63042.fb2
Wojny się nie bałem. „Nie damy guzika od munduru”, „Silni – zwarci – gotowi”. Hasła te, rozlepiane na murach Warszawy, nastrajały bojowo, optymistycznie. Wszyscy twierdzili, że Niemcy wojny nie zaczną, że mają słabe wyposażenie techniczne z materiałów zastępczych, że za dwa tygodnie będziemy w Berlinie – oto jakie krążyły wersje, a miały na celu wmówienie w ludzi, że wszystko u nas jest na klawo. Wkrótce okazało się, że oddaliśmy nie tylko guzik, ale i cały naród w niewolę. Że ci od rządzenia byli owszem: „silni” – w gębie, „zwarci” – przy pijaństwie i „gotowi” – do ucieczki za granicę.
W pierwszych dniach wojny codziennie rano jeździłem do fabryki. Jazda tramwajem urozmaicona była nalotami samolotów niemieckich, które bombardowały miasto. Po tygodniu wszystkim pracownikom wypłacono miesięczne zarobki i… wysiadka. Fabryka zamknięta.
Co teraz robić? Całą grupą kolegów z naszej ulicy chodziliśmy po mieście szukając chętnych, którzy zechcą nas przyjąć do wojska albo do prac związanych z obroną Warszawy. Nikt nas nie chciał. Wszędzie tłumy ludzi i odpowiedź: Nie mobilizujemy. Brak broni. Brak sprzętu. Dowiedzieliśmy się. że przez radio wzywają, żeby wszyscy zdolni do noszenia broni opuszczali Warszawę, bo w Garwolinie odbywa się mobilizacja.
Z Warszawy wyruszyliśmy we trzech. Trzech najlepszych kolegów z naszego domu o jednakowych imionach, trzech Staśków. Koledzy, żeby nas rozróżnić, nazywali mnie „Długi”, drugi Stasiek był „Średni”, trzeci „Mały”. Po wielu przygodach dotarliśmy do Lublina. Po drodze mijaliśmy zbombardowane wsie i miasteczka. W Garwolinie zamiast mobilizacji zastaliśmy morze ognia. Wojsko nie wpuszczało ludzi do płonącego miasteczka, ale my też byliśmy uparci. Przecież taka przeszkoda nie może zmienić naszych zamiarów! Okrążyliśmy Garwolin i znów znaleźliśmy się na szosie. Ale pierwszej nocy nie doszliśmy do Kojbieli. Szliśmy szosą, śpiewając głośno wojskowe piosenki. Raptem tuż przed nami ktoś krzyknął: „Stój! Co to za wrzaski po nocy?” Słychać głos, ale człowieka nie widać.
– Co? Wrzaski? – zapytałem zdziwiony. – Nie masz pan, widzę, artystycznej duszy, jeśli takie piękne wojskowe melodie nazywasz pan wrzaskiem.
– Zamknąć gęby! – padł rozkaz niewidzialnego człowieka. Orientujemy się tylko, że stoi trzy kroki przed nami.
Nie wiemy, kto nam szura, więc na wszelki wypadek każdy z nas już włożył rękę do kieszeni, w której trzyma „pomocnika” – a Średni zakpił:
– Panie, idź pan spać do mamusi pod pierzynę, jak się pan głosu ludzkiego boisz. Tacy nie powinni w nocy na szosę wychodzić.
– Nie mądrzyć się tyle – posłyszeliśmy i dopiero wtedy zobaczyliśmy właściciela głosu.
– Oficer, cholera – szepnął półgłosem Mały. A ten już podszedł bliżej, a za nim dwóch żołnierzy z karabinami.
– Dokąd idziecie? – zapytał.
– Do wojska, panie, do wojska – odciął się Średni.
– Weź nas do siebie, to dalej nie będziemy szli.
– Nie gadać! Dokumenty proszę pokazać.
– Najpierw się pyta, a jak odpowiadamy, to znów „nie gadać” – margotałem pod nosem, wyciągając z kieszeni dowód i kartę z komisji poborowej, na której byłem w maju i otrzymałem kategorię „A” – zdolny do służby wojskowej.
Zanim podaliśmy dokumenty, oficer pytał nas kolejno:
– Nazwisko? Podałem nazwisko.
– Imię?
– Stanisław. Teraz pyta Małego.
– Nazwisko?
Mały powiedział nazwisko.
– Imię?
– Stanisław.
Ze Średnim to samo. Gdy podał imię: Stanisław – oficer wrzasnął:
– Tylko bez wygłupiania, do jasnej cholery! Wariata ze mnie robicie?
Parsknęliśmy śmiechem. Podałem mu nasze dokumenty.
– Zobacz pan sam, czy robimy z pana wariata. Taka umowa. Wszyscy to samo imię.
Obejrzał dokładnie dokumenty, oddał i pozwolił nam iść dalej, dając na drogę przestrogę, żebyśmy zachowywali się cicho, bo nas zamknie. Odeszliśmy z pięćdziesiąt metrów, gdy dałem rozkaz:
– Kompania, śpiewać! No, chłopaki, razem!
I na cały regulator zaśpiewaliśmy: „Jak ja pójdę na kwaterę do wieśniaka spać, to ja jego wyszykuję… jak on pójdzie spać…”
– Bojowy, taki owaki – mówiliśmy o oficerze, gdy zakończyliśmy piosenkę o wieśniaku. – Bohater do grzecznych chłopaków na szosie. Przeszkadza mu śpiew. Ciekawe, czy do Niemców też będzie taki bojowy.
Nad ranem w krzakach przy szosie zrobiliśmy odpoczynek. Położyliśmy się obok siebie na trawie, przykryliśmy się jesionkami – i spać.
Rano okazało się, że jesteśmy pod Kolbielą. W miasteczku udało nam się kupić chleba i tłustego gotowanego mięsa. Wleźliśmy znów w krzaki, żeby zjeść śniadanie i naradzić się, jak i co mamy robić dalej. Tłumaczyłem chłopakom tak:
– Za kilka godzin będziemy w Garwolinie. Ale nie wiadomo, kiedy zdobędziemy znowu żarcie, więc robimy tak, jak rozbitki na morzu: tego jedzenia musi nam starczyć na tydzień i tak będziemy dzielić, żeby starczyło. Jak jeszcze coś zdobędziemy, wtedy możemy jeść więcej, ale żelazny zapas na tydzień musimy mieć. Poza tym woda: litrowa butelka to żelazny zapas. Pić będziemy wtedy, gdy znajdziemy wodę, a z butelki dopiero wtedy, gdy przez cały dzień nic nie będziemy pili.
Podczas gdy tak radziliśmy, po niebie krążyły niemieckie samoloty i z karabinów maszynowych strzelały po krzakach, w których schowało się wielu takich jak my wędrowców. Słychać było gwizd przelatujących w pobliżu pocisków.
– Tu może być niezdrowo, urywajmy się gdzie indziej – zaproponował Mały.
– Za dużo gwizdu, a ja tego nie lubię – dodałem. – Chodźmy na drugą stronę szosy i w takie miejsce, żeby był tylko jeden krzak. Do jednego krzaka nie będą przecież strzelać.
Po drugiej stronie, sto metrów od szosy, ulokowaliśmy się pod jednym krzakiem, rosnącym nad samą rzeczką. Samolotów nie ma. Kąpiemy się – zdecydowaliśmy, gdy na niebie zrobiło się pusto. Szybko zdjęliśmy ubrania i po chwili już byliśmy w wodzie, jako jedyni amatorzy kąpieli.
Nagle na szosie usłyszeliśmy gwizdki rozkazu: „Lotnik – kryj się!” Wiedziałem, co to znaczy, więc krzyknąłem na kolegów, żeby szybciej uciekali. Byliśmy jeszcze w wodzie, gdy na most posypały się bomby zrzucane przez trzy samoloty. Nie uciekaliśmy już pod krzak. Położyliśmy się nad wodą, a bomby padały w odległości stu metrów od nas. Czułem, jak po każdym wybuchu porusza się ziemia pod moim brzuchem. Patrząc bokiem zobaczyłem, że Średnim silnie podrzuciło i leży bez ruchu.
– Co ci się stało? – zawołałem przestraszony, myśląc, że może zranił go spadający odłamek bomby.
– Żaba, k… ją mać! Skoczyła na mnie i przestraszyłem się – odpowiedział z obrzydzeniem.
Po zbombardowaniu mostu postanowiliśmy opuścić to miejsce, bo przy okazji takiego sąsiedztwa można oberwać odłamkiem. Poszliśmy brzegiem szosy, a środkiem szła duża grupa żołnierzy. Uszliśmy może kilometr drogi, gdy gwizdki znów oznajmiły alarm lotniczy. Razem z żołnierzami zboczyliśmy do rowu ciągnącego się wzdłuż szosy. Od strony Garwolina, dokładnie nad samą szosą, na niedużej wysokości leciały trzy samoloty. W odległości pięćdziesięciu metrów zobaczyłem mały betonowy mostek łączący nad rowem boczną drogę z szosą.
– Pod ten mostek! – krzyknąłem do chłopaków i pobiegłem pierwszy, a za moimi plecami koledzy, dwóch żołnierzy i granatowy policjant. Gdy dobiegliśmy do mostku, już sypały się bomby, i to właśnie po naszej stronie. Słychać było gwizd spadających bomb, wybuchy, unosił się czarny dym, a wszystko to błyskawicznie zbliżało się do naszego mostku. Wybuch tuż przed mostkiem. „Teraz w mostek” – pomyślałem i już usłyszałem wybuch – za mostkiem. Staliśmy wszyscy spokojnie, tylko policjant miotał się w panicznym strachu, wołając bez przerwy: „O mój Boże! O Boże kochany!”
Wrzasnąłem na niego ze złością:
– Uspokój się pan, do cholery! Już po strachu. Pryskajmy teraz w bok, bo znów mogą przylecieć.
Pod mostek wszedł żołnierz ranny w nogę. Odłamek przebił mu but z cholewą i przez dziurkę w bucie lała się krew. Po chwili już był drugi ranny. Policjant uciekł. Wyszedłem za nim i widziałem, jak wsiada na rower, który zostawił na szosie, i ile sił w nogach pedałuje w kierunku bocznej drogi.
Żołnierze zajęli się jednym rannym, a ja już drugiemu prułem cholewę swoim fińskim nożem. Gdy zdjąłem but, przyszli żołnierze i zajęli się robieniem opatrunku. Wyszyliśmy na boczną drogę. Przy drodze tej, w odległości pięćdziesięciu metrów od szosy, paliła się chałupa, a po drugiej stronie leżał gospodarz ze zmiażdżona do kolana nogą.
– Panowie, ratujcie mnie! – błagał. – Nie zostawiajcie mnie, bo umrę. Stanęliśmy przy nim zastanawiając się, jak mu pomóc.
– Trzeba mu ścisnąć nogę – zdecydowałem. I już zdejmowaliśmy z niego pasek, którym silnie zacisnęliśmy nogę powyżej kolana.
– Teraz idziemy szybko do wsi, po ludzi, żeby zabrali rannych – zaproponował Mały.
To było jedyne logiczne wyjście. Poszliśmy. Za nami zostało wołanie gospodarza: „Panowie, nie zostawiajcie mnie!” Po kilku minutach byliśmy już we wsi, oddalonej od szosy nie więcej niż pół kilometra. Na skraju wsi, ukryci w krzakach, leżeli żołnierze, a wśród nich kilku miało torby oznaczone czerwonym krzyżem. Powiedzieliśmy im o rannym chłopie i żołnierzach. Sierżant wydał rozkazy i już po chwili w kierunku szosy pojechały dwa konne wozy z obsługą sanitarną. Zapytałem ich, czy jechał tędy policjant na rowerze.
– Owszem, jechał – odpowiedział sierżant – ale tak pędził, jakby mu pies przy portkach wisiał.
– Jeśli spotkamy go po drodze, to mu, draniowi, łeb urżnę – powiedziałem do żołnierza, z którym rozmawialiśmy. – Przecież widział rannych! Taki bydlak, pałką to potrafi bić!
Minęliśmy wieś i poszliśmy miedzami wzdłuż szosy. Ale samoloty znów położyły nas w małym rowku pod jedynym rosnącym tu krzakiem. Przeleżeliśmy tak cały dzień, a wieczorem na szosę – i do Garwolina.
Garwolin w płomieniach. Teraz szliśmy już tylko nocą, a rano schodziliśmy w pole i układaliśmy się spać pod jakimś samotnie rosnącym krzakiem. Ryki – spalone. Przy tlących się zgliszczach siedziała kobieta i grzebiąc patykiem w popiele, śmiała się. Wariatka. Patrzyłem i poczułem ciarki na plecach. Niesamowity śmiech. Cichy, wariacki śmiech.
Kurów – spalony. Sterczą tylko kominy spalonych chałup. Na brzegu szosy trupy ludzi.
– Tu leży kobieta! – zawołał Mały idący przodem.
Podeszliśmy bliżej, może jeszcze żyje. Była to młoda, ładna kobieta. Nie żyła.
Kilka kilometrów szliśmy wśród płonących lasów. Środkiem szosy wojsko, bokiem cywilna ludność.
– Gdyby Niemcy teraz zrobili nalot – to familijny klops – powiedziałem do chłopaków. – Na szosie widno jak w dzień, a z jednej i z drugiej strony płonące lasy.
– Nie kracz – wtrącił Średni – bo możesz wykrakać, a wtedy jatka. Markuszów – spalony. Wreszcie Lublin, ale tu też nie mobilizują do wojska. Każą iść do Zamościa. Zbuntowałem się.
– Nie idę do Zamościa – powiedziałem. – Teraz mam już niedaleko do rodziny.
Chłopaki też mieli już dosyć wędrówki, więc pewnego dnia z przygodami odwaliliśmy ostatnie pięćdziesiąt kilometrów i zatrzymaliśmy się u dalekie j rodziny mojego ojca. Na tym etapie, zaraz za Lublinem, dał nam popęd niemiecki samolot, który zjawił się raptownie nad nami, lecąc ha wysokości przydrożnych drzew. Szliśmy w dzień, więc szosa była zupełnie pusta. Gdy zobaczyliśmy zbliżający się samolot, szybko uciekliśmy z szosy i położyliśmy się za dużymi kamieniami, które tworzyły coś w rodzaju płotu odgradzającego pole, żeby przechodzące bydło nie niszczyło zasiewów. Samolot zniżył się na wysokość kilkunastu metrów i przeleciał dokładnie nad nami.
Zaledwie zdążyliśmy się podnieść, on już leciał z powrotem. Przeskoczyliśmy przez kamienie i położyliśmy się z drugiej strony. Usłyszeliśmy warkot nad głowami i trajkot karabinu maszynowego. Teraz, gdy nas minął, obserwowaliśmy, jak robi skręt i znów wraca do nas. Skok na drugą stronę i serdeczne przytulenie się do kamieni. Teraz już nie czekaliśmy na jego powrót, lecz gdy tylko nas minął, już byliśmy po drugiej stronie naszej kamiennej osłony. Przeleciał jeszcze dwa razy, a gdy spostrzegł, że nie da rady nas ustrzelić, zajechał z boku i lotnik pogroził nam pięścią, a my odwdzięczyliśmy się jeszcze lepszym ruchem, gdy to jedną rękę kładzie się na przedramieniu drugiej i tą drugą dopiero się macha. Domyśliliśmy się, że bomby musiał wyrzucić – nad Lublinem, dlatego do nas strzelał tylko z karabinu maszynowego. Gdyby miał coś jeszcze, to na pewno by nas poczęstował.
Nie tracąc humoru poszliśmy dalej. Już nikt nas więcej nie zaczepiał. Gdy odwaliliśmy czterdzieści kilometrów, a do wieczora było jeszcze daleko, zdecydowaliśmy, że trzeba wstąpić do chałupy, pożywić się i przespać chociaż z godzinę – bo przecież od świtu byliśmy w drodze. Gospodarz, do którego wstąpiliśmy, przyjął nas bardzo serdecznie, nakarmił i zrobił posłanie w stodole. Podczas gdy jedliśmy, on opowiadał, ile to już ludzi przeszło przez wieś w ciągu ostatnich dni. Ubolewał nad tymi, którzy musieli uciekać ze swych domów. Śmieszyło go i nie rozumiał, dlaczego ci ludzie, gdy tylko posłyszą warkot samolotu, zaraz pędzą wszyscy jak wariaty w pole. Opowiedzieliśmy mu, co widzieliśmy po drodze: o spalonych wsiach, w których nie pozostał nawet jeden dom, o trupach przy drogach i wariatach na zgliszczach. O tym, że Niemcy strzelają nawet do pastuszków na łąkach, i o tym, jak to przed kilkoma godzinami zaledwie polował na nas niemiecki samolot. Gospodarz słuchał, kręcił głową, ale widziałem, że nam nie wierzy.
Gdy już najedliśmy się solidnie, poszliśmy spać do stodoły, prosząc gospodarza, żeby nas zbudził za dwie godziny.
Ze snu wyrwał nas huk bomb. Słychać jeden wybuch, drugi, trzeci… Coraz bliżej. Wreszcie huk, brzęk szyb, stodoła zatrzeszczała i… cisza.
– Chłopaki, lecimy! – krzyknąłem. Poderwałem się z posłania i już otwieram drzwi stodoły. Przy mnie stoi Średni. Mały, zaspany, usiadł na posłaniu i zdziwiony zapytał:
– Po co? Przecież już po wszystkim. – Otworzyliśmy już drzwi, a Mały kładzie się z powrotem spać.
– Wstawaj, bydlaku, k… twoja mać! – wrzasnąłem wściekle. – Ratować może trzeba!
Po takiej grzecznej prośbie nie mógł już odmówić. Wyskoczyliśmy razem przed zabudowania.
Okazało się, że ostatnia bomba trafiła w zabudowania sąsiada. Paliła się chałupa i stodoła – a w głębi wsi palił się jeszcze jakiś budynek. Chałupa naszego gościnnego gospodarza znajdowała się zaledwie kilkanaście metrów od płonących zabudowań. Po długiej drabinie weszliśmy na dach, a po chwili już gospodarz podawał nam duże, zamoczone w wodzie płachty,” którymi gasiliśmy płonącą słomę, przenoszoną przez wiatr na słomiany dach naszej chałupy. Po kilku minutach płachty już były suche. Przez cały czas rodzina gospodarza dostarczała nam na dach wodę w wiadrach, którą polewaliśmy dach, płachty i siebie. Zbiegli się ludzie. Część ratowała płonące zabudowania, inni z płachtami obsadzili dachy naszych budynków i w ten sposób nas zmienili, bo nie sposób było wytrzymać długo w takim gorącu. Na dachu ludzie zmieniali się co kilkanaście minut, a ci na dole systemem taśmowym podawali wiadrami wodę do polewania dachu. Gdy już zabudowania sąsiada dogasały, a nasi gospodarze wnosili do chałupy swoje graty, które w czasie pożaru ludzie wyciągnęli na podwórze, zapytaliśmy gospodarza, czy teraz wierzy, że to, co mówiliśmy o Niemcach, było prawdą. Poszliśmy ze wsi żegnani serdecznie przez gospodarza i zaopatrzeni w żywność.
Po trzech godzinach, już po ciemku, doszliśmy do wsi Małków, która była celem naszej wędrówki.
Trzy dni później dotarły do wsi matka moja i siostra, które wyjechały z Warszawy pociągiem tego samego dnia, kiedyśmy my wyszli piechotą. Opowiedziały nam, jak Niemcy bombardowali pociąg, jak musieli czekać na reperację torów, jakimi sposobami zdobywali żywność. W rezultacie przyjechały trzy dni po nas. Po tygodniu do wsi przyszedł mój starszy brat, który w tym czasie służył w wojsku. Ten znów przyszedł piechotą prawie od rumuńskiej granicy. W wędrówce swojej starał się unikać spotkania z Niemcami, a przede wszystkim z nacjonalistami ukraińskimi, którzy strzelali do każdego człowieka w mundurze. Przyszedł wygłodzony i wyczerpany biegunką, na którą zachorował żywiąc się w drodze różnymi surowiznami. Nie chciał iść do Rumunii, twierdząc, że miejsce każdego Polaka jest w Polsce. Byłem tego samego zdania.
Po kilku dniach wybrałem się z Małym i Średnim na rozpoznanie do Chełma, oddalonego od naszej wsi o dwadzieścia cztery kilometry. Tego samego dnia weszły tam wojska radzieckie. W mieszkaniu mojej dalekiej rodziny, u której się zatrzymaliśmy, zakwaterowano trzech oficerów radzieckich. Gdy w rozmowie powiedzieliśmy, w jakich pracujemy zawodach, namawiali nas na wyjazd do Rosji.
– Roboty u nas mnogo – mówili. – Jeśli chcecie, możecie jechać z nami. Nie zgodziliśmy się na ich propozycję.
– Tu są nasze rodziny, nasz naród – mówiliśmy z przekonaniem. – Tacy jak my przydadzą się na miejscu, a pewnie „rabota” też będzie ciekawsza.
Trzeciego dnia rano, gdy wstaliśmy, okazało się, że w miasteczku nie ma już rosyjskiego wojska. W nocy wycofali się na linię Bugu.
Wróciliśmy do swojej wsi. Ciężko nam było iść, bo dźwigaliśmy na plecach po dwa karabiny, które znaleźliśmy w lesie, a do znalezionych chlebaków pakowaliśmy amunicję. Do chałupy weszliśmy od strony łąk, żeby nas z tym majdanem nie widzieli miejscowi chłopi. Nasi gospodarze to trzej bracia w wieku od dwudziestu do dwudziestu pięciu lat. Przy ich pomocy zawinęliśmy broń i amunicję w naoliwione szmaty i zakopaliśmy w krzakach na pastwisku. We wsi od dwóch dni kwaterowała polska konnica, lecz tej nocy odjechała.
Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że Niemcy są w odległej o dziewięć kilometrów osadzie. W sąsiedniej wsi koloniści niemieccy wybudowali już bramę powitalną i uroczyście szykują się na przyjęcie niemieckich żołnierzy. Doszliśmy do wniosku, że warto popsuć im tę uroczystość. Postanowiliśmy podpalić w nocy wieś. Zaplanowaliśmy, że podpalimy chałupę na końcu wsi, a gdy wszyscy będą ją ratować, wtedy podpalimy równocześnie kilka chałup w różnych punktach. Każdy będzie podpalał inne zabudowanie na własną rękę i postara się jak najszybciej przyjść na wyznaczone miejsce, z którego razem wrócimy do siebie. Żeby powitalna iluminacja wyglądała piękniej, postanowiliśmy wciągnąć do akcji naszych gospodarzy. Młode chłopy, na pewno się zgodzą, a wtedy będziemy mogli podpalić równocześnie więcej chałup.
Gdy przedłożyłem im nasz plan, pomyśleli… i odmówili.
– Nasza wieś jest najbliżej tamtej, niemieckiej wsi. Jak podpalimy, to domyśla się, że to zrobiła nasza wieś, a wtedy w odwecie mogą nas spalić i powystrzelać ludzi.
Na nic nie zdało się nasze przekonywanie. Nie chcieli i nam zabronili. W tej sytuacji nie mogliśmy już zrobić tego sami i żałowaliśmy tylko, że powiedzieliśmy o tym naszym gospodarzom.
Następnego dnia przed południem do wsi przyjechali Niemcy. Zobaczyłem ich wtedy pierwszy raz. Staliśmy we trzech przed chałupą i patrzyliśmy z ciekawością i nienawiścią na nie znane nam mundury. Jechali wolno przez wieś na ciężkich koniach z obciętymi ogonami. Rozkwaterowano ich w całej wsi. Chodziliśmy we trzech po chałupach znajomych gospodarzy, żeby przyjrzeć im się z bliska. W jednej chałupie kwaterowało dwóch oficerów. Gdy weszliśmy, w izbie było już kilka osób: gospodarze, dwóch sąsiadów i miejscowy kolonista. Niemiec, który przychodził w konkury do córki gospodarza. Oficerowie grzecznie rozmawiali z chłopami, a tłumaczem był miejscowy Niemiec. Pytali o warunki życia w Polsce, jakie są zarobki, o ceny różnych towarów, mówiąc równocześnie, jak te sprawy wyglądają w Niemczech. Posłuchałem cierpliwie kilka minut i zadałem pytanie, jak to u nich jest z tymi erzatzami, jak margaryna zamiast masła, sztuczny kauczuk, sztuczna benzyna i materiały. Odpowiedzieli nam, że to jest tylko polska propaganda.
Średni zwrócił się do tłumacza, żeby zapytał, po jaką cholerę oni zaczęli wojnę z nami i po co właściwie tu przyszli. Tłumacz zawahał się, ale oficer spostrzegł, że pytanie musiało się nie podobać, więc sam zapytał, co Średni powiedział. Gdy powtórzono mu pytanie, odpowiedział:
– Wojska niemieckie przyszły wyzwolić prześladowaną ludność niemiecką mieszkającą w Polsce i teraz urządzać będą nowe życie.
– Czekajcie, s…syny, my wam tu lepsze życie urządzimy – mruknął Średni pod nosem, jednak tak głośno, że wszyscy usłyszeli. Spojrzałem wymownie na Średniego i powiedziałem:
– Spokój.
A tłumacza poprosiłem, żeby powiedział, czy był w Polsce prześladowany i w jaki sposób. Nie chciał odpowiedzieć. Rozmawiał teraz z oficerami, ale nie powtórzył tego, co powiedziałem. Średni i Mały siedzieli na ławie pod ścianą i bez przerwy przygadywali, a chłopi, słysząc to, nie mogli powstrzymać się od śmiechu.
Pomyślałem, że jeśli teraz tłumacz powie, z czego się wszyscy śmieją, to może być z nami nieklawo. Dałem chłopakom znak, że czas już urywać się, i po chwili wyszliśmy z chałupy. Następnego dnia Niemcy opuścili wieś, wyznaczając na sołtysa miejscowego Niemca.
Chłopaki chcieli wracać do Warszawy, a ja znów postanowiłem zaczekać, aż mój brat dojdzie do zdrowia, żeby wracać razem z nim. Wobec tego Średni i Mały, zaopatrzeni dobrze w żywność na drogę, pożegnali gościnnych mieszkańców wsi, którzy nas żywili przez cały czas pobytu, i wyruszyli piechotą w powrotną drogę.
Przez trzy tygodnie byliśmy na utrzymaniu prawie całej wsi. Do której chałupy tylko wstąpiliśmy – częstowano nas jedzeniem. Każdy gospodarz bił świnie i ukrywał część mięsa oraz zboże w obawie, że jeśli dojdzie do działań wojennych na ich terenie, to wszystko może się zmarnować, spalić albo zabiorą Niemcy. Niejeden raz byliśmy tak obżarci, że po wyjściu z chałupy kładliśmy się na trawie, bo nie mogliśmy się poruszać.
– Dopóki mamy – mówili chłopi – będziemy jedli wszyscy. A jak nie będzie, to wszyscy nie będziemy jedli.
Prócz tego, co zjedliśmy, dawali nam jeszcze żywność dla mojej rodziny. Wieś Małków i jej życzliwych mieszkańców wspominamy zawsze z uczuciem serdeczności.
Wacek, mój brat, doszedł wreszcie do zdrowia i w tydzień po odejściu kumpli we dwóch wyruszyliśmy do Warszawy.
Powrotna droga przeszła bez żadnych większych przygód. Gdy minęliśmy Łęczną, rozpadał się deszcz. Do domu nie spieszyło się nam tak bardzo, żebyśmy mieli moknąć na zimnym, październikowym deszczu. Postanowiliśmy zatrzymać się gdzieś do następnego dnia. Wstąpiliśmy do jednej chałupy – gospodarz nie przyjął nas. Powiedział, że nie ma miejsca. To samo powtórzyło się w drugiej, trzeciej i czwartej chałupie. Co robić? – zastanawialiśmy się. Deszcz leje, a te cholerne chamy nie chcą wpuścić do chałupy. I pomyśleć, że to tylko trzydzieści kilometrów od Małkowa, w którym chłopi tak serdecznie przyjmowali wszystkich uciekinierów. A ci rozwydrzeni pewnie dlatego, że mieszkają przy szosie i niedaleko Lublina. Nauczeni na wszystkim zarabiać.
Zbliżyliśmy się do następnej chałupy, stojącej przy szosie.
– Dalej nie idę – powiedziałem do Wacka. – Z tej chałupy wygnać się nie damy. Jak nie zechce przyjąć, to włażę „na duś”, na chama.
– A jak chłop stanie do draki? – zapytał Wacek.
– To będzie ją miał. Jak „trep” nie ma w sobie litości dla moknących wędrowców, to ja też bez litowania się nad nim mogę mu łeb rozbić „paragrafem”. – Mówiąc to skręciłem do chałupy.
Chociaż byłem zły, jednak o przyjęcie nas prosiłem grzecznie.
– Czy przyjmie nas pan do jutra rana? – zapytałem gospodarza, który otworzył nam drzwi. – Chcieliśmy dojść do Lublina, ale deszcz przeszkodził.
– Proszę, wejdźcie – odpowiedział gospodarz bez żadnej złości. – Tyle ludzi już tu nocowało, to i tym razem też się miejsce znajdzie.
Do wieczora było jeszcze kilka godzin, ale że padał deszcz, to gospodarz nie wychodził do żadnej pracy. Opowiadał nam, ile to ludzi przechodziło tędy w jedną i drugą stronę, ile osób u niego nocowało i jak się zachowywali. Jedni byli grzeczni – zjedli, przenocowali, podziękowali albo i płacić chcieli. Inni znikali w nocy, a rano okazywało się, że coś z domu zginęło. – Różni są ludzie – mówił gospodarz.
Powiedziałem mu, jak nas przyjmowano w tamtych chałupach. – To, panie, Niemcy, koloniści. Cztery lata już tu mieszkam i z nimi nie mogę się zgodzić. Oni tylko ze sobą żyją. Gorzej już nie mogliście trafić.
Przespaliśmy noc w drugiej, nie wykończonej izbie, na posłaniu ze słomy, przykryci lnianymi płachtami, a rano, po pożegnaniu uprzejmych gospodarzy, którzy nawet nie chcieli przyjąć zapłaty za kolację i śniadanie, poszliśmy do Lublina. Z Lublina do Dęblina pojechaliśmy towarowym pociągiem, który składał się z czterech platform załadowanych ludźmi. Z Dęblina do Otwocka piechotą, z noclegiem w okolicach Garwolina. A z Otwocka do Warszawy kolejką dojazdową, która już kursowała normalnie według rozkładu jazdy. Gdy od kolejki szliśmy piechotą do domu, przyglądałem się rozwalonym i spalonym domom. Ciekaw byłem, jak wygląda nasza ulica Tatrzańska, czy stoi nasz dom i jak teraz będzie się układało moje życie pod okupacją, wśród wrogów, których już nienawidziłem. Patrzyłem spode łba na każdego mijanego Niemca i zastanawiałem się, co i jak należy robić, żeby im wleźć za skórę. Myślałem o fabryce, czy będzie uruchomiona, o kolegach – czy wszyscy żyją. Czy Średni i Mały dotarli bez przeszkód do domu? Patrząc na zniszczoną Warszawę żałowałem, że nie było mnie tu w czasie oblężenia. Wreszcie doszedłem do rogu Tatrzańskiej. Spojrzałem – dom stoi, tylko w większości okien dykta zamiast wybitych szyb. Mieszkanie moje też zastałem całe, tylko bez szyb i z uszkodzoną odłamkiem pocisku artyleryjskiego szafą. Następnego dnia brat pojechał do żony, a ja zostałem w domu sam na swoich starych śmieciach. Zobaczymy, jakie zmiany przyniosą następne dni.
W pierwszych dniach września 1939 roku, gdy już wiadomo było, że Niemcy będą zdobywali Warszawę, postanowiłem wystać matkę i siedemnastoletnią siostrę pociągiem w okolice Chełma Lubelskiego do rodziny.
Przyjechały mając tylko to, co na sobie, bo wiadomo – bagaże diabli wzięli, a z nimi wszystkie najlepsze ciuchy i kosztowniejsze przedmioty, które wysłaliśmy, żeby ich w Warszawie nie stracić w czasie bombardowania. No bo złe nie śpi i przez głupi przypadek może oberwać dom, w którym mieszkaliśmy.
Gdy po zakończeniu działań wojennych wróciłem do Warszawy, zastałem dom cały, a w nim resztę ubrań – tych gorszych – które zostawiliśmy na stracenie. Matce zachciało się posiedzieć przez jakiś czas na wsi – no bo to w Warszawie głód i brak komunikacji, a piechotką to już mamuśka za stara na taką wycieczkę.
Od znajomego złodziejaszka z Wójtówki kupiłem za czterdzieści złotych rower, zwykłego starego „koguta”. Do bagażnika przymocowałem solidny pakunek z ciuchami i postanowiłem pojechać z tym na wieś, do matki. Dwieście kilometrów z bagażem to nie byle co, ale jak ja tę trasę przerobiłem w obie strony nogami, to co to dla roweru? Jeden dzień – i jestem w Lublinie, następny dzień – na miejscu. Do podróży skombinowałem jakiś roboczy kombinezon – że to niby kurz, szkoda ubrania itd. – a w przeddzień wyjazdu kupiłem kilogram zabitej krowy, żeby zrobić sobie śniadanie i zabrać coś na drogę.
Pech zaczął mnie prześladować od raniusieńka w dniu wyjazdu. Wstałem wcześnie, by przygotować sobie żarcie. Krowinę pokroiłem w kawałki, każdy kawałek zbiłem dobrze tłuczkiem, na patelnię nałożyłem tłuszczu, cebuli i mięsa i wszystko to razem na ogień. Cebula już się usmażyła – mięso twarde. Węgiel, który do niedawna był cebulą, wyrzuciłem – a mięso robi się coraz twardsze. Posmażyłem jeszcze trochę i mięso wyrzuciłem, bo mimo zdrowych zębów nie można go było ugryźć. Wtedy dopiero zjadłem śniadanie, maczając chleb w tłuszczu zabarwionym węglem ze spalonej cebuli, kilka kawałków chleba w kieszeń – i w drogę.
Rano pogoda była taka coś nie bardzo, ale od czego optymizm – pogoda się ustali. I faktycznie. Ledwie dojechałem do Wawra, zaczął kropić mały deszczyk. Drobiazg – tydzień taki deszcz musi padać, żeby mnie przemoczyć. Ale jemu, draniowi, widocznie się spieszyło, bo zaczął padać gęściej.
Pech, cholera! W Wiązownej pękła przekładnia, dalej jechać nie mogę, bo spada. Rower za rogi i dalej piechotką, a rower obok mnie. Jest kuźnia. Pytam kowala, czy da radę z naprawieniem przekładni. Dobra nasza – jest jakaś stara przekładnia, którą nałożył mi na miejsce pękniętej za jedne trzydzieści złotych.
Rower już dobry, ja trochę zniszczony, ale nie tracąc fantazji pojechałem dalej. I teraz dopiero deszcz pokazał, co potrafi. W dziurach powybijanej nawierzchni szosy potworzyły się wielkie kałuże. Ścieżki przy szosie – jedno błoto, a ja w pewnym momencie czuję, jak mi pierwsza kropelka poleciała po skórze na plecach i zatrzymała się w pasie. Spodnie na nogach już dawno przemokły do ciała. Minąłem Garwolin już cały zmoczony, ale kręcę dalej. Coraz ciężej lawirować między kałużami, a lawirując robię dwa razy więcej drogi, niż gdybym jechał prosto. Kilka kilometrów za Garwolinem zobaczyłem w małym lasku przy drodze samotnie stojącą chałupę z dymiącym kominem. Wtedy dopiero wyraźnie odczułem, że jestem przemoczony do tak zwanej ostatniej nitki i że cholerycznie mi zimno – bo to przecież już druga połowa października. A tuż obok chałupa i ciepło od kuchni, przy której można będzie się wysuszyć i ogrzać.
Postawiłem rower przed chałupą, zapukałem i wchodzę do izby. Pierwsze moje spojrzenie padło na ściany obwieszone obrazami, ciasno jeden obok drugiego. Był to jakby jeden obraz biegnący przez wszystkie ściany, poprzedzielany tylko listwami ram. „Kandydaci na świętych” – pomyślałem, a głośno powiedziałem:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
– Na wieki wieków – odpowiedzieli mi.
– Dzień dobry – powiedziałem dopiero teraz.
Gdy odpowiedzieli, poprosiłem o pozwolenie ogrzania się troszkę przy ogniu, żeby wysuszyć ubranie. Popatrzyli na siebie i gospodarz wyraził zgodę. Wprowadziłem rower do sieni, kombinezon zawiesiłem nad kuchnią, a sam usiadłem tak, żeby szybko wyschnąć.
Nie wiem, jak to się stało, że na widok tylu obrazów wyskoczyłem z „pochwalonym”, ale wyczułem, że to będzie najmądrzejsze posunięcie taktyczne, bo chłopi wtedy nie chcieli przyjmować do siebie nikogo. W czasie działań wojennych przewaliła się taka masa ludu, raz z Warszawy, później do Warszawy – a ludzie to byli różni. Więc jak już zacząłem odstawiać „gzymsika”, to trzeba było ciągnąć dalej, bo deszcz leje coraz większy. Więc zacząłem opowiadać o tym, jak zostaliśmy zniszczeni, jak dobrzy ludzie pomogli, jak im Pan Bóg i Matka Boska wynagrodzi. W mojej gadce często przewijały się takie słowa jak: mamuńka, tatuś, cioteczka kochana, do kościółka, dziękować Bogu i tym podobne delikatne, pieszczotliwe słówka, przesycone miłością do Boga. Od dziecka byłem niewierzący, ale deszcz pada, chłop może wyprosić, czas płynie, więc już i tak daleko nie dojadę. Wreszcie z pokorą zapytałem, czy będzie można przenocować, bo to deszcz taki i do Lublina daleko, a w Lublinie to już kuzynek – uczył się na księdza – moją osobą się zaopiekuje. Zgodzili się bardzo chętnie i – narodzie drogi! – sprowadzili rodzinkę z odległej prawie o kilometr wsi, żeby zobaczyli bogobojnego faceta z Warszawy.
Robiło się już ciemno, gdy do chałupy weszło dwóch mężczyzn i dwie kobiety, wszyscy z rowerami. Poprosili o nocleg. Gospodarz odmówił. Ludzie ci byli zupełnie przemoczeni, drżeli z zimna, a chłop nie chce ich przyjąć. Wstawiłem się cicho za nimi, operując argumentami wiary. Chłop uspokoił się, ale zażądał pieniędzy za nocleg. Do bocznej, całkowicie pustej izby rzucił dwie wiązki słomy na podłogę, dał im naftową lampę i kazał sobie z góry zapłacić za nocleg oraz zupę kartoflaną, którą obiecał im ugotować. Ludzie ci jeździli z Warszawy na wieś po żywność dla siebie i na handel. Wyciągnęli wódkę i zawołali mnie do towarzystwa. Odmówiłem, twierdząc, że wódki nigdy jeszcze nie piłem, a płakać mi się chciało, że musiałem odmówić. Ale przecież nie mogłem wypaść z raz przyjętej roli.
Na kolację dostałem michę pszennych klusek z mlekiem – a na dobranoc garnuszek gorącego mleka z masłem, żebym się nie zaziębił. Spać położyli mnie do łóżka ze świeżo powleczoną pościelą. Przed spaniem cała rodzina uklękła do wieczornej modlitwy, więc ja też. Wszyscy już powstawali z kolan, a ja jeszcze waliłem się pięścią w piersi tak gorliwie, jak chyba przedtem nigdy w życiu.
– Mój Boże kochany! – zaszczebiotała gospodyni. – Tyla tu ludzi nocowało u nas, ale pierwszy dopiero taki, co przed spaniem pacierz zmówił.
Rano modlitwa, śniadanie i jazda dalej – bo deszcz w nocy przestał padać. Gospodarz nawet słuchać nie chciał o zapłacie za nocleg i jedzenie. Jest niedziela, deszcz nie pada, szosa z wybojami się skończyła, teraz jadę po asfalcie i śpiewam sobie wesoło. Śpiewająco dojadę do Lublina.
Pech! W rowerze urwał się prawy pedał, a ja jestem dopiero w połowie drogi między Rykami a Kurowem. Więc swojego bydlaka za rogi i marsz przed siebie – a szosa dobra, asfaltowa i deszcz nie pada.
Ciągnąłem go ze trzy kilometry, zanim doszedłem do wsi przy szosie. W pobliżu szosy kuźnia. Podchodzę – zamknięta. Prawda, przecież to niedziela. Odnalazłem kowala i proszę o przyczepienie pedału.
– W niedzielę nie będę robił, choćby mi pan nie wiem ile zapłacił – odpowiedział na moją propozycję dobrej zapłaty. A tu ładna pogoda i dopiero godzina jedenasta rano.
Szukam kwatery – nikt nie chce przyjąć. Dopiero sołtys wyznaczył mi chałupę, w której mogę się zatrzymać do następnego dnia. Gospodarze, sympatyczni ludzie, przyjmują na kwaterę tylko ludzi skierowanych przez sołtysa, bo ten legitymuje, to mniej kradną.
Nakarmiono mnie. Przenocowałem względnie dobrze – zapłaciłem kamieniami do zapalniczek, których na wszelki wypadek dość dużo wziąłem ze sobą. Rano kowal zaklepał mi pedał i – jazda w dalszą drogę.
Gdy byłem już na przedmieściu Lublina – pech! Widzę, że przednie koło coś dziwnie mi się kiwa, jak pijane obija się po bokach widelca. Zlazłem z roweru i cóż: pękła ośka. Cholerny, zbuntowany rower! Bydlę przeklęte! Za kierownicę go i znów piechotą przez cały Lublin na ulicę Długą, gdzie mieszkał mój daleki kuzyn. A tu jak na złość znów deszcz i nie można wyjść z domu, żeby poszukać nowej ośki.
Następnego dnia mimo deszczu łaziłem po mieście i wreszcie po długim szukaniu kupiłem ją w sklepiku ze szmelcem na Starym Mieście.
Było już po południu, gdy wyjechałem z Lublina. A tu trzeba przejechać jeszcze prawie sześćdziesiąt kilometrów. Którędy jechać? Przez Piaski dalej – ale. szosą. Przez Łęczną bliżej – ale kawałek chłopską drogą, jak mi tłumaczono. Ale to dobra droga. Rowerem dobrze się jedzie. Wybrałem drogę przez Łęczną i przekląłem Łęczną, drogę, rower, wojnę, Niemców oraz cały świat razem z jego satelitami.
Już nieważne nawet było to, że co kilkanaście minut padał deszcz – ale to, co zobaczyłem, gdy minąłem Puchaczów. Ten „kawałek” dobrej drogi to chyba osiem kilometrów błota i gliny zalanej wodą. Kawałek jechałem, kawałek szedłem, i tak na zmianę. Pomaleńku, z nogami zamoczonymi do pół łydek, dotarłem do szosy Lublin – Włodawa. Teraz jeszcze kawałek na rowerze szosą, kawałek na piechotę do wsi i pozostało mi tylko trzy kilometry do następnej wsi – a tam już „meta”. Trzy kilometry w całkowitych ciemnościach, piechotą, po błocie, ciągnąc rower obok siebie. Nogi i tak już mokre, więc na kałuże nie zwracałem żadnej uwagi – tylko parłem jak czołg, prosto przed siebie, bez względu na przeszkody.
Wreszcie wieś i chałupa, w której mieszkają moje babulki. Gdy wszedłem w obejście, opadły mnie trzy złe psy, które już zostały spuszczone z łańcuchów. Oparty plecami o ścianę zasłaniałem się przed nimi rowerem. Wreszcie z chałupy wyszła gospodyni, odpędziła psy, a ja wszedłem – i z krzykiem na gospodarzy, że tak wcześnie spuścili psy.
– No bo, proszę pana – mówi gospodyni – kto mógł wiedzieć, że tak późno jeszcze ktoś do nas przyjdzie. Przecież my sami mieszkamy, pod lasem…
– Co za „proszę pana”, do jasnej cholery! – wrzasnąłem.
Wtedy dopiero poznały mnie. no bo w kombinezonie, mokry, zabłocony, w błocie po kolana, a najważniejsze – niespodziewany, a w chałupie paliła się tylko mała naftowa lampka.
Dwa dni odpoczywałem, a trzeciego rozebrałem rower na tak zwane czynniki pierwsze – smarowałem, czyściłem i szykowałem go do powrotnej drogi, bo wynikł jeszcze nowy feler – tylna piasta torpedo przepuszczała. Gdy jechałem na wolnym luzie, to później dwa, trzy obroty pedałami kręciłem na luzie, zanim piasta znów ciągnęła normalnie.
Poprzedniego dnia jeden gospodarz przywiózł mi z Chełma pięć kilogramów tytoniu i dziesięć litrów spirytusu. Na spirytus przywiozłem z sobą ośmiolitrową bańkę i dwie jednolitrowe wojskowe manierki. Spirytus był koloru żółtego i zalatywał rdzą – podobno przechowywany był w zardzewiałej beczce – ale to drobiazg, najważniejsze, że siłę przepisową posiadał. Bańkę opakowałem tytoniem, żeby z zewnątrz nikt się jej nie domacał. Wszystko razem owinąłem workiem, blisko otworu worka lokując manierki, by na wszelki wypadek były pod ręką. Wszystko razem na bagażnik i… serwus rodzinka i wioska, jadę do domu!
Wyjechałem już po obiedzie – no bo przecież te głupie sześćdziesiąt kilometrów do wieczora przekręcę. Pięć kilometrów drogą polną do szosy, a dalej już szosą przez Piaski do Lublina.
Tym razem zaczęło się dobrze. Deszczu nie było, kałuż też nie było, więc tra-la-la, śpiewająco się pedałuje. Ale pech to pech. Kilometr przed Piaskami pękł mi łańcuch. Dociągnąłem rower do miasteczka, kowal zajął się jego reperacją, a ja wlazłem do jakiegoś brudnego żydowskiego sklepiku pożywić się. Dostałem tylko chleba i ogórków kwaszonych, ale i to dobre, gdy chce się jeść. Dość długo trwało, zanim kowal wyszukał odpowiedni kawałek łańcucha. Lecz w końcu rower został naprawiony i bez żadnych przygód dostałem się do Lublina, już po godzinie policyjnej – i nawet wydawało mi się dziwne, że nikt rnnie z tego powodu nie zaczepił.
Z Lublina do Warszawy miałem zamiar jechać dwa dni, z odpoczynkiem u swoich świątobliwych wieśniaków. Dlatego wyjechałem dość późno i… przeliczyłem się z czasem. Bo nie przewidziałem nowej komplikacji. Przy skrzyżowaniu dróg stał duży murowany dom, a przed domem posterunek niemiecki z karabinem. Gdy mijałem żołdaka, ten zaszczekał coś do mnie, ale nie zwróciłem na niego uwagi, tylko pedałowałem dalej. Gdy minąłem go zaledwie o kilka metrów, wrzasnął znów. Obejrzałem się i zobaczyłem, że on ściąga z pleców karabin. Zawróciłem, a on założył mi mowę, z której nic nie rozumiałem, ale z gestykulacji połapałem się, że mam zawrócić, a gdy będę jechał z powrotem – mam zdjąć przed nim czapkę.
„Długo będziesz, wybrańcu boży, czekał, zanim ja przed tobą zdejmę czapkę – pomyślałem jadąc z powrotem w kierunku Lublina. – Cholerę połkniesz, zanim mnie jeszcze raz zobaczysz”.
Ale musiałem odwalić kawał drogi, zanim znalazłem boczną drogę. Jadąc polnymi drogami wyjechałem w końcu na szosę, już kilka kilometrów za pechowym skrzyżowaniem. Straciłem tylko dużo cennego czasu. Zrobiło się już zupełnie ciemno, a ja według swego wyliczenia miałem do przejechania jeszcze kilka kilometrów. Ścieżką przy brzegu szosy nie mogę jechać, bo tak ciemno, że mogę wtoczyć się do rowu, a znów szosą muszę jechać zupełnie wolno ze względu na wielkie wyrwy w nawierzchni.
Raptem słyszę zbliżający się szybko wóz. Nacisnąłem pedały i gdy wóz przejeżdżał obok mnie, chwyciłem się prawą ręką za tylną kłonicę. Na wozie resorowym, zaprzężonym w dwa dobre konie, jechało rozbawione młode towarzystwo. Wóz pędzi, ja przy wozie, a ciemno tak, że na metr przed sobą nic nie widać. Już się martwiłem, że nie będę wiedział, kiedy odczepić się od wozu, by dostać się do swoich gospodarzy, gdy wtem… łup! Tr-r-r-r! – wóz pojechał, rower położył się na szosie, a ja przy rowerze. Cóż – pech! Wpadłem w dużą wyrwę w szosie, koło poszło w bok i oś wozu wycięła w przednim kole kilkanaście szprych. Przednie koło ósemka, a ja potłuczony. Klnąc artystycznie, powlokłem się przed siebie. Rower ciągnąłem 7, uniesionym do góry przednim kołem.
Chyba po godzinie takiego marszu zobaczyłem po lewej stronie światła wsi. Ledwie wypatrzyłem boczną drogę do wsi. Wszedłem do pierwszej chałupy, w której świeciło się światło. Wszedłem – wygnali. I tak wyganiali mnie z każdej chałupy, a że ja z natury jestem grzeczny, więc spokojnie szedłem dalej, tylko z każdej chałupy coraz bardziej zły i z nastawieniem, że jeżeli będzie mi zimno spać w nocy na polu, no to niech na nich spadną wszelkie możliwe klęski.
Do następnej chałupy postanowiłem wejść „na chama” albo mówiąc inaczej „na duś”. Gdy mi na grzeczną prośbę o nocleg znów odmówiono, wryłem się z rowerem do chałupy i nie zważając na dziamgotanie baby i jej męża, usiadłem przy kuchni, żeby się rozgrzać, zaznaczając, że cholerę połkną, jeśli ja im wyjdę. Że jeśli zechcą, to mogą próbować wyrzucić mnie siłą, lecz tego im grzecznie nie radzę. Dla zaakcentowania swojego stanowiska przez cały czas nie wyjmowałem prawej ręki z kieszeni. Baba wyszła, wróciła, po kilku minutach weszło dwóch młodych dryblasów – synków, jak to się wkrótce okazało. Ja siedzę przy kuchni, a trzech chłopów i baba naprzeciwko mnie pod ścianą – i wszyscy grzecznie, bez słowa gadania. „W nocy nie będę spał, bo mogą zarżnąć” – pomyślałem. Tych na Pana Boga się nie złapie. I w tym momencie pomyślałem sobie, że może dadzą się złapać na… spirytus.
Wyjąłem z worka jedną manierkę – podaję babie i proszę, żeby dobrała wodą, bo to spirytus, to wypijemy sobie na rozgrzewkę. Spojrzałem na chłopów – szeroki, zadowolony uśmiech rozjaśnił ich dotychczas ponure gęby. Przy wódce rozwiązały się języki – dostałem kolację, łóżko do spania i już byłem w charakterze „przyjaciela”. Na wszelki wypadek nie piłem dużo, ale nowa „przyjaźń” była z ich strony zupełnie szczera.
Następnego dnia wędrowałem Cztery kilometry do innej wsi, by u specjalisty od rowerów kupić brakujące mi szprychy. Zanim założyłem i wycentrowałem koło, było już południe. Pożegnałem „gościnnych” gospodarzy i – mocno na pedały, by do wieczora dojechać do domu. Jechało się zupełnie dobrze, tylko coraz częściej zaczęła przepuszczać tylna piasta. Coraz częściej przepuszczała i coraz więcej trzeba było kręcić na luzie, żeby znów ciągnęła. Wreszcie za Wiązowną piasta wysiadła całkowicie. Jak pech, to pech! Nawet już nie byłem zdziwiony. Kręciłem pedałem, a rower stal w miejscu. Teraz pytanie: co robić? Wracać z powrotem nie wypada. Na szukanie noclegu za wcześnie, poza tym Wawer to nie miejscowość, gdzie można u kogoś przenocować. Zdecydowałem: płyniemy do domu.
Na Grochowie już prawie nie spotykałem ludzi, a gdy byłem na moście Poniatowskiego, okazało się, że jestem sam. Godzina policyjna – i ja jeden na ulicy, a do domu jeszcze daleko.
W Alejach Ujazdowskich, przy ulicy Agrykola, zaczepił mnie niemiecki patrol. Dobrze, że równocześnie napatoczył się granatowy policjant, który znał język niemiecki – bo ja nie znałem nawet jednego słowa, więc kto ich tam wie, co by ze mną zrobili. Wytłumaczyłem sam, że wracam ze wsi, że popsuł mi się rower, pokręciłem pedałami. Zapytano mnie, co mam w worku.
– Tytoń – odpowiedziałem.
– Szmugiel? – pyta szkop.
– Nie, dla siebie.
Pomacał, ale bańki ze spirytusem się nie domacał – i kazał iść dalej.
Gdy doszedłem do Belwederu, pomyślałem, że głupotą byłoby prowadzić rower z góry. Zjechać i wygodniej, i szybciej. Z popsutą piastą i bez hamulców pojechałem w dół na złamanie karku… Bęc! Uderzenie, wyleciałem z siodła, kilka kozłów po jezdni i… spokój. Ja potłuczony, a przednie koło – ósemka. Okazało się, że na ulicy Belwederskiej rozebrano jezdnię na szerokości dziesięciu metrów i to było przyczyną kraksy.
I znów na jednym kole, na piechotkę do domu. Kwadrans takiego marszu i już dzwonię do bramy. Dozorczyni otwiera i wita mnie „artystyczną wiązanką słupów telegraficznych”. Było tam wszystko: taka mać, taki synu – i wiele innych ciekawych słów kwestionujących moje pochodzenie oraz prowadzenie się moje i mojej matki.
Zatkało mnie na moment, lecz już po chwili oddawałem „wiązankę” z lichwiarskim procentem.
Następnego dnia okazało się, że dozorczyni wzięła mnie za kolegę z tego samego domu, który był bardzo do mnie podobny, a „wiązanka” była przeznaczona dla niego z tego powodu, że codziennie przychodził po zamknięciu bramy i nigdy za otwarcie nie płacił.
Tak zakończyła się moja pechowa podróż, w której opisie me ma mc zmyślonego. Tego samego jeszcze dnia rower swój najnormalniej w świecie wyrzuciłem na śmietnik. Tytoń odprzedałem kolegom bez zarobku. A spirytus? Spirytusu żal mi było sprzedawać, bo z powodu koloru i smak musiałbym oddać go taniej niż spirytus czysty, który znów po sprzedaniu swojego musiałbym kupować w celach „leczniczych”.
– Jak żyjecie, chłopaki? – zapytałem kolegów, którzy całą gromadą odwiedzili mnie wieczorem po moim powrocie z rajzy. – Gdzie który pracuje? Co robicie? Z czego żyjecie?
– Roboty żadnej jeszcze nie ma – mówi Zygmunt. – Żyje się z tego, co nałapaliśmy z płonących magazynów i fabryk w czasie oblężenia. Sprzedaje się jedne rzeczy, a za to kupuje się to, co jest potrzebne. Cała Warszawa handluje.
– Ja robię bimber z cukru – pochwalił się Bronek. – Jutro przyniosę pół litra, to spróbujesz, czy dobry.
– Każą się wszystkim rejestrować w urzędach pracy – wtrącił Mały – ale jeszcze żaden z naszych chłopaków się nie zgłosił.
– Wszyscy mają oddać radia. Każdy ma sam zanieść do komisariatu…
– Opału nie ma. Nie mamy na czym gotować obiadów – informowali mnie koledzy o obecnych warunkach życia w Warszawie.
Gdy chłopaki wychodzili z mieszkania, poprosiłem Małego i Antka, żeby zostali jeszcze kilka minut, bo chcę z nimi obgadać kilka spraw. Do późnej nocy omawialiśmy dokładnie poruszone poprzednio sprawy i ustaliliśmy plan postępowania na najbliższy okres.
Następnego dnia, gdy jeszcze leżałem w łóżku, przyszedł do mnie Olek z Wójtówki. Posiedział kilka minut, porozmawiał, wreszcie zapytał:
– Postawisz ćwiartkę?
– Za co? – odpowiedziałem, śmiejąc się. – Za te kilka złotych, które mani w kieszeni? Wyjmij forsę z marynarki, dołóż resztę i kup. To, co tam znajdziesz, to jest wszystko, co mam.
– Naprawdę nie masz więcej? – zapytał, gdy obliczył pieniądze.
– A skąd mam mieć? Wczoraj wróciłem z rajzy i dopiero zacząłem rozglądać się, co robić, żeby żyć. A jak ty żyjesz?
– Tak jak zawsze – kradnę. Przed wojną byłem złodziejem, to nie wiem, dlaczego miałbym zmieniać zawód, tym bardziej że teraz mam kogo obrabiać. Obrabiam Niemców, nieczynne fabryki i mieszkania, których właściciele uciekli za granicę. Mam jeszcze zamelinowanych sporo gratów, które zdobyłem w czasie oblężenia. W domu miałem tyle towaru, że jak policja zabierała, to musieli platformą przyjechać. W czasie oblężenia nawet godziny nie siedziałem w piwnicy. Szukałem śmierci i nie znalazłem. Patrz, tyle dobrych ludzi zginęło, a ja żyję. I po co? Dla kogo? Komu potrzebny jest taki człowiek jak ja?
Spojrzałem – Olek płacze. Taki charakterny i twardy chłopak płacze. Nie odzywałem się wcale. Niech płacze, niech się wypowie, może sobie tym ulży.
A Olek mówił:
– Wiesz, jak to u mnie było. Gdy byłem bez pracy, matka nie chciała dać jeść. Ukradłem rower. Udało się. Ukradłem drugi, trzeci i czwarty. Przy następnym wpadłem. Siedziałem rok. Myślisz, że to była dla mnie kara? To była szkoła, i to dobra szkoła. Więcej mnie nigdy nie złapali. Jak wróciłem z mamra, chciałem uczciwie pracować, ale nigdzie do pracy nie mogłem się dostać, a matka znów jeść nie chciała dawać. Kazała kraść. Pamiętasz, jak kradłem przed samą wojną – na chama, tak żeby wpaść i iść znów do więzienia. Ale jak na złość wszystko mi się udawało. Teraz szukałem śmierci i też nic z tego nie wyszło. Jak Niemcy zaczęli ostrzeliwać barykadę na Wójtówce, to żołnierze uciekli, a ja wlazłem pijany, prułem z karabinu maszynowego i nic. Jak widzisz, nawet mnie nie drasnęło.
Gdy się już wyżalił na swój garbaty los, wyszedł, obiecując, że za godzinę wróci. I rzeczywiście przyszedł, niosąc w ręku kilka paczek – chleb, wędlinę, ogórki, a w kieszeni pół litra wódki. Gdy rozłożył wszystko na stole, wyjął z kieszeni sto pięćdziesiąt złotych i daje mi je. Wziąłem pieniądze do ręki i patrzę zdziwiony, co mam z nimi zrobić.
– Bierz, to dla ciebie – powiedział wreszcie, widząc moje zdziwienie.
– Ależ ja nie wiem, kiedy będę mógł ci je oddać. Nie wiem jeszcze, kiedy i jak się rozkręcę.
– Nie musisz oddawać. Myślisz, że ja nie pamiętam, jak niejeden raz dałeś mi na papierosy albo postawiłeś kieliszek wódki? Jak będziesz miał, wtedy oddasz. Mnie się nie spieszy.
Więc trochę forsy na początek już mam. Pojedliśmy, popiliśmy, ubrałem się i razem z Olkiem poszliśmy na Wójtówkę.
– W tym domu w piwnicach są niemieckie magazyny chleba – powiedział Olek, gdy przechodziliśmy obok nowej, kilkupiętrowej kamienicy. – Chodź, zobacz.
Zajrzałem. Kilka małych piwnicznych okienek, a w środku poukładane w stosy ciemne bochenki wojskowego chleba.
– Patrz, cholera, tyle chleba leży, a ludzie nie mają co jeść – powiedziałem patrząc w okienko. – A może im trochę tego chleba ujmiemy? – zapytałem.
– Po co on nam? – zapytał zdziwiony moją propozycją, – Tyle, ile nam potrzeba, to jeszcze damy radę kupić.
– Ale możemy wytaszczyć kilkanaście worków i rozsypać w nocy na ulicach. Nie zmarnuje się. Ludzie zbiorą. No co. Olek, robimy?
– Dobrze, możemy robić, ale dopiero jutro w nocy. Dzisiaj nie mam czasu, a w dzień będę musiał przynieść belkę.
– A po cholerę ci belka?
– Jak to po cholerę? A kraty z okienka to zapałka wyłamiesz? Wsadza się belkę między kraty, naciska i krata wychodzi.
Następnego dnia wieczorem wypiliśmy z Olkiem dla animuszu ćwiartuchnę, worki pod pachę i o godzinie jedenastej już byliśmy na miejscu. Między kraty okienka wsadziliśmy belkę, nacisnęliśmy i krata wylazła jak z masła. Jeszcze w mieszkaniu Olek dał mi spluwę, małego waltera z amunicją i zapasowym magazynkiem, oraz dwa granaty obronne; sam miał też taką samą porcję. To na wypadek, gdyby zahaczył nas patrol niemiecki albo granatowej policji.
– Teraz jest wojna – mówił Olek. – Z „psami” i szkopami nie będę się patyczkował i biedny będzie taki, który się na mnie nadzieje. Chyba że zdąży strzelić pierwszy.
Tak więc, uzbrojeni, po wyłamaniu krat dostaliśmy się do piwnicy z chlebem.
„To klawa zabawa – myślałem wkładając chleb do swojego worka. – Emocja. Nigdy jeszcze nie byłem na takiej robocie. Najważniejsze, że niebezpieczna. Lepiej, żeby wszystko odbyło się spokojnie, ale jak będzie trzeba, to zrobimy wojnę. Olek pewniak, nie przestraszy się byle czego”.
Po naładowaniu worków wyjrzałem przez okienko, czy droga wolna.
– Wyłaź – szepnąłem do Olka. – A ja podam ci worki.
Idziemy z workami na plecach i odnoszę wrażenie, że nasze kroki słychać w całej dzielnicy. Wszędzie pusto i niesamowita cisza. Chleb wynieśliśmy na boczną uliczkę i wysypaliśmy w bramie. Pracowaliśmy tak do godziny drugiej w nocy, bez przerwy wynosząc chleb, który wysypywaliśmy w pobliskich bocznych uliczkach. Gdy byliśmy znów w piwnicy, usłyszałem kroki idących wolno ludzi. Olek też już usłyszał. Wyjął granat i stanął pod ścianą obok okienka. Wyjąłem swój i stanąłem z drugiej strony. Czekamy, a odgłos kroków słychać już blisko. Policja czy Niemcy? – zastanawiałem się, zezując bokiem na ulicę. – Zobaczą, że krata wyrwana, czy nie zobaczą? Czy pożyją jeszcze jakiś czas, czy też za chwilę już nie będą żyli?
– „Psy” – szepnął Olek, który obserwował ulicę od wylotu Czerniakowskiej.
Po chwili zobaczyłem dwóch „granatowych” w momencie, gdy wolno, spacerowym krokiem mijali naszą piwnicę. Nic nie zobaczyli. Olek wyjrzał jeszcze za nimi, czy przypadkiem nie skręcą w boczną ulicę, bo wtedy znaleźliby rozsypany chleb. Poszli prosto, w stronę Belwederskiej. Wynieśliśmy ostatnie dwa worki i… fajerant.
Wracając bocznymi uliczkami, kląłem w duchu swoje buty za to, że robią tak dużo hałasu. Przypomniałem sobie, jak usłyszałem kroki policjantów, mimo że byli jeszcze daleko, a teraz sam idę niewiele ciszej. Postanowiłem buty podbić kauczukiem i będą mi one służyły tylko do chodzenia w nocy. A chodzić będę jeszcze wiele razy, bo mi się dzisiejsza wyprawa i połączona z nią emocja podobały.
Trzeba szukać uczciwej pracy. Z pieniędzy, które pożyczyłem od Olka, niewiele już zostało, a przecież nie będę żył tylko za pożyczane. Koledzy przychodzą do mnie codziennie z wódką i zagrychą, to się przy nich pożywiam. Wygodnie im u mnie, bo jestem w domu sam. Tu chłopaki grają w karty, umawiają się, gdzie i co komu sprzedać i co robić, żeby nie pracując zarobić kilka złotych. Każdy zdaje sobie sprawę z tego, że zapasów nie starczy na długo i że trzeba starać się o stałe zajęcie. Roboty szukają wszyscy, ale pracuje dopiero trzech. Tadek pracuje w warsztacie mechanicznym na Mokotowie, a Bolek i Mietek w „Cafe Clubie” w szatni.
Po powrocie z rajzy omówiłem z Małym i Antkiem plan dalszego działania. Pierwszy punkt planu brzmiał: poszukać uczciwej pracy, takiej, żeby mieć pewność, że nie pracujemy dla Niemców. Drugi punkt mówił o tym, że jeśli pracy nie znajdziemy, to będziemy kraść, lecz tak, żeby nie skrzywdzić biednych i uczciwych ludzi. Możliwości było dużo: nieczynne fabryczki, których było kilka w dzielnicy, a na których już Niemcy położyli łapę. Wiedzieliśmy już, kto w dzielnicy został folksdojczem i że dobrze się takim powodziło. Pozostawały jeszcze mieszkania w nowych domach, których właściciele uciekli za granicę, a pozostawione graty upłynniają administratorzy domów.
Dowiedziałem się, że przyjmują ludzi do fabryki, w której pracowałem do wojny. Podobno na bramie wywieszono listę pracowników, którzy pierwsi będą przyjęci do pracy. Wiedziałem, że do pracy się nie zgłoszę, choćby mnie nawet wzywali, bo główną produkcją fabryki był radiowy sprzęt wojskowy, a zdecydowałem przecież, że Niemcy mogą mieć ze mną tylko kłopot, a nigdy żadnego pożytku. Z własnej i nieprzymuszonej woli nic dla wroga nie będę robił. Takie też było nastawienie wszystkich naszych chłopaków.
Poszedłem z Małym pod fabrykę. Na bramie wywieszony był spis pracowników, którzy mają stawić się do pracy. Sprawdziłem – jest i moje nazwisko. Spotkałem pod bramą kilku znajomych.
– Patrz, mnie nie wezwali – powiedział kolega, z którym pracowałem na jednym oddziale. – Inni to mają więcej szczęścia – dodał, patrząc na mnie. Że to niby ja jestem taki szczęściarz.
– Masz chęć pracować? – zapytałem. – To zgłoś się i powiedz, że przyszedłeś za mnie. Powiedz, że ja umarłem, zginąłem w czasie oblężenia. – A gdy patrzył na mnie zdziwiony, co też ja gadam, dodałem: – Bo ja naprawdę umarłem. Umarłem dla fabryki aż do końca wojny. Umarłem dla wszystkich władz i dla wszystkich zarządzeń. Przecież ja się nigdzie nie zgłaszam i nie rejestruję. Nie ma mnie. Umarłem.
W tym momencie podszedł do nas zastępca kierownika oddziału.
– Dlaczego pan się nie zgłasza do pracy? – zapytał zwracając się do mnie.
– Co? Ja? Dla kogo i za ile? Niech pan jego przyjmie – wskazałem na stojącego przy mnie kolegę. – On chce pracować, bo ja, panie, umarłem. Nie ma mnie. Ja wysiadam.
Podałem koledze rękę i odszedłem śmiejąc się serdecznie. Cholernie podobał mi się ten zwrot: nie ma mnie, umarłem – i powtarzałem go przy każdej okazji, aż do chwili aresztowania.
Pewnego dnia wracaliśmy z Małym powoli, piechotką do domu. Nie spilszyło nam się, więc szliśmy Nowym Światem, Alejami i Belwederską w dół. Na Nowym Świecie usłyszeliśmy dźwięki orkiestry wojskowej. W stronę Belwederu szła kompania żołnierzy z orkiestrą.
Ścisnęło mnie w żołądku. Popatrzyłem na nich z nienawiścią. Pomyślałem, co by to było, gdyby tak rzucić im w środek kilka granatów. Spojrzałem na Małego. Idzie z zaciśniętymi ustami i widzę, jak mu drgają szczęki – jedyny u niego objaw zdenerwowania.
Orkiestra gra; kompania maszeruje, przechodnie nie zwracają na nich żadnej uwagi, tylko na krawędzi chodnika stoją dwie dziewczyny i śmiejąc się machają rękami przechodzącym żołnierzom, z których kilku też odpowiedziało śmiechem i machaniem ręką.
– Zaczekaj! – powiedziałem szybko, przytrzymując Małego za rękaw jesionki. – Zobacz, co te k… wyprawiają.
Mały spojrzał i zaklął cicho przez zęby. Stanęliśmy pod murem i czekamy na przejście wojska, obserwując zalotne panienki. Gdy żołnierze już nas minęli, postały jeszcze chwilę i rozradowane ruszyły w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Podeszliśmy do nich i już Mały trzyma za klapę palta jedną, a ja drugą.
– Ach, wy… – posypała się lawina niecenzuralnych słów.
– Co pan? Czego pan od nas chce? – zareagowały oburzone. – Niech pan mnie puści! – woła ta moja.
Kląłem patrząc jej w oczy i żałowałem, że to nie jest chłop. Aż się trząsłem, taką miałem chęć stuknąć ją głową. Spojrzałem bokiem i widzę, jak Mały ładuje tej drugiej pięść do brzucha. Podarowałem swojej taką samą porcję.
– Cicho, nie drzyj mordy! – powiedziałem jeszcze, gdy wrzasnęła po otrzymanym uderzeniu – i… ciągnie się szybko, bo jak my was przeciągniemy, to i pogotowie nie będzie miało co zabierać.
Babki uciekały biegiem, co chwila oglądając się za nami. W domu opowiedziałem kolegom o spotkaniu pod fabryką.
– Przyjdź jutro tam. gdzie ja pracuję – zaproponował Tadek. – Mój stary potrzebuje kilku ludzi, to może i ciebie przyjmie do pracy.
Poszedłem następnego dnia pod wskazany adres. Pukam w drzwi, na których wisi duża tabliczka z napisem: „Kantor”. Gdy nikt się nie odezwał, nacisnąłem klamkę. Za biurkiem siedział starszy facet, łysy i z brzuszkiem.
– Dzień dobry – powiedziałem grzecznie i miałem zamiar zapytać, gdzie znajdę właściciela warsztatu, ale nie zdążyłem, bo łysy spojrzał na mnie i warknął:
– Coście tu chcieli?
Zgłupiałem na moment, ale już po chwili odszczeknąłem ostro:
– Gówno was to obchodzi – i patrzą na niego wyzywająco z nadzieją, że może się obrazi i powie coś takiego, co będzie ostatnim słowem do draki.
– Jak wy się do mnie odzywacie? – wrzasnął, a jego nalana twarz zrobiła się czerwona ze złości.
– Tak jak i wy do mnie – odpowiedziałem utrzymując swój zaczepny ton. – A zresztą ja nie mam z wami nic do gadania – dodałem. – Chcę rozmawiać z właścicielem.
– To właśnie ja jestem właścicielem.
– Ach tak? To bardzo właściciela przepraszam – powiedziałem teraz ironicznie. – Nie myślałem, że właściciel jest takim idiotą. Wobec tego nie mamy już sobie nic do gadania. Serwus! – Ja wysiadam! – Roześmiałem się i wyszedłem trzasnąwszy za sobą drzwiami z napisem „Kantor”.
„Nie mam coś szczęścia do znalezienia pracy – myślałem wracając do domu. – Dwa dni, dwie prace i dwa razy:»Serwus! Ja wysiadam»„. Trzeba będzie próbować szczęścia w inny sposób.
– No, chłopaki, musimy się postarać o drzewo i węgiel, bo elektryczny piecyk już nie wystarcza”.
Przyszły mrozy, a w domu nie ma czym palić. Chłopaki przynieśli elektryczny piecyk, lecz to daje za mało ciepła. Grają w karty siedząc przy stole w paltach i czapkach, zacierając bez przerwy zgrabiałe z zimna ręce i tupiąc nogami w podłogę.
– Zaplanuj wyskok, daj wysokiej komisji do zatwierdzenia i będziemy robili – powiedział Heniek, rozcierając zgrabiałe dłonie.
– Jutro walimy do Promenady po topolę.
– Policja może złapać – mruknął pod nosem Bolek.
– Jak się który boi, to niech nie idzie. Kto idzie?
– Idziemy wszyscy – szybko odpowiedział Bolek, żeby nie został przez innych posądzony o bojaźń.
– Jak nas będzie dwudziestu, to policja nas nie ruszy, a zanim sprowadzą posiłki, to nas już dawno nie będzie – wykładałem swój plan. – Dobieramy się dwójkami. Dwóch będzie piłowało drzewo, a każda dwójka upatrzy sobie swój odcinek pnia takiej wielkości, żeby mogli go zabrać sankami. Podzielą się już po porąbaniu. Powiemy „powstańcom”, że idziemy po drzewo, to też zleci się ich sporo i będą piłować boczne gałęzie, a resztę zabiorą przypadkowi świadkowie. W ten sposób będzie kupa ludzi i drzewo zostanie błyskawicznie rozparcelowane.
Umówiliśmy się, że zbiórkę z sankami i piłami robimy następnego dnia o szóstej rano na naszym podwórku.
Wesoła historia z drzewem przydarzyła się Staśkowi z Sadyby. Stasiek to nasz kolega, który jeszcze przed wojną ożenił się i zamieszkał na Sadybie.
Ważył on przeszło sto kilogramów, trenował zapaśnictwo i podnoszenie ciężarów. Był to chłopak z humorem i lepszy rozrabiaka. Pewnego dnia wybrał się z sankami pod Wilanów po drzewo. „Ściąłem w polu ładną ulęgałkę – mówi – odciąłem pień, już mam zamiar przywiązać go do sanek, a tu widzę, że miedzą pędzi chłop z kołkiem w ręku i drze mordę na mnie, że to niby ja złodziej i kradnę jego drzewo. A niech się drze – myślę sobie i dalej wciągam pień na swoje sanki. Gdy już był przy mnie, wyprostowałem się i pytam spokojnie: – I czego, chamie, mordę drzesz? Ty wiesz, kto ja jestem? Czekaj, ja ci zaraz pokażę. – Mówiąc to, wyjąłem portfel zza «parkanu», wyciągam jedną kartkę i podając ją chłopu mówię: – Chcesz wiedzieć, kto ja jestem? To masz, czytaj, chamie! – Chłop popatrzył w kartkę, potem na mnie i już grzecznie mówi: – Panie, ja pana bardzo przepraszam, ale nie wiedziałem. Ja pana bardzo przepraszam, niech się pan nie gniewa. – No, dobrze, nie będę się gniewał, ale teraz pomóż mi przywiązać tę ulęgałkę do sanek. – Chłop pomógł, a jak odjeżdżałem, to jeszcze raz prosił, żeby się na niego nie gniewać, bo on nie wiedział”. „A co ty mu pokazałeś?” – zapytałem zaciekawiony. „Widzisz – zaczął Stasiek nowe opowiadanie. – Jak Niemcy podeszli pod Warszawę, to wszystkich mężczyzn z Sadyby wsadzili do pociągu towarowego, wozili kilka dni po świecie i puścili za Częstochową. Traktowali nas jak jeńców wojennych, więc przy zwolnieniu dali każdemu na pamiątkę taką kartkę z pieczęcią, niemiecką gapą, na której było napisane po niemiecku, że jesteśmy zwolnieni z niewoli i udajemy się do swojego miejsca zamieszkania”.
Pomyślałem sobie, że jak się jemu udało, to dlaczego my mielibyśmy się bać?
Następnego dnia pusto jeszcze było na ulicach, gdy całą grupą szliśmy do Promenady – dziko rosnącego parku przy ulicy Belwederskiej. Okazało się, że „powstańców” przyszło tylu, że jednego drzewa może dla wszystkich nie starczyć. Zanim wybraliśmy drzewo do ścięcia, zauważyłem, że „powstańcy” już piłują dość dużą i grubą osikę. Nie chcieli być tymi, którzy będą brać same gałęzie. Chcą być równorzędnymi partnerami. Szybko wybraliśmy dla siebie drzewo i teraz wszystko odbyło się już w błyskawicznym tempie. Dwóch ciągnie piłą przy ziemi, a inni już wyznaczają dla siebie odcinki. Po kilku minutach piłujących zastąpili inni, zmienialiśmy się co dwie, trzy minuty. „Powstańcy” wrzeszczą, że ich drzewo już leci. Gdy upadło, obsiedli je jak mrówki i wszystkie piły poszły w ruch. Po chwili przy naszym drzewie zaczęła się taka sama polka. Nikt nikomu nie przeszkadzał, bo każdy pracował na swoim odcinku. Zebrała się przy nas grupa ludzi z pobliskich domów, każdy z workiem, sankami i toporem w ręku. Czekali na swoją dolę, którą stanowiły korony drzew. Minęło jeszcze kilka minut i już przywiązywaliśmy do sanek odcinki pnia, następnie pomogliśmy chłopaczkom wykończyć robotę i… jazda do domu.
Tego dnia z podwórza zrobiono drwalnię, tak że jeszcze przed południem porąbane drzewo było w piwnicach i ludzie mogli wreszcie solidnie napalić pod kuchnią.
Wieczorem koledzy przyszli do mnie, jak zwykle, na karty. Zamiast elektrycznego piecyka buzowało pod kuchnią drzewo i było tak jakoś bardzo przyjemnie i ciepło, nikt nie siedział w palcie, a wielu zdjęło nawet marynarki. To była uczta!
Teraz dla odmiany robimy skok na węgiel. Ojciec Tadka był przed wojną dozorcą w fabryce „Kapeluszowej” i mieszkali oni w tak zwanej portierce przy bramie fabrycznej. Niemcy przysłali swojego dozorcę, jakiegoś „fokstrota”, który mieszkał na terenie fabryki. Na podwórzu fabrycznym, od strony ulicy Górskiej, leżało do cholery węgla. Co prawda, drobnego i z miałem, ale lepszy taki niż żaden.
Postanowiliśmy prostą metodą wywalić w parkanie dwie dechy – i węgiel nasz.
– A jak cieć narobi szumu? – padło logiczne pytanie.
– Nie narobi. Będzie się bał. Przecież nie pójdziemy w dzień. To musimy robić w nocy. Będziemy się starali, żeby wszystko odbyło się cicho, a jak będzie chciał robić szum, to dostanie parę razy w ryja i zamkniemy go w jego własnym mieszkaniu.
– „Powstańców” bierzemy? – zapytał Antoś.
– Możemy zabrać, ale tylko kilku, najrówniejszych. To już jest robota tryfna, więc trzeba ostrożnie, bo taki „powstaniec” zupełnie niechcący może gdzieś zakapować. Pogadam jutro z dozorczynią, żeby na noc nie zamykała bramy na klucz, a za to zabierzemy ze sobą jej chłopaków. Pewniaki.
Następnego dnia wypiliśmy po lampce wódki na rozgrzewkę i całą grupą, z workami pod pachą oraz łomem do podważania desek w parkanie poszliśmy po węgiel. Staliśmy cicho pod parkanem, a Antoś starał się łomem wyrwać z parkanu grubą deskę, która uparcie nie chciała dać się usunąć.
Spróbowałem z kolei ja wsunąć łom w wąską szparę między deskami. Deska nawet nie drgnęła. Zgniewało mnie wreszcie i z całych sił uderzyłem łomem w- deskę. Rozległ się huk, ale łom wlazł głęboko.
Staliśmy cicho w oczekiwaniu, co z tego wyniknie. Zdecydowałem, że jak nie można cicho, to robimy „na chama”. Nacisnąłem łomem jeszcze raz i jeszcze raz. Rozległ się przeraźliwy pisk, zazgrzytało i deska wyszła górą. Po chwili otwór już był gotów. Druga deska wyszła grzecznie i bez pisków. Odczekaliśmy kilkanaście minut w całkowitej ciszy, żeby sprawdzić, czy nie wyjdzie cięć. Ale nie, spał jak zabity.
Weszliśmy na podwórze, na którym leżała olbrzymia hałda węgla. Z jednej strony hałdy stał budynek, w którym mieszkał dozorca przysłany przez Niemców. Obsiedliśmy hałdę z drugiej strony i każdy nabierał rękami węgiel do swojego worka. Wszystko odbywało się w całkowitej ciszy. Kto nabrał, nie czekał na innych, lecz zasuwał do domu, wysypywał węgiel do piwnicy i wracał z powrotem. Gdy niosłem swój worek, zauważyłem, że w kilku oknach stoją ludzie obudzeni naszymi krokami. Po drugim kursie już było nas więcej, a po godzinie prawie wszyscy mieszkańcy naszej ulicy nosili węgieł. Po pewnym czasie, gdy każdy miał już w piwnicy kilkanaście worków węgla, dałem chłopakom cynk, żeby już skończyć noszenie, bo może być poruta. W razie jakiej draki z „fokstrotem” lub policją nie możemy być już pewni, czy w takiej ferajnie ludzi nie znajdzie się kapuś. Zakończyliśmy więc „pracę”, a inni nosili prawie do rana. Na szczęście w nocy zaczął padać śnieg i padał jeszcze przez cały następny dzień, zasypując ulicę grubą warstwą, pod którą zginęły ślady naszej nocnej wyprawy.
Po trzech dniach Tadek powiedział nam, że „fokstrot” wyrównał hałdę, zasypał śniegiem, żeby nie było widać ubytku węgla, zabił dziurę w parkanie… i siedzi cicho. Nigdzie nie meldował o kradzieży. Bał się o swoją skórę, że spał zamiast pilnować. Od tego dnia robił co dwie godziny obchód całej fabryki, a po każdym.obchodzie nastawiał budzik, żeby go za dwie godziny znów obudził.
– Nie szkodzi – powiedziałem z zadowoleniem. – Może sobie chodzić nawet co godzinę, a my i tak jeszcze niejeden raz podskubiemy coś z fabryki.
Koledzy wyprzedali już wszystko, co zdobyli w czasie oblężenia. Mnie też już zabrakło pieniędzy. Dotychczas pożywiałem się przy chłopakach. Teraz, gdy oni już nic nie mają, to i mnie jest ciężej, tym bardziej że co dwa, trzy tygodnie jeżdżę za Lublin, żeby matce dostarczyć forsy na życie. Wszyscy rozglądają się, w jaki sposób zdobyć trochę pieniędzy, a do Niemców żaden nie chce iść pracować.
Pewnego dnia przed południem przyszedł do mnie Mietek i po krótkiej rozmowie przystąpił do zasadniczej sprawy.
– Mam nadaną dobrą robotę. Chcesz przystąpić do spółki? Sam nić nie zrobię, a nie chciałbym w to wtajemniczać za dużo osób.
– Tryfna? – zapytałem krótko.
– Tryfna, ale nikogo nie skrzywdzimy. Ulżymy tylko innemu bogatemu złodziejowi.
– Zgadzam się, gadaj, o Co chodzi.
– Jest mieszkanie bardzo bogatego frajera, właściciela kilku kamienic, który z, całą rodziną uciekł za granicę – zaczął referować Mietek. – Tym mieszkaniem „opiekuje się” administrator domu, a „opieka” polega na tym, że wyprzedaje on na swoją dolę różne wartościowe przedmioty, znajdujące się w mieszkaniu. Są tam piękne drogie obrazy, antyczna porcelana, wiesz, takie jakieś garnki, wazy, talerze i różne inne śmieci, za które podobno dobrze płacą. Są też jakieś drogie dywany i do cholery różnego drobiazgu, na którym można nieźle zarobić.
Przerwałem te wywody, mówiąc krótko: -
– Klawo, idę. Powiedz tylko, kiedy robimy.
– Jeśli nie masz nic innego do roboty, to możemy wyskoczyć dzisiejszej nocy – zaproponował Mietek.
– Dobrze. Start z mojego mieszkania. Umówię tylko Staśka, syna naszej dozorczyni, żeby w nocy otworzył bramę, jak będziemy wychodzili i jak będziemy wracać. On i Leon to najrówniejsi „powstańcy” – wyjaśniłem – z nimi można robić każdą przewalankę.
– No to łapa. Umowa stoi.
W nocy, przed wyjściem z mieszkania, stuknąłem kilka razy lekko nogą w podłogę. Był to umówiony znak dla Staśka, że wychodzimy. Gdy zeszliśmy na dół, czekał już na nas. Otworzył bramę, mówiąc, że będzie siedział w oknie i czekał na nasz powrót.
Głupie uczucie – iść tak nocą pustymi ulicami, gdy nie wiadomo, czy zza najbliższego rogu nie wyjdą Niemcy lub policjanci. Na takie spotkanie byliśmy przygotowani. Dałem Mietkowi swojego waltera z zapasowym magazynkiem i dwa granaty, a sam wziąłem szturmowe parabellum, cztery zapasowe magazynki i także dwa granaty. Żywcem nikomu wziąć się nie damy, ale myśl o tym, że może dojść do wojny, nie była wcale przyjemna.
Krótszą drogą przez ogród i pusty plac, przełażąc przez parkany, dostaliśmy się na podwórze domu, w którym mieliśmy pracować. „Nasze” mieszkanie znajdowało się na parterze. Pod jednym oknem leżała duża kupa śniegu. Stanęliśmy pod oknem i namyślaliśmy się, co robić. Mietek przykucnął, a gdy wszedłem mu na ramiona, wolno się podniósł. Sięgałem rękami do połowy okna. Dłutem oderwałem dyktę zastępującą wybitą szybę, otworzyłem okno i już byłem w mieszkaniu, a po chwili do środka wskoczył Mietek. Zamknęliśmy okno i świecąc ślepymi latarkami, rozglądaliśmy się z ciekawością po nie znanym mieszkaniu.
– Chodź, zobacz, co to jest! – woła mnie Mietek i pokazuje jakąś szkaradną porcelanową figurę.
– Cholera wie, co to ma przedstawiać – odpowiedziałem zdziwiony, że też chce się ludziom płacić drogie pieniądze za takie jakieś mazepy. Wybierane przez nas przedmioty ustawialiśmy na dużym stole stojącym na środku pokoju.
– Ty! Co tam znów przyniosłeś? – woła Mietek. – Jakiś poklejony wazon?.
– To go wyrzuć w cholerę i nie zawracaj głowy – odpowiedziałem już zły, że on bez przerwy gada i śmieje się ze wszystkiego.
Teraz dla odmiany ja zawołałem Mietka.
– Zobacz, jakieś małe fotografie. Brać to czy nie? Śliczne ramki.
– Możemy brać – odpowiedział Mietek patrząc na fotografie starożytnych babek. – Ciężkie to nie jest. Fotografie wyrzucimy, a ramki ładne, to może ktoś kupi.
– Tu w futerale stoi coś ciężkiego – woła znów Mietek. – Pomóż przenieść na stół.
Po zdjęciu pokrowca okazało się, że jest to zegar w porcelanowej oprawie, który „obsiadły” porcelanowe babki. Śliczna rzecz, nawet na taką jak moja znajomość tych rzeczy. Bo dopiero później dowiedziałem się, że te fotografie to bardzo drogie miniaturki, które dołożyłem darmo kupcowi porcelanowych talerzy, za które w naszym pojęciu zapłacił bardzo dobrze. A zegar okazał się zegarem z czasów Ludwika któregoś tam. Sprzedać go chciałem swojemu majstrowi z fabryki za czterysta złotych. Tak na oko oceniliśmy jego wartość. Gdy nie chciał nam tyle zapłacić, zawieźliśmy zegar do handlarza. Na „wariata” podałem cenę dziesięć tysięcy złotych, które on bez jednego słowa zapłacił. Gdy po kilku dniach majster zgodził się dać żądaną poprzednio sumę, odesłałem go do handlarza, któremu zegar sprzedaliśmy. Poszedł i udawał kupca, który chce kupić antyczny zegar. Obejrzał kilka, lecz nigdzie nie zauważył naszego. Wreszcie znalazł. Gdy zapytał o cenę, właściciel odpowiedział poważnie:
– Ja pana nie znam. Nie wiem, jakie są pana możliwości finansowe, ale mogę pana zapewnić, że nigdy nie będzie pana stać na kupno takiego zegara. To jest unikat jedyny w swoim rodzaju.
Nie znałem się na unikatach w ogóle; zacząłem żałować, że nie znam się na porcelanie i antykach.
Po naładowaniu dwóch worków drobną porcelaną wyszedłem przez okno, a Mietek podał mi majdan, który spokojnie zanieśliśmy do domu, i wróciliśmy po resztę. Pozostał jeszcze zegar, kilka „blach” – jak nazwałem stare, chyba rosyjskie, samowary – i jeden obraz, który nożem wyrżnęliśmy z ram. Jak kto kupi, to przyjdziemy po inne – obiecywaliśmy sobie zwijając obraz w rulon.
Teraz do środka wskoczył tylko Mietek i już po chwili podawał mi zegar. Wychylony z okna wołał:
– Bierz prędzej, bo nie mogę utrzymać! Wystawiłem ręce i mówię:
– Puszczaj!
Nie utrzymałem. Zegar wypadł mi z rąk i wleciał w kupę śniegu.
Zakląłem półgłosem, bo w momencie upadku zadźwięczał dzwonek umieszczony w zegarze. Spojrzałem po oknach – cisza, nie widać żadnej twarzy. Zegar nie zadzwonił nawet głośno, ale w ciszy nocnej odniosłem wrażenie, że to odezwał się dzwon kościelny. Z dużym wysiłkiem udało mi się wreszcie wyciągnąć zegar ze śniegu i przenieść za róg domu. Po chwili odebrałem zwinięty obraz i czekałem na znak od Mietka, żeby odebrać „blachy”, które ładował do worka. Wreszcie ukazał się na oknie z workiem pełnym tego żelastwa. Rzucił go, ja na dole chwyciłem, ale worek ciężarem swym przechylił się w bok i cały majdan spadł na ziemię. Rozległ się przeraźliwy brzęk, zdolny obudzić całą kamienicę. Mietek szybko zamknął okno, zeskoczył na dół i już był przy mnie, gdy ja w tym czasie stałem za rogiem domu z pistoletem w ręku. Byłem pewien, że hałas ściągnie na nas dodatkowe, nieprzewidziane kłopoty. Gdy po dziesięciu minutach nie zaszło nic nowego, wyjrzeliśmy zza węgła, rozejrzeliśmy się na wszystkie strony – i zarzucając majdan na plecy, bocznymi ulicami dostaliśmy się do domu.
Więc już mamy zimę na cały regulator. Koledzy martwili się, że drą im się buty, a nigdzie nie można kupić skóry na zelówki, która jest na wagę złota. Poszedłem na Wójtówkę do Olka. Leżał jeszcze w łóżku, a matka chodziła po mieszkaniu i wymyślała mu, że nie chce wstać. Słów, którymi operowała, nie powstydziłby się najbardziej gramotny w tej dziedzinie furman. Olek też nie był dłużny matce. Siedziałem na jakimś kulawym stołku i śmiałem się w duchu, ciekawy, co z tej „rozmowy” wyniknie.
– Mieliście takiego sukinsyna ojca, że was nie powyduszał, jak szczeniakami byliście – dziamgocze matka pod adresem Olka i jego młodszej siostry.
Teraz już i Olek się zdenerwował. Usiadł na łóżku i powiedział ostro:
– Niech matka przestanie, bo się zezłoszczę.
Efekt piorunujący. Olek poleżał jeszcze kilka minut, wstał, ubrał się, a matka w tym czasie nie powiedziała nawet jednego słowa. Gdy wyszliśmy na ulicę, zapytałem, co się stało, że matka tak dokładnie zamknęła twarz.
– Jak ty się złościsz? Matki przecież nie bijesz?
– A po co bić? Widziałeś, że na środku mieszkania stoi żelazny piecyk, od którego biegną rury do luftu. Matka cholernie nie lubi robić. A jak ja ostrzegam, że mogę się zezłościć, i to nie pomaga, to kopię nogą w piecyk. Piecyk się przewraca, rury się rozlatują i matka ma na tydzień roboty ze sprzątaniem sady, których pełno jest wtedy w każdym kącie.
– Słuchaj, potrzebuję skóry na zelówki. Poradź, jak zdobyć, żeby nic nie kosztowały i żeby jeszcze można było zarobić na kieliszek chleba.
– Zrobimy skok na fabrykę – odpowiedział Olek bez chwili wahania. – Mam jedną na oku. Pilnuje jej niemiecki dozorca, ale ja już mam sposób, żeby wszystko grało. Kiedy idziemy?
– Możemy iść dzisiejszej nocy, tylko zabiorę jeszcze jednego kumpla, Władka. Przecież go znasz, równy i charakterny chłopak.
Wieczorem spotkaliśmy się u Olka, a przed północą wyszliśmy z domu i Olek poprowadził nas bocznymi uliczkami w kierunku fabryki, w której mieliśmy zaopatrzyć się w skórę. Gdy dochodziliśmy do rogu ulicy, usłyszeliśmy odgłos ciężkich kroków. Wyjrzałem ostrożnie zza muru. W naszym kierunku szło dwóch policjantów. Przeskoczyć przez ulicę już nie można, bo nas zobaczą, więc w tył zwrot i biegiem z powrotem. Gdy dobiegliśmy do nowego skrzyżowania, znów usłyszeliśmy kroki. Wyjrzałem zza rogu – też dwóch policjantów!
– Obława – szepnął Olek. – Z tyłu i z przodu gliny. Wiejemy! I pierwszy wyskoczył zza rogu, a my za nim.
– Stać! – krzyknęli równocześnie policjanci, ale my przecież nie po to uciekaliśmy, żeby teraz stanąć. Do następnego rogu brakowało nam jeszcze kilkanaście metrów, gdy policjanci znowu wyskoczyli.
– Stać! – słyszymy. – Bo będę strzelał!
„Spróbuj! – pomyślałem sobie. – Strzelać to ja też potrafię”. Kilkanaście metrów za rogiem zobaczyłem dziurę w płocie, więc wołam do chłopaków:
– Skaczcie do dziury, a ja ich zgubię!
Chłopaki wleźli za parkan, a ja ile sił w nogach popędziłem do następnego rogu. Tuż przy rogu zatrzymałem się i czekam na ukazanie się policjantów. Gdy wyskoczyli zza jednego rogu, ja zniknąłem za drugim, ale już mnie zauważyli. Przy następnym zrobiłem taką samą sztuczkę. Teraz już trzeba wiać naprawdę, bo będzie głupio, jeśli za którymś rogiem naskoczę na innych policjantów. Wskoczyłem w następną ulicę, przebiegłem pięćdziesiąt metrów i… połapałem się, że wpadłem w ślepą uliczkę. Jak najszybciej z powrotem. Wyjrzałem zza rogu, a policjant już blisko. Teraz już nie ma gdzie uciekać. Co robić? Szybko wyjąłem z kieszeni parabellum i granat.
Wyrwałem zawleczkę, poczekałem chwilę, a gdy goniący mnie policjanci znaleźli się już w odległości trzydziestu metrów od rogu, wystawiłem jedno oko zza winkla i przeraźliwie spokojnie powiedziałem:
– Eee, wróćcie się, bo kawałki z was będą.
Stanęli, spojrzeli na siebie, zrobili w tył zwrot i spokojnie poszli z powrotem, nie oglądając się za siebie. Gdy zniknęli za rogiem, odczekałem kilka minut obserwując, czy żaden nie wraca. Gdy nie zauważyłem nic podejrzanego, zabezpieczyłem granat, wyszedłem z przeklętej ślepej uliczki i kryjąc się pod parkanami, czujny na każdy szelest, z zachowaniem wszelkich ostrożności dotarłem do swojego domu.
Następnego dnia dowiedziałem się, że Olek i Władek też wrócili do domu bez żadnych przeszkód. Martwili się tylko o mnie.
– Za chude uszy mają na to, żeby mnie złapać – żartowałem.
Nie przyznałem się, że jednak troszkę stracha miałem, gdy znalazłem się w ślepej ulicy. Z tymi dwoma, co mnie gonili, dałbym sobie radę, ale co dalej? Huk ściągnąłby mi na łeb policję z całej dzielnicy i wtedy byłoby już nieklawo. Gdy w nocy zastanawiałem się nad tą całą wyprawą, doszedłem do wniosku, że przecież mam pod ręką fabrykę „Kapeluszową”, więc czego ja właściwie szukam. Trzeba mieć wyjątkowego pecha, żeby nadziać się na policję, gdy trzeba przejść tylko sto metrów od rogu, a sto metrów za rogiem mam już parkan fabryki, i to stojący w głębi pustego placu, w odległości pięćdziesięciu metrów od ulicy.
Powiedziałem Tadkowi, który jak wspomniałem, mieszkał w dawnej portierni, że idę do nich po pasy transmisyjne. Doskonała skóra na zelówki. Ostrzegł mnie, że obecnie dozorca co dwie godziny obchodzi teren. Po wyprawie na węgiel kupił dwa psy, które na noc spuszcza z łańcucha. „Szkoda was, pieski – pomyślałem – ale wy służycie Niemcom, a uczciwi ludzie muszą przecież z czegoś żyć i rodzinom pomagać. Musimy się was pozbyć”. Postarałem się o truciznę na szczury, którą zmieszałem z mielonym mięsem, i już po godzinie policyjnej poszedłem pod fabrykę. Gdy stanąłem pod parkanem, przez szpary zobaczyłem węszące psy z nosami przy deskach. Porobiłem z mięsa kulki i przerzucałem przez parkan. Następnego dnia psy zdechły, a w nocy poszliśmy z Antosiem po pasy transmisyjne. Tadek narysował nam szczegółowy plan fabryki, który dokładnie przestudiowaliśmy, więc czuliśmy się jak u siebie w domu. Staraliśmy się tylko nie zostawiać śladów na śniegu. Drzwi prowadzące na klatkę schodową były otwarte. Łomem, który przyniosłem z domu, wyrwałem z futryny skobel, przy którym wisiała duża kłódka. Już po wszystkim wsadziłem go mocno na swoje miejsce, więc nie było żadnego znaku, że ktoś się dobierał. Gdy już byliśmy w hali maszyn, zaczęła się praca. Pasy skórzane zwijaliśmy w rolki i pakowaliśmy do worków, a parciane cięliśmy na drobne kawałki i wrzucaliśmy do skrzyni na odpadki stojącej w rogu hali. Tyle z tym było roboty i tak nam się przyjemnie pracowało, że zapomnieliśmy o obchodzie dozorcy. Przypomniał nam o tym terkot budzika w jego mieszkaniu. Teraz już wychodzić nie można. Stojąc z dala od okien widzieliśmy, jak chodził po terenie, a po kilku minutach trzaśniecie drzwiami zawiadomiło nas, że cieć poszedł spać.
Po zniszczeniu wszystkiego, co tylko mogliśmy zniszczyć, bez żadnych przeszkód wróciliśmy do domu.
Następnego dnia każdy dostał kawał pasa na zelówki. Tadek nie chciał skóry, bo mieszkał przecież na terenie fabryki i w razie odkrycia kradzieży mógłby podpaść. Więc po sprzedaniu pozostałych pasów dostał swoją dolę w złotówkach.
Od tego dnia często chodziłem do fabryki, dobierając sobie różnych kolegów. Najlepiej jednak pracowało mi się z Antosiem. Nie bał się i robił wszystko tak, jak kazałem. Wynieśliśmy kilka małych motorów elektrycznych, wszystkie główki elektrycznych maszyn do szycia, wiele worków wełny nie gręplowanej. Wreszcie nie było już co brać. Wtedy znów Tadek doniósł nam, że jest jeszcze jedno pomieszczenie, nienaruszone, na pierwszym piętrze, do którego można dostać się tylko przez okno od strony ulicy. Powiedział, gdzie leży drabina i które to okno. Budynek odgradzał od ulicy siatkowy parkan.
Na tę robotę poszedłem także z Antkiem. Przedostaliśmy się przez parkan, obeszliśmy cały teren fabryki i znaleźliśmy się pod oknem, którym mieliśmy dostać się do środka. Było zamknięte, lecz brakowało w nim kilku szybek. Gdy stanąłem na ostatnim szczeblu drabiny, dolna część okna była na wysokości moich piersi. Wspiąłem się na parapet, przez wybitą szybkę wsadziłem rękę, otworzyłem okno i już byłem w środku. Za chwilę był już i Antoś. Okazało się, że jesteśmy w magazynie z kapeluszami. Wkoło na półkach stały długie owalne pudła, a w każdym było kilka kapeluszy tego samego fasonu i gatunku. Zaczęła się robota. Otwieraliśmy pudła i kapelusze, które nam się podobały, wciskaliśmy jedne na drugie – i do worków, a te, które nam nie odpowiadały, rzucaliśmy na podłogę. Antoś podchodził co chwilę i pokazując różne fasony i kolory kapeluszy pytał:
– Te brać, zobacz? A te? Patrz, jakie ładne! Chodź, zobacz, co tu znalazłem! – woła Antoś z kąta. Była to skrzynka pełna szpulek jedwabnych nici w różnych kolorach.
– Syp do worka, przydadzą się – odpowiadałem podstawiając kolejno worki, żeby jednego za bardzo nie obciążyć.
Spieszyliśmy się z robotą, żeby nas nie nakrył dozorca. Zdradziłaby nas drabina stojąca pod oknem. Gdy już chcieliśmy wychodzić – pech. Na ulicy, naprzeciwko naszego okna, spotkało się dwóch policjantów. Stanęli, przywitali się i zaczęła się rozmowa: o dzieciach, drożyźnie, węglu, psiej służbie… Spojrzałem na zegarek: za dwadzieścia druga, a o godzinie drugiej obchód dozorcy. Antoś już się denerwuje. Do obchodu jeszcze brak tylko dziesięciu minut, a policjanci stoją za płotem, drabina pod oknem, a my siedzimy jak w pułapce.
– Co będzie? – pyta wreszcie Antoś.
– Wojna – odpowiedziałem, wykładając na stół swoją spluwę i dwa granaty, które na każdą taką wyprawę zabierałem. Już miałem gotowy plan: jak wyjdzie cieć i zobaczy drabinę, to zawoła policjantów. Wtedy na pewno staną pod drabiną. Będą się zastanawiali nad tym, czy jest ktoś na górze i co robić. Wtedy rzucę granat. Jeden powinien wystarczyć. Gdy tak rozmyślałem, policjanci pożegnali się i każdy poszedł w inną stronę.
– Skacz, Antoś! – krzyknąłem. – Wyrzucę worki, a ty je zabieraj i urywaj się!
Gdy Antoś już uciekł z dwoma workami, zszedłem i ja, spokojnie odstawiłem na miejsce drabinę, w miarę możliwości zatarłem na śniegu ślad miejsca, w którym stała, i teraz dopiero szybko uciekłem z workami pod drewniany parkan z drugiej strony fabryki. Antoś już siedział na parkanie. Podałem mu worki, które przerzucił na drugą stronę, i w tym momencie usłyszałem, jak w mieszkaniu dozorcy terkocze budzik. Gdy byliśmy już po drugiej stronie parkanu, na ulicy zobaczyłem dwóch policjantów.
– Kładź się pod parkan – powiedziałem szeptem i spokojnie; wolno ułożyliśmy się na ziemi pod samym płotem.
Od parkanu do ulicy było pięćdziesiąt metrów, więc policjanci nie mogli nas widzieć. Gdy przeszli, wtedy już bez żadnych dodatkowych kłopotów dotarliśmy do domu. Bramę otworzył nam syn dozorcy, który jak zawsze, tak i tym razem czekał na nasz powrót.
Po kilku dniach Tadek ostrzegł nas, że jest jakaś poruta, bo w fabryce była policja, a później byli w ich mieszkaniu i kazali pokazać sobie buty, w których dokładnie oglądali podeszwy i obcasy. Szukali skóry z pasów transmisyjnych. Wniosek: z „Kapeluszową” chwilowo spokój.
Wracałem z Olkiem z Mokotowa. Na ulicy Willowej wolno było chodzić tylko po stronie parzystej, bo po drugiej stronie ulicy Niemcy zajęli trzy wille, a po chodniku wolnym krokiem spacerował żołnierz niemiecki w kożuchu, z karabinem na” plecach. Gdy doszliśmy do ostatniej willi, wartownik zrobił w tył zwrot i wolno poszedł w odwrotnym kierunku.
– Zaczekaj – powiedział Olek i szybko przeszedł na drugą stronę ulicy. Stanął na chwilę przy furtce. Usłyszałem cichy szczęk i już Olek zniknął w środku. „Wariat, cholera – pomyślałem. – Przecież tam mieszkają Niemcy i pilnuje wartownik. Po co on tam poszedł?”
Zanim wartownik doszedł do trzeciej willi, już Olek wyjechał z furtki na pięknym rowerze wyścigowym. Skręcił w prawo i ile sił w nogach pedałuje w kierunku ulicy Belwederskiej. Nie czekałem na powrót wartownika, tylko biegiem puściłem się tą samą drogą. Na ulicy Belwederskiej czekał na mnie Olek.
– No jak? – zapytał. – Wartownik zauważył?
– Idź ty do cholery! – powiedziałem. – Mógłbyś chociaż powiedzieć, że idziesz po rower! Ja tu stoję, a ty uciekasz na rowerze.
– Nie gniewaj się, nie pomyślałem.
– A czy ty w ogóle pomyślałeś, co robisz? Przecież wartownik mógłby do ciebie strzelać, gdyby zobaczył. Warto ginąć za głupi rower? Za duże ryzyko, a za mały zysk.
– Nienawidzę Niemców – odpowiedział Olek – a inaczej odgrywać się na nich nie mam możliwości. Im się zdaje, że są w Berlinie: stawia rower na ulicy, a sam idzie do bramy. Strasznie łatwo brać. Sami dają prawie do rąk.
Następnego dnia zauważyłem, jak żołnierz niemiecki zsiada z roweru i wchodzi do bramy. Przypomniało mi się to, co wczoraj mówił Olek, więc poszedłem za Niemcem, żeby się przekonać, czy Olek miał rację. Ten nie zostawił roweru na ulicy. Wszedł na klatkę schodową, a ja kilka kroków za nim. Wszedł na pierwsze piętro, zadzwonił do drzwi, a gdy i ja byłem na piętrze, on już wchodził do mieszkania rozmawiając z kimś po niemiecku. Rower zostawił na korytarzu. Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, zabrałem rower jak swój, zaniosłem na ulicę i przyjechałem do domu.
Po trzech dniach przyszedł do mnie Olek. Po krótkiej rozmowie wyjął z kieszeni pieniądze, odliczył pewną sumę i kładzie na stole mówiąc:
– To dla ciebie.
– Za co? – zapytałem zdziwiony.
– Sprzedałem rower, ten z Willowej, a to twoja dola – osiemdziesiąt złotych.
– Za co? – pytam znów. – Przecież ja ci nic nie pomagałem.
– Ale byłeś ze mną i też ryzykowałeś.
Mówię Olkowi, że i ja też zdobyłem rower na Niemcu, więc od niego nie muszę brać.
– To wziąłeś sam, a przy moim byliśmy razem, więc dola ci się należy – upierał się Olek.
I nie pomogły żadne moje argumenty. Pieniądze musiałem przyjąć. Jeszcze tego samego dnia przepiłem wszystko z kolegami, bo uważałem, że nic mi się z tamtego roweru nie należało.
Granatowej policji nienawidziłem tak samo jak Niemców za to, że współpracowali z okupantem. Ta nienawiść wzmogła się jeszcze bardziej, gdy dowiedziałem się, że każdy policjant składał przysięgę na wierność „nowej władzy”. Wydawali oni Niemcom ludzi, którzy kiedykolwiek odsiadywali wyroki, i wszyscy ci ludzie zostali przez Niemców wykończeni.
Wiedzieliśmy, że istnieje ścisła współpraca policji z gestapo. Dlatego zawsze przygotowany byłem do walki z nimi i do użycia broni w wypadku koniecznym. Wiedziałem, że gdybym został zatrzymany z bronią, to płacę życiem za posiadanie takiej zabawki. Byli koledzy, którzy w czasie oblężenia Warszawy stali się posiadaczami pistoletów lub granatów, lecz gdy wywieszono ogłoszenie, że grozi za to kara śmierci, wielu z nich starało się pozbyć tryfnego majdanu, a znów żal było wypuszczać to z ręki. Niektórzy zawijali broń w szmaty przesycone oliwą, chowali w pudełka lub garnki i zakopywali w ziemi, gdzie miała czekać do czasu, kiedy naprawdę będzie potrzebna. Kilku kolegów oddało broń mnie. Miałem więc kilka pistoletów i parę granatów. Z pistoletem nie rozstawałem się prawie nigdy, a gdy przewidywałem niebezpieczeństwo, zabierałem jeszcze na wszelki wypadek dwa granaty obronne. Posiadanie takiego majdanu niejeden raz stawiało mnie w głupiej sytuacji przy zetknięciu się z granatową policją.
Jedno z zarządzeń okupacyjnych nakazywało oddanie w komisariacie aparatów radiowych. Oddać radio? Dobrze, ale mam jeszcze dużo czasu do wyznaczonego terminu. Gdy było jeszcze ciepło, stawiałem radio na otwartym oknie, nastawiałem na cały regulator, tak że słychać je było w kilku domach. Dla wszystkich sensacja, bo wielu właścicieli oddało już radia, a ci, co jeszcze je mieli, grali cicho z jakiejś niezrozumiałej dla mnie obawy. Jeśli jeszcze wolno mieć aparat, to mam prawo grać tak, jak mi się podoba. Wreszcie przyszedł ostatni termin, po którym, według ogłoszenia, za posiadanie aparatu radiowego groziła kara śmierci. Żal oddać. Z drugiej strony obawa, że mają dokładny spis abonentów i będą wiedzieli, kto nie oddał.
Dobrze. Postanowiłem oddać – ale pożytku z niego i tak nie będziecie mieli! Trzeba oddać aparat radiowy – brzmiało ogłoszenie. Ale nic w nim nie ma o tym, że musi on być na chodzie. Ostatniego dnia aparat grał jeszcze przed południem w otwartym oknie. Gdy już postanowiłem go odnieść, wyłączyłem z kontaktu i… wyrzuciłem na podwórze przez otwarte okno. Z siekierą w ręku poszedłem na dół i porąbałem całą skrzynkę, a aparat rozwaliłem robiąc z niego jedną kupę szmelcu. W kieszenie „za parkanem” wsadziłem dwa pistolety, w każdą kieszeń spodni po dwa granaty, aparat pod pachę i kurs… komisariat przy ulicy Czerniakowskiej.
– Daj spokój, nie urządzaj żadnej draki – radzili koledzy.
– Ja wcale nie urządzam draki – odpowiedziałem. – Idę oddać radio. Dobrego nie oddam, za to może będą chcieli mnie zamknąć, a przecież zamknąć się nie data, bo podobno w „kiciu” dają słabo jeść.
Chłopaki patrzyli na mnie jak na wariata.
– Ty się chyba długo nie uchowasz – zauważył rzeczowo Mały. – Za dużo brykasz.
– Brykam? Mogę wpaść? Też prawda. Ale postanowiłem, że sam do nieba nie pójdę. Jak już koniecznie będę musiał iść, to na pewno pójdę w większym towarzystwie.
Idąc do komisariatu przemyślałem różne możliwości i doszedłem do wniosku, że jeśli będą chcieli mnie zatrzymać i dojdzie do awantury, to jednak dam sobie radę. Przecież nie wiedzą, że jestem uzbrojony.
Wreszcie komisariat. Wszedłem do środka, a policjant wskazał mi drzwi, za którym urzędował „specjalista” od aparatów radiowych. Byłem w tym pokoju jedynym interesantem.
– Przyniosłem radio, panie władzo – powiedziałem z uśmiechem od drzwi. – Tylko nie wiem, czy pan przyjmie.
– Dlaczego tak późno? – zapytał policjant.
– Strasznie lubię muzykę, szczególnie marsze niemieckie, więc chciałem grać jak najdłużej – odpowiedziałem pogodnie, kładąc na stole aparat zawinięty w papier.
Przodownik spojrzał na mnie zdziwiony, nie wiedząc, czy żartuję, czy mówię poważnie. W czasie rozmowy odpiąłem guziki palta, żeby było wygodniej w razie rozróbki.
– Niech pan odwinie – rozkazał „glina” wskazując brodą „aparat”.
– Proszę bardzo. Już się robi – odpowiedziałem i zerwałem papier z aparatu.
– Co pan tu przyniósł? – zapytał przodownik, gdy już zobaczył kupę pogiętej blachy.
– Jak to co? Radio. Musiałem przynieść. Ostatni dzień na zdawanie.
– Gorzej pan już popsuć nie mógł?
– Mogłem, ale myślę, że wystarczy tak, jak jest.
– Zabieraj pan to żelastwo i uciekaj pan z tym do cholery! – zawołał przodownik.
Złapałem „aparat” pod pachę i wychodząc mówię:
– Dobrze, zabiorę, tylko żeby pan później nie mówił, że nie przyniosłem radia.
Przed budynkiem komisariatu w różnych punktach ulicy stało czterech naszych chłopaków. Gdy odszedłem kawałek drogi, dołączyli do mnie. Nic nie mówiliśmy. Wiedziałem, że przyszli, żeby mnie bronić w razie potrzeby. Każdy z nich poklepał się tylko ręką po boku, dając tym do zrozumienia, że nie przyszedł z gołą ręką. Szliśmy obok siebie prawie całą szerokością chodnika. Na ulicy Chełmskiej zauważyłem, że naprzeciw nas idzie czterech żołnierzy niemieckich. Pokazałem chłopakom Niemców i powiedziałem:
– Zobaczymy, kto komu ustąpi. Ja nie ustępuję.
– My też nie – odpowiedzieli chłopaki i walimy prosto na nich.
W ostatnim momencie żołnierze chcieli ustąpić, ale my wpadliśmy na nich, roztrąciliśmy ich i stanęliśmy wszyscy trzymając ręce w kieszeniach. W odległości pięciu metrów od nas stanęli Niemcy i coś ze złością szwargoczą.
– Zobaczcie, jak drą mordy – powiedział ze śmiechem jeden kolega.
– Myślą, że się przestraszymy!
– Szoruj stąd, jeden z drugim!
– Uważaj, żebyś nie dostał po łbie!
– Patrzcie, jakie klawiaki! – wołali koledzy prawie równocześnie i śmieliśmy się wszyscy patrząc na głupio wykrzywione złością gęby Niemców.
Wreszcie poszli dalej margocząc coś pod nosem. Nie wiedzieli, frajerzy, że mogli się głupio nadziać, gdyby zaczęli z nami awanturę. Nie przeczuwali, że wszyscy jesteśmy uzbrojeni, mimo to nie czuli się dobrze sami w naszej dzielnicy.
W pierwszym okresie po upadku Warszawy kilka razy wydawano biednej ludności zupę. Jeden z punktów wydawania znajdował się w warsztatach samochodowych przy ulicy Nabielaka. I to przypadkiem stało się przyczyną mojej awantury z policjantem.
Miałem umówione spotkanie na ulicy Belgijskiej na Mokotowie. Gdy chciałem skręcić w ulicę Nabielaka, zatrzymał mnie policjant.
– Nie wolno – powiedział lakonicznie.
– Dlaczego? – zapytałem zdziwiony. Zobaczyłem przy warsztatach dużo ludzi, więc już się domyśliłem, że wydają zupę.
– Jak mówię, że nie wolno, to nie wolno – odpowiedział już ostro i pcha się, chcąc mnie siłą odsunąć dalej.
Poprosiłem grzecznie:
– Panie władzo, ja nie idę po zupę, widzi pan, że nie mam garnka. Mam spotkanie na Belgijskiej. Inną drogą będę musiał okrążać, nadrobię kawał drogi, a już nie mam czasu.
– Jazda stąd! – wrzasnął policjant i odepchnął mnie silnie obiema rękami.
Zanim się spostrzegł, już dostał pięścią w nos, a w ślad za tym uderzenie głową, tak że usiadł na jezdni. Poderwał się i wyjął z kabury pistolet.
– Ty, schowaj to, gówniarzu – powiedziałem groźnie – tym mnie nie nastraszysz. Napakuj w tę zabawkę amunicji, to może i nastraszysz. Przecież wiem, że to puste.
Faktycznie było tak, że policja miała broń, ale bez amunicji, którą wydano im dopiero później. Dlatego byłem do niego taki kozak. Gdy chciał podejść do mnie z pustym pistoletem, ruszyłem naprzeciw, żeby go stuknąć jeszcze raz. Gdy on stanął, to ja też. Na rogu stała cała ferajna chłopaków i tylko czekali na to, żeby policja zaczęła awanturę. Była okazja zapłacenia im za wszystkie doznane krzywdy i za współpracę z Niemcami.
Ale drugi policjant, stojący w pobliżu, był mądrzejszy. Podszedł do tego, który dostał łbem, kazał mu schować pistolet i być cicho, a mnie pozwolił przejść tak, jak chciałem. Zanim odszedłem, powiedziałem chłopakom, żeby uważali, czy nie będą chcieli mnie „zdjąć” policjanci stojący przy rogu Belwederskiej. Jak się tam „zamiesza”, to niech walą z pomocą. Przeszedłem jednak spokojnie, przez nikogo już nie zaczepiany.
Pewnego dnia przyszedł do mnie serdeczny kolega z fabryki. Zaprzyjaźniliśmy się w tym czasie, gdy ja byłem na drugim roku praktyki, a on po zapoznaniu się z pracą na oddziale został zastępcą kierownika. Był on znanym w Polsce sportowcem. A zapoznaliśmy się tak: pracowałem przy montowaniu podstaw aparatów radiowych, a obok mnie pracował kolega. Po oddziale kręcił się jakiś nowy facet. Chodził od jednego warsztatu do drugiego i przyglądał się, co ludzie robią. To tu, to tam popracował godzinę lub dwie i znów zmieniał warsztat. Nikt nie wiedział, co on właściwie robi i czego szuka. W pewnym momencie stanął za naszymi plecami, objął nas rękami za szyję i zapytał po koleżeńsku:
– No, jak wam się, chłopaki, pracuje?
– Nam dobrze, a tobie jak? – odpowiedziałem bez chwili wahania pytaniem na pytanie. Nie wiedziałem, kto to jest, lecz jak on do nas na „ty”, to ja jemu też.
– Z początku szło mi ciężko, ale teraz już daję sobie radę – odpowiedział bez cienia gniewu czy też złości.
Pogadał z nami kilka minut, pytał o różne sprawy i cały czas zwracał się do nas na „ty”. Odpowiadałem trzymając się tej samej formy. Gdy dowiedziałem się, że on ma być zastępcą kierownika, przy następnej rozmowie zwróciłem się do niego przez „pan”, ale powiedział mi, że jemu na tym nie zależy i jeśli zaczęliśmy się tykać, to już niech tak zostanie. Od tego dnia mówiłem „panie” tylko przy innych pracownikach, mimo że tego nie chciał, a w życiu prywatnym byliśmy serdecznymi kolegami. Bywał on u mnie – bywałem ja w jego domu. Wciągnął mnie do klubu sportowego, w którym trenowałem zapaśnictwo. Od wybuchu wojny nie widzieliśmy się.
– Wicuś, złoty koralu! – zawołałem uradowany jego widokiem. – Co robisz? Jak żyjesz? Gdzie mieszkasz? – zasypałem go pytaniami. – A wódkę teraz pijesz?
– Wypiję – odpowiedział. – Mówiłem ci przed wojną, że przyjdzie czas, że i ja jeszcze będę pił. Wtedy piłem tylko piwo, a dzisiaj napiję się z wami wódki.
Mówił z „wami”, bo w mieszkaniu był jeszcze Mały. Szybko zrobiłem pół literka mieszanki spirytusowej, to znaczy nalałem z bańki do butelki dwie trzecie spirytusu i jedną trzecią wody. Żeby niepotrzebnie nie szprycować się wodą. Gdy kończyliśmy flaszeczkę, Wicuś powiedział, jaki go do mnie przygnał interes.
– Chciałem kupić niedrogi rower, taki, żeby można było na nim jeździć na wieś za handlem. Myślę, że u ciebie najlepiej taką sprawę załatwię.
– Lepiej nie mogłeś trafić – odpowiedziałem. – Wypijemy jeszcze jedną flaszeczkę i pójdziemy na Wójtówkę do Olka. On na pewno coś będzie miał.
Wychodząc ubrałem się tak, jak zwykle chodziłem na dzielnicy, a więc: stara jesionka z cerami na piersiach – które były pamiątką awantury sprzed roku, gdy mi prawie do pasa urwali klapy, czerwona apaszka zawiązana pod brodą na węzeł i jaskrawa mała czapeczka w biało-czarną kratę. W kieszeń „za parkanem” wsadziłem jak zwykle parabellum. Nie przeczuwałem żadnej rozróbki, więc tym razem granatów nie zabierałem.
Poszliśmy na Wójtówkę. Mały i Wicuś zostali przed bramą, a ja skoczyłem na górę i po chwili wróciłem z Olkiem.
– Słuchaj, Olek, to jest mój przyjaciel – powiedziałam wskazując na Wieka. – Potrzebny mu dobry i niedrogi rower.
– Jaki ma być? – zapytał Olek. – Balony, cyngle, trzyczwartówki czy „kogut”?
– To obojętne – odpowiedział Wicuś. – Chodzi mi tylko o to, żeby był mocny, bo to do handlu.
– Jutro mogę panu dostarczyć trzyczwartówki. Będzie kosztował sto dwadzieścia złotych.
– Ale przecież jeszcze nie widzę roweru – zdziwił się Wicuś. – Więc skąd mogę wiedzieć, czy on jest tyle wart.
– Panie, ja jestem uczciwym złodziejem – odpowiedział Olek z godnością. – Każdą rzecz sprzedaję za dwadzieścia procent wartości. Ale w domu towaru nie będę trzymał, bo mnie policja zna, więc nie chcę się „zasrać” przez głupi rower, gdyby im strzelił pomysł zrobić u mnie rewizję. O widzicie, procę już mam – dodał Olek wyjmując z kieszeni zwyczajną procę.
– A po co ci proca? – zapytałem zdziwiony.
– Latarnię muszę skasować, bo cholernie arystokratycznie świeci. Widno od niej jak w dzień i przeszkadza mi zabrać rower. Może pan dać dzisiaj połowę forsy? – zwrócił się Olek do Wicusia.
Wicuś nic nie odpowiedział, tylko pytająco spojrzał na mnie.
– Daj mu, Wicuś, wszystko – odezwałem się. – Olek to charakterny chłopak, nie nawali, a gdyby coś nie tego, to ja ci forsę zwrócę.
Wicuś dał Olkowi sto dwadzieścia złotych, a Olek zapisał adres, pod który obiecał dostarczyć rower następnego dnia o szóstej rano.
– Wszystko załatwione, więc wracamy? – zaproponował Mały.
– Dobrze. Zaczekajcie tylko chwilę, bo muszę się „odpryskać” odpowiedziałem wchodząc do bramy.
Gdy wróciłem po trzech minutach, zastałem zupełnie inną sytuację. Olek i Wicuś stali w pewne j odległości po drugiej stronie ulicy, a przed bramą na brzegu chodnika Mały szarpał się z przodownikiem policji. Podszedłem do nich i ciągnę Małego za rękę w swoją stronę mówiąc:
– Chodź, idziemy do domu.
– Niech pan odejdzie – wrzasnął na mnie przodownik i ciągnie Małego w jedną stronę, a ja w drugą.
– Tak? – powiedział wreszcie policjant. – No to obydwaj do komisariatu!
Mówiąc to chwycił mnie za rękaw i silnie pociągnął do siebie. Nastawiłem łeb do przodu i odepchnąłem się nogą, więc siłą szarpnięcia i własnego odbicia strzeliłem policjanta łbem w twarz. Potoczył się do tyłu i upadł na wznak na środku jezdni z moją czapką w rękach, bo w momencie uderzenia chciał mnie złapać za głowę. Gdy usiadł, już byłem przy nim. Wyrwałem swoją czapkę i wracając na chodnik wsadziłem ją z powrotem na głowę.
– Uciekajmy! – krzyknął Mały i rzucił się do ucieczki. Już ruszyłem za Małym, ale jeszcze raz obejrzałem się i zobaczyłem, że „glina” już stoi i odpina kaburę pistoletu.
– Zaczekaj, niech wyjmie! – zawołałem do Małego i zatrzymałem się. Policjant doskoczył do mnie z pistoletem w ręku. W tym okresie policjanci mieli już amunicję.
Dostawił mi pistolet do głowy wołając:
– Do komisariatu, łobuzie! Ja cię nauczę bić łbem!
– Za chude uszy masz na to, żeby mnie zabrać do komisariatu, a łbem bić też na pewno lepiej potrafię od ciebie. Jazda stąd, bo jeszcze raz dostaniesz, a łobuzem to ty jesteś, bo zaczepiasz porządnych ludzi na ulicy.
Gdy ruszyłem na niego, odskoczył kilka kroków do tyłu. Podchodzę znowu, a ten zabiega mi drogę i straszy spluwą. Gdy w pewnej chwili prawie że przystawił mi ją do głowy, zawołałem:
– Weź to, k… twoja mać, bo wystrzeli i może mnie skaleczyć.
– Zawołam Niemców! – woła policjant.
– Ja mam w d… ciebie i twoich Niemców – odpowiadam.
– Do komisariatu! – woła znów tamten.
– Kiedy nie mogę, bo idę w inną stronę.
Co ruszam na niego, to on odskakuje. Gdy odchodzą, znów zabiega mi drogę – i tak w kółko. Już zrobiło się zbiegowisko. Spojrzałem – Mały stoi wśród ludzi i uważa, żeby w razie potrzeby przyjść z pomocą. „Za długo to, już trwa” – pomyślałem. Uciekać nie mogę, bo ten wariat może strzelić za mną, a jeśli znowu napatoczy się drugi policjant, to będzie szlachtuz. Będę musiał strzelać do obydwóch. Nie mogę przecież dać się zabrać do komisariatu, bo mam w kieszeni pistolet, za posiadanie którego zapłacę głową.
Zakończenie przyszło z zupełnie niespodziewanej strony. Podszedł do nas jakiś cywil i zapytał, co się tu dzieje.
– Ten łobuz uderzył mnie łbem – odpowiedział policjant.
– Bo frajer myśli, że to dobre przedwojenne czasy, kiedy bez żadnego powodu bili nas pałkami i zabierali na przechowanie do komisariatu – dodałem od siebie.
Cywil zwrócił się do policjanta, mówiąc ostro:
– Niech pan da spokój, niech pan stąd idzie!
– Ale przecież on mnie uderzył – upiera się policjant.
– Niech pan stąd idzie, mówię panu! – wrzasnął rozkazująco cywil. Policjant popatrzył z żalem, że musi mnie zostawić, odszedł i znikł za rogiem ulicy Czerniakowskiej.
Uważałem, że cywilowi należy się wyjaśnienie, więc podszedłem do niego i mówię:
– No bo, patrz pan, przyczepi się taki nie taki do człowieka…
– Niech pan da spokój, niech pan lepiej już stąd idzie – przerwał mi cywil.
– No tak, chyba masz pan rację – odpowiedziałem po chwili namysłu i poszedłem z Małym w kierunku swojej ulicy. Po chwili przyłączyli się do nas Olek i Wicuś.
– Powiedzcie teraz, co to była za draka? – zapytałem chłopaków. – O co on się do was przyczepił?
– O nic – odpowiedział Mały. – Gdy czekaliśmy na ciebie, podszedł policjant i zawołał: „Rozejść się! Jazda! Już was tu nie ma!” Olek nie lubi mieć z policją do czynienia, więc od razu przeszedł na drugą stronę ulicy. Wicek nietutejszy, z „władzą” nie chce zaczynać, to też odszedł, a ja stoję dalej. „A ty co?” – zapytał mnie policjant. „Na kolegę czekam” – odpowiedziałem. „No już, uciekaj, czego jeszcze stoisz?” – woła znów „glina”. „Czego stoję? No, bo nie siedzę”. „Ach tak? No, to będziesz siedział” – zawołał i zaczął mnie ciągnąć, a ja się nie dawałem. I właśnie w tym momencie ty wyszedłeś z bramy – zakończył Mały.
Wróciliśmy do domu i na konto szczęśliwego zakończenia rozróbki wypiliśmy jeszcze pół litra wzmocnionej wódki. Następnego dnia o godzinie szóstej rano Olek dostarczył Wicusiowi do mieszkania zamówiony i z góry zapłacony rower.
Miesiąc później otrzymałem wezwanie do komisariatu na przesłuchanie w charakterze świadka. Była to drobna sprawa, którą tylko niepotrzebnie zawracali głowę uczciwemu człowiekowi. Idąc do komisariatu ubrałem się po frajersku: nowe ładne palto z futrzanym kołnierzem, nowy czarny garnitur, biała koszula, krawat, biała jedwabna apaszka, pilśniak na głowę, a na ręce białe kordonkowe rękawiczki. „Gzymsik” jak cholera. Siedziałem przy biurku w odpiętym palcie, noga założona na nogę, na kolanach leżał kapelusz, na nim rękawiczki… i składałem zeznanie.
W pewnym momencie usłyszałem odgłos otwieranych drzwi. Obejrzałem się. Do pokoju wchodzi przodownik, którego na Wójtówce trąciłem głową. Spojrzałem na niego obojętnie jak krowa na pociąg, wykręciłem się i dalej składam zeznanie. „Teraz będzie draka, jeśli ten łobuz mnie pozna” pomyślałem. Kątem oka widziałem, że stoi z boku i patrzy na mnie. Zrobił parę kroków i teraz przygląda mi się stojąc za plecami policjanta, który mnie przesłuchuje. Postał chwilę i znów patrzy na mnie z drugiej strony. O, chodził, o, przyglądał się – i nie mógł mnie poznać! Ja w tym czasie mówiłem spokojnie o sprawie, w której mnie wezwano, i pozornie wcale nie zwracałem na niego uwagi. Równocześnie myślałem o tym, co będę robił, jeśli rozpozna mnie i będzie chciał zatrzymać. Tym razem nie byłem pewien, czy wygram z nim wojnę. W kieszeni miałem tylko pistolet i jeden zapasowy magazynek. Idąc do komisariatu nie pomyślałem o takim spotkaniu, bo już o tamtej sprawie zapomniałem. Po chwili mój wróg wyszedł z pokoju, a po kilku minutach i ja opuściłem komisariat, przez nikogo nie zaczepiony.
Tak to ubranie potrafi zmienić człowieka.
Rok 1939, druga połowa listopada. Wszyscy mieli obowiązek rejestrowania się w urzędach pracy. Ferajna nasza zlekceważyła ten nakaz, jak i wszystkie inne okupacyjne nakazy. Niemcy rozpoczęli już aresztowania. Słyszało się, że wyciągają ludzi z domów i po przeprowadzeniu rewizji mieszkań zatrzymują podejrzanych ludzi. Tego dnia siedziałem u Małego i zastanawialiśmy się nad tym, w jaki sposób zdobyć węgiel i drzewo, bo zrobiło się już zimno, a opału nie ma. Wtem otwierają się drzwi i do mieszkania wpada siostra Małego, zmęczona biegiem po schodach na trzecie piętro, i zwracając się do nas mówi szybko:
– Chłopaki! Pod czternastym Niemcy robią rewizję całego domu. Który co ma – niech się urywa!
Spojrzeliśmy z Małym na siebie: w oczach jego wyczytałem pytanie, czy jestem „czysty”. Spokojnie przymknąłem na chwilę powieki, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że jestem tryfny. Wówczas Mały poruszył stopą w bok. To znów znak, że mam szybko wyjść i wynieść tryfny towar.
Mój tryfny towar to wielki pistolet, szturmowe parabellum, kilka zapasowych magazynków z amunicją i dwa polskie obronne granaty. Wszystko to miałem w mieszkaniu na pierwszym piętrze. Spluwa pod poduszką nie posłanego łóżka, reszta w szufladzie kredensu, na samym wierzchu.
„Jeśli są dopiero pod czternastym – pomyślałem – to mam jeszcze trochę czasu. Nie mogę wyjść z mieszkania od razu, żeby nie robić poruty wobec rodziców i siostry Małego”.
Wyszedłem po kilku minutach dopiero i od razu z korytarza puściłem się biegiem do swego mieszkania. Granaty i naładowane magazynki wsadziłem w boczne kieszenie jesionki, a pistolet, po odbezpieczeniu i wprowadzeniu kuli w lufę, do wewnętrznej kieszeni „za parkanem”. Pistolet był tak duży, że gdy wkładałem go kolbą do dołu, to lufa wypychała jesionkę na ramieniu.
Tym razem włożyłem lufą do dołu w ten sposób, że rękojeść znajdowała się tuż przy samej klapie. Tak załadowany wyskoczyłem z mieszkania. Spojrzałem przez poręcz w dół – na dole Niemcy. Prysnąłem po schodach do góry, aż na czwarte piętro, i obserwuję przez poręcz, co te „raki” będą robić. Wtedy już zawsze miałem w domu broń, więc każdego dnia mogłem spodziewać się wizyty Niemców. „Jeśli idą po mnie, to schowam się do któregokolwiek mieszkania – myślałem. – Jeśli rewizja całego domu, to wyłożę majdan przez klapę na dach i zobaczymy, co będzie dalej”.
Niemcy byli na drugim piętrze. Do długiego korytarza weszło dwóch, trzeci został na klatce schodowej. Od kobiety idącej na górę dowiedziałem się, do kogo weszli. Mieszkał tam z rodziną starszy kolega, harcerz. Znałem dobrze kilku dorosłych harcerzy i wiedziałem, gdzie mieszkają. Pierwsza myśl – ostrzec ich, bo jeśli przyszli po jednego, to przyjdą i po innych. Zdecydowałem się wyjść z domu.
Po schodach schodziłem powoli, trzymając ręce na klapach palta, tak że palcami prawej ręki dotykałem rękojeści pistoletu. Niemca minąłem, prawie ocierając się o niego. Na pierwszym piętrze przyłączył się do mnie inny kolega i na ulicę wyszliśmy już razem. W przejściu między domami pod numerem dziesiątym i dwunastym minęliśmy drugiego Niemca. Zmierzył oczami nas, my jego – i wyszliśmy na ulicę. Byłem pewien, że jest ich więcej, ale na ulicy było cicho i pusto. Alarm był fałszywy. Byli to ci sami Niemcy, którzy pod numerem czternastym pytali, gdzie mieszka ten kolega, po którego przyszli do naszego domu.
– W którą stronę idziesz? – zapytał kolega.
– W prawo.
– A ja w lewo – odpowiedział. – Mieliśmy szczęście, że nas ten szkop nie zatrzymał.
Roześmiałem się.
– To on miał szczęście – mówię. – Gdyby nas chciał zatrzymać, to patrz… – mówiąc to wyrwałem spluwę „zza parkanu”.
Kolega zbladł, szybko pożegnał się i poszedł w lewo, a ja w odwrotnym kierunku.
Ostrzegłem trzech, ale musiałem jeszcze być koniecznie u jednego, który był moim bliskim kolegą. Lecz dom, w którym on mieszkał, był spalony, a ja nie znałem jego obecnego adresu. Dowiedziałem się wreszcie, że mieszka w jednym z trzech nie wykończonych bloków przy ulicy Iwickiej.
W pierwszym bloku zapytałem kobietę niosącą wodę w wiadrze, czy mieszka tu ten, którego szukam. Nie słyszała tego nazwiska, a twierdziła, że zna w tym bloku wszystkich. Wszedłem do drugiego bloku. Przeszedłem odcinek odgrodzony od ulicy parkanem. Idąc, widziałem, jak w bramie jakaś kobieta zagląda do mieszkania, do którego po chwili weszła. „Tu pewnie mieszka dozorca – pomyślałem – wejdę i zapytam o kolegę”. Nie pukając otworzyłem drzwi i… „Halt!!!” – To wrzasnął jeden z trzech Niemców siedzących w mieszkaniu. Cofnąłem się do tyłu, jeden moment – i już miałem dwa karabiny przystawione do pleców, a przed sobą trzeciego Niemca, bez broni.
Błyskawiczna myśl: „Wyrwać spluwę i pruć? Czy wpadłem? Chyba tak. Zdążę zastrzelić tylko tego przed sobą i sam zginę, bo wystarczy, że ci z tyłu nacisną tylko cyngle. A za tego zabitego mogą wystrzelać lokatorów”. Gdy już zdecydowałem, że wpadłem, spokojnie nastawiłem się na dalszy rozwój wypadków. Jeśli nie będą rewidować, to różnie jeszcze może być. Pistolet mam pod ręką i granaty też. W najgorszym przypadku wszystkich nas diabli wezmą.
Okazało się, że to jest właśnie mieszkanie tego kolegi, którego przyszedłem ostrzec. Niemcy zabrali całą jego rodzinę – rodziców oraz brata i siostrę – a ci czekali na niego i ja wpadłem im w łapy. Kobieta, która przed chwilą wchodziła, była dozorczynią, która zresztą dobrze mówiła po niemiecku.
Stojący przede mną Niemiec zadał pierwsze pytanie, na które dozorczyni odpowiedziała szybko: – Nein, nein, nein!
Zorientowałem się, że pytają, czy jestem tym, na którego czekają. Niemiec pytał, dozorczyni tłumaczyła, a ja spokojnie odpowiadałem.
– Co pan tu robi?
– Szukam kolegi. Mieszkał na Czerniakowskiej, przeprowadził się, powiedzieli mi, że mieszka teraz w tych blokach. Byłem już w tamtym bloku, a teraz przyszedłem do tego. Jak go tu nie znajdę, to pozostał mi jeszcze temten blok. – Mówiąc to pokazywałem ręką boczne bloki. Ulicę Czerniakowską podałem na lipę, bo przecież nie mogłem wymienić właściwej ulicy.
– Jak się ten kolega nazywa? – pada znów pytanie.
Podałem pierwsze lepsze nazwisko kolegi, który mieszkał w tym samym domu, co ja.
– Dowód pan ma?
– Mam.
– Proszę pokazać.
Dowód miałem w marynarce, w prawej kieszeni „za parkanem”, a spluwę w lewej, w jesionce. Odpiąłem górny guzik w palcie i sięgam ręką po dowód, a przedramieniem mocno przyciskam do siebie spluwę, żeby mi nie wyleciała, bo przecież tylko lufa była w kieszeni, a cały ciężar luzem. Podałem Niemcowi książeczkę ubezpieczalni, na której miałem umieszczoną matkę i siostrę, a sam szybko zapiąłem górny guzik.
– Jak się pan nazywa? – tłumaczy pytanie dozorczyni. Podałem nazwisko i imię. Niemiec czyta i sylabizuje.
– Żona? – pyta po polsku z niemieckim akcentem, pokazując fotografię siostry.
– Nie, to siostra i matka. – Dozorczyni wciąż tłumaczy.
Oddał mi dowód, który teraz już wkładam do kieszeni, w której spokojnie leży granat, i patrzę, co będzie dalej. Widzę, że Niemiec, który mnie legitymował, patrzy na mnie i widocznie zastanawia się, co ma z tym fantem zrobić. Przypuszczam, że w tym czasie nie mieli oni jeszcze wypracowanych metod postępowania w takich wypadkach, bo już niedługo nadszedł czas, gdy brali wszystkich, którzy im wpadli w ręce. Więc on się zastanawia, co zrobić, a ja znów pytam dozorczynię, czy tu mieszka taki to a taki czy nie, powtarzając wymyślone poprzednio nazwisko.
– Nie, taki tu nie mieszka.
– To przepraszam – mówię grzecznie i odwracam się do tyłu, żeby spokojnie odejść.
A tu znów stoi dwóch z „rurami” w łapach. Wciskam się bokiem w środek, rozstąpili się i patrzą na mnie. Uśmiechnąłem się jak najmilej do jednego, grzecznie uchyliłem kapelusza… i wychodzę.
Gdy byłem w połowie drogi do bramy w parkanie, słyszę, że mnie wołają. Co teraz robić? Wrócić czy uciekać? Do bramy tylko kilka metrów. Wołanie powtórzyło się… a ja spokojnie idę dalej. Chociaż nie znałem ich języka, po tonie wyczuwałem, że wołają na mnie. Gdy byłem już w bramie, zatrzymałem się, ale nie oglądam się do tyłu, tylko po chwili skręciłem w lewo i spokojnie idę dalej. Nie oglądam się, lecz słyszę za sobą ciężkie kroki, i to nie jednego człowieka. Staram się rozpoznać po chodzie, ilu idzie – dwóch czy trzech. Teraz przeprawa z nimi będzie już łatwiejsza. Obmyślam różne warianty walki. Ręka w kieszeni, a w ręku granat.
W takim napięciu przeszedłem ponad sto metrów, a kroki słyszę za sobą wciąż w tej samej odległości. Wreszcie nie wytrzymałem i schyliłem się, żeby podnieść celowo upuszczoną chusteczkę. Spojrzałem pod ręką – i odetchnąłem. To tylko mężczyzna i kobieta, którzy nieśli na plecach duże worki z drzewem. Poczułem, że robi mi się zimno i gorąco. Puściłem się biegiem przed siebie. Wpadłem do kolegi mieszkającego w pobliżu, zostawiłem u niego tryfny majdan i na pożyczonym rowerze pojechałem ostrzec jeszcze jednego.
Wracając do domu, już przy rogu ulicy spotkałem kolegę-harcerza z naszego domu. Wracał z miasta, nie wiedząc nic o niespodziance czekającej go w mieszkaniu. Ostrzegłem go i powiedziałem mu, u kogo byłem. Rozmowa odbywała się w obecności jego młodszego brata, dwunastoletniego chłopaka. Wieczorem dowiedziałem się, że Niemcy tego małego też zabrali.
„Coś nieklawo – pomyślałem. – Chłopak dostanie po pysku i wykapuje, kto ostrzegł brata i innych”. Wywiałem na Mokotów, a następnego dnia dowiedziałem się, że byli i po mnie, lecz mój sąsiad, granatowy policjant, u którego był jeden klucz do mojego mieszkania, wpuścił ich do środka i powiedział, że nie ma mnie już dwa tygodnie w Warszawie, bo pojechałem do rodziny na wieś. Uwierzyli mu, bo to i policjant, i piękne niemieckie nazwisko „Schröder”, i dobra znajomość języka niemieckiego. Dzięki jego interwencji nie zabrali też rodziców tego kolegi, po którego przyszli. Jego młodszego brata też zwolnili, tylko siostry siedziały w obozach koncentracyjnych do końca wojny.
Z całej rodziny tego drugiego przeżyła tylko matka. Ojciec, brat i siostra zginęli w obozach. Ci dwaj, których chcieli aresztować, zgłosili się później sami do władz niemieckich, myśląc, że zwolnione zostaną rodziny. Rozstrzelano ich w Palmirach.
Dworzec Wschodni. Pociąg do Chełma odchodzi po godzinie dziesiątej wieczorem. Na peronie tłum ludzi z workami, koszami i tobołami, ktoś dźwiga na plecach rozłożoną podstawę maszyny do szycia. Wszyscy ci ludzie będą wracali jutro w nocy do Warszawy obładowani mięsem, masłem, wędlinami i innymi artykułami spożywczymi, na których można dobrze w Warszawie zarobić. Jeszcze nie podstawiono pociągu. Jednakże ze względu na godzinę policyjną na peronie czeka już tłum pasażerów. Każdy zdenerwowany, bo nie wie, czy dostanie się do wagonu. Wiadomo bowiem, że dla połowy ludzi zebranych na peronie zabraknie miejsc i będą czekali do rana, żeby albo wrócić do domu, albo wtłoczyć się do następnego pociągu.
Dość często jeżdżę tym pociągiem do matki, żeby podrzucić jej trochę forsy i różne drobiazgi, których na wsi było brak, jak: igły, nici czy kamienie do zapalniczek. Wszystko drobne rzeczy, które rozmieszczam po kieszeniach. Miałem większą od innych szansę dostania się do pociągu, bo byłem bez pakunków, które by mi zajmowały ręce.
– Szanowanie dla pana! – ukłonił mi się znajomy handlarz, którego poznałem w jednej z poprzednich podróży.
– Szacunek, kłaniam się nisko! – odpowiedziałem uchylając z fasonem czapki.
– Niech pan wsiada z nami do wagonu, będzie wesoło – zapraszał mój znajomy.
– Będę się starał, ale nie wiem, czy dam radę.
Miałem dużo znajomych, stałych handlarzy, z którymi zawarłem znajomość jeżdżąc dość często na tej trasