechali, dranie, a nas nie zawołali! Chłopaki klęli, a ja usiadłem przy drodze i zacząłem się serdecznie śmiać. Śmiałem się, bo bawiła mnie złość kolegów i to, że w taki prosty sposób zostaliśmy wykiwani. Prosty sztos, ale dobry. Zostawili nas, pięciu, na bocznej drodze, tych właśnie pięciu, którzy im „na chama” wleźli na wóz, z tym że ten odcinek drogi, który przejechaliśmy, będziemy musieli nadrobić, bo jak mówił furman, ta droga jest dłuższa.
– No, chłopaki – powiedziałem do kolegów – „bujamy się” do przodu, bo czas nie pyta, nie stoi, bo przed sobą mamy do cholery kilometrów, a nie znamy drogi. No i pamiętajcie, co komendant mówił o syfilisie, komunistach i bandytach.
Do Piatynia doszliśmy późno w nocy. Ostatnie dwie godziny szliśmy już w zupełnych ciemnościach. Do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, jak długo mamy jeszcze iść. Zrobiliśmy sobie wesołą zabawę. Pytaliśmy każdą spotkaną osobę, ile kilometrów do Piatynia. Odpowiadano nam, że czternaście, pięć, siedemnaście, dwanaście, pięć, osiem, trzy. Ostatnia osoba powiedziała, że do miasteczka mamy jeszcze trzy kilometry. Gdy po pięciu minutach zapytaliśmy znów, jak daleko do Piatynia, odpowiedziano nam, że właśnie jesteśmy w Piatyniu.
Obóz był malowniczo położony nad bystro płynącą, płytką rzeczką.
Następnego dnia wszyscy pracowali od rana przy rozbijaniu namiotów, ustawianiu kuchni i przy innych robotach związanych z urządzeniem obozu. Miałem już doświadczenie, więc wiedziałem, że w takim bałaganie nikt się nie połapie, kto jest, a kogo nie ma. Więc gdy postawiono pierwszy hangar, gdzie grupa chłopaków napychała sienniki, wzięliśmy z Marianem po jednym sienniku, które jeszcze dopełniliśmy słomą, wciągnęliśmy je do namiotu, ułożyliśmy w najwygodniejszym miejscu tuż przy wejściu, pod ścianą, instrumenty w ręce i kołując tak, żeby nie zwrócić na siebie uwagi władz, wymknęliśmy się z obozu. Już za obozem Marian zaczął się zastanawiać.
– Dokąd idziemy? Do miasteczka czy w górki?
– Do miasteczka się nie pchajmy, bo tam łatwo nadziać się na naszych „gienierałów” – odpowiedziałem. – Pryskajmy w górki. O, tam na górze widzę jakąś wieś – dodałem pokazując kilka chałup widocznych na stoku góry.
Poszliśmy. Okazało się, że do chałup było dalej, niż nam się z początku zdawało. Przeszliśmy prawie cztery kilometry, a do celu wciąż było daleko. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że dalej nie pójdziemy, bo możemy się spóźnić na wieczorny apel i karny raport już teraz murowany, bo dołożą nam jeszcze za wczorajszą ucieczkę z kolumny.
Wstąpiliśmy do stojącej przy drodze chałupy. Chałupa miała dwie izby – dużą kuchnię i pokój. W izbie przy kuchni krzątała się stara kobieta, a przy dwóch warsztatach tkackich pracowali młodzi mężczyźni. Pozdrowiliśmy grzecznie domowników i poprosiliśmy o sprzedanie nam zsiadłego mleka.
– Nie mamy mleka – odpowiedziała gospodyni tonem, który mówił: czego tu szukacie, wynoście się szybko, nie chcemy z wami mieć nic do czynienia.
Mężczyźni nie odpowiedzieli nawet na powitanie. Popatrzyli na nas niechętnie i zajęli się swoją pracą.
– Maminka kochana – prosił Marian z humorem – sprzedajcie coś do żarcia, bo jesteśmy głodni. Będziecie mieli większy kłopot, jak wam w mieszkaniu umrzemy z głodu. Zapłacimy dobrze i jeszcze wam zagramy kilka ładnych piosenek.
Usiedliśmy na ławie i zagraliśmy fokstrota, a następnie jakieś tango i walczyka.
– Mam tylko bryndzę i chleb z kukurydzy – odezwała się gospodyni, udobruchana muzyką i śpiewem, i położyła na stole bochenek chleba i bryndzę.
Gdy jedliśmy, młodzieńcy przerwali swoją robotę i razem z matką przyglądali się nam w milczeniu. Ale milczenie to nie dla nas zajęcie. Pytaliśmy bez przerwy. Jak im się żyje, co robią na warsztatach tkackich i ile zarabiają. Wszystko nas ciekawiło.
Rodzina ta składała się z matki i dwóch synów – przystojnych chłopaków, jeden miał lat dwadzieścia cztery, drugi dwadzieścia sześć. Wyrabiali kilimy. Przedsiębiorcy dostarczali warsztaty, materiał i wzory, a oni tylko robili. A zarobek? Przeciętnie trzydzieści, pięćdziesiąt groszy dziennie, a gdy pracowali od rana do nocy, mogli zarobić nawet osiemdziesiąt gorszy.
– Fiuuu! – gwizdnąłem przez zęby. – Niewąski zarobek. „Można żyć i kochankę mieć” – zaoperowałem warszawskim powiedzonkiem. – A gdyby wszyscy zastrajkowali? – zapytałem. – Wtedy musieliby podnieść stawki. – I zaczęła się dyskusja o warunkach, w jakich żyje miejscowa ludność.
Zauważyłem, że po naszych wypowiedziach domownicy zaczęli odnosić się do nas z większą sympatią. Rozpogodziły się twarze i chętnie z nami rozmawiali. Zagraliśmy jeszcze kilka piosenek. Za jedzenie zapłaciliśmy więcej, niż zażądała gospodyni – bo podała śmiesznie niską cenę – i obiecaliśmy, że jak nam czas pozwoli, to jeszcze do nich wpadniemy. Gdy wychodziliśmy z chałupy, Marian, idący na końcu, zaśpiewał: „Cielę ogon ma, matulu, cielę ogon ma. Czym by muchy oganiało, gdyby ogona nie miało…”
– Panowie kochani! – zawołała za nami gospodyni. – To wy znacie takie śliczne piosenki? Zagrajcie jeszcze trochę. Dam jeszcze bryndzy, chleba – i bez zapłaty!
Wróciliśmy. Zagraliśmy i zaśpiewaliśmy jeszcze kilka chłopskich „wyrywasów”, których Marian znał bardzo dużo, i zapraszani serdecznie przez domowników, ruszyliśmy w powrotną drogę do obozu.
W obozie wszyscy jeszcze pracowali i nikt nie zauważył naszej nieobecności. Od tego dnia, gdy wybierałem się na rajzę po górach, odwiedzałem zawsze „swoich” gospodarzy. Przy następnych odwiedzinach zapytałem o napad na poprzedni obóz, o którym przed wyjazdem mówił nasz komendant. Okazało się, że to nie był napad, tylko kradzież. Grupa mieszkańców dobrała się w nocy do magazynu żywnościowego, ale zostali spłoszeni. Wiele osób aresztowano.
Obóz podzielony był na dwie kompanie. Pierwszy i drugi stopień. Ja nie wyszedłem nigdy z pierwszego stopnia, więc byłem w pierwszej kompanii. Już następnego dnia po rozbiciu obozu, jeszcze przed wydaniem obiadu, nad rzeczką w pobliżu obozu zebrała się duża grupa dzieci, wśród których było też kilka osób dorosłych, każdy z glinianym dzbankiem w ręku. Po wydaniu obiadu śmielsze dzieci podchodziły bliżej, prosząc o resztki jedzenia. Więc wlewaliśmy im do dzbanków resztki zupy, kartofli, jarzyn i biały chleb, którego dostawaliśmy kilogram dziennie na osobę. Po trzech dniach chętnych na zlewki było tak dużo, że nazwaliśmy ich „trzecią kompanią”.
W niedzielę przed południem wybraliśmy się z Marianem na zwiedzanie miasteczka. Spacerowaliśmy wolno uliczkami, przyglądając się wszystkiemu z ciekawością. Widzieliśmy dużo dorosłych i dzieci o powykręcanych, cienkich nogach, dużych głowach, o wypukłych czołach i spłaszczonych nosach. Domyślaliśmy się, że to wyniki kiły, przed którą nas ostrzegano. Poznaliśmy pod kościołem dwie ładne, młode panienki, z którymi umówiliśmy się na spotkanie w poniedziałek po kolacji. Na spotkanie przyszła tylko jedna. Na nasze pytanie, dlaczego koleżanka nie przyszła, odpowiedziała bez żadnego zakłopotania:
– Poszła do Kosowa na „szpilkę”.
Zrozumieliśmy, że „szpilka” to zastrzyk. Znaczy, że dziewczyna jest chora na kiłę. Z Piatynia do Kosowa było piętnaście kilometrów, więc żeby otrzymać zastrzyk, trzeba było iść piechotą trzydzieści kilometrów! „Arystokratyczne” warunki. Do Kosowa chodziły autobusy, ale koszt przejazdu przekraczał możliwości miejscowej ludności. O tym wszystkim dowiedziałem się od Wasyla, młodszego syna gospodyni, u której pierwszego dnia jedliśmy bryndzę. Poczuliśmy do siebie sympatię, więc przychodził on prawie codziennie wieczorem pod obóz i prowadziłem z nim długie rozmowy. Powiedziałem mu o naszej „trzeciej kompanii”.
– Tyle ich przychodzi, że nawet jedna świnia nie nażre się tym, co każdy z nich bierze – powiedziałem.
– To ty myślisz, że oni to jedzenie zabierają dla świń? – zapytał zdziwiony. – Przecież oni nawet w największe święto nie jedzą takich rzeczy, jakie tu dostają.
– Byłem pewny, że to dla świń – powtórzyłem i coś ścisnęło mnie w żołądku. – Dlatego wlewaliśmy im wszystko do jednego garnka. – Ale jeśli oni sami to jedzą, to trzeba to jakoś urządzić inaczej.
Wieczorem, gdy położyliśmy się spać, powtórzyłem chłopakom z naszego namiotu moją rozmowę z Wasylem. Nie chcieli mi wierzyć, tak jak ja nie chciałem wierzyć, gdy mi o tym mówił Wasyl. Postanowiliśmy zapytać o to dzieciaków z „trzeciej kompanii” i jeśli to będzie prawda, wtedy robimy akcję: uświadamiamy chłopaków z innych namiotów, każdy zjada swoją porcję i bierze dolewkę, którą oddajemy w całości, z tym że kto ma w garnku zupę, wlewamy tylko zupę, a kto drugie danie, temu tylko dokładki drugiego dania. A chleb osobno i nie do garnka. Organizacja „zagrała”. W kuchni nigdy już nie zostawało jedzenie. Każdy po zjedzeniu obiadu ustawiał się po dolewkę i braliśmy tak długo, aż w kuchni już nic nie pozostało.
Pewnego dnia, gdy kilku z nas odpoczywało po kolacji w namiocie, wszedł kolega mówiąc:
– Przyszedł chłop i daje wiśnie za chleb. Zabrał kilka kawałków starego chleba i wyszedł.
„Dobra okazja” – pomyślałem, myśląc o dużej ilości nie zjedzonego chleba, leżącego w głowach pod moim siennikiem. Wyjąłem chleb, lecz było go tak dużo, że nie mieścił się w rękach. Wobec tego rozłożyłem pelerynę, w którą włożyłem chleb, i wyszedłem szukać chłopa z wiśniami. Nad rzeczką chłopa nie znalazłem, za kuchnią też nie. Wyszedłem na drogę – nie ma nikogo. Już miałem wrócić do namiotu, gdy zobaczyłem starego brodatego chłopa z wiklinowym koszykiem w ręku. Podszedłem do niego, zajrzałem do koszyka, ale wiśni w nim nie było.
– Chce pan? – zapytałem pokazując mu chleb.
Kiwnął głową, że chce, i nadstawił koszyk, do którego wysypałem zawartość z peleryny. Kilka kawałków upadło na ziemię. Nachyliłem się, pozbierałem je i ułożyłem w koszyku. Gdy się podniosłem, chłop chwycił mnie za rękę, pochylił się i chciał ją pocałować. Wyrwałem rękę i ścisnęło mnie w gardle. Złapałem pelerynkę i bez słowa, szybko wróciłem do namiotu. Czułem, że mam w oczach łzy. Byłem cały roztrzęsiony i długo nie mogłem się uspokoić. Nie mogłem tego zrozumieć, że stary, zmęczony życiem człowiek chciał mnie, osiemnastoletniego chłopaka pocałować w rękę za trochę czerstwego chleba. Chłopakom nic nie powiedziałem. Nie wiem, czego i dlaczego, lecz byłoby mi wstyd o tym mówić.
Dwa tygodnie dobiegały końca. Cały czas lawirowałem tak, żeby nie chodzić na żadne ćwiczenia, i udawało mi się. Z zadowoleniem brałem ostatniego dnia pobytu udział w likwidowaniu obozu.
Do Kołomyi odwieziono nas samochodami wojskowymi. Gdy dojeżdżaliśmy do Warszawy, radość sprawił mi tramwaj, który zobaczyłem przez okno pociągu.
– Chłopaki!!! – wrzasnąłem na cały przedział. – Patrzcie! Tramwaj! Urlop skończony. Tylko na całe życie pozostaną mi w pamięci Wasyl pracujący za pięćdziesiąt groszy dziennie, stary człowiek, który chciał mnie pocałować w rękę za kilka kawałków chleba, panienka, która poszła „na szpilkę”, i „trzecia kompania”.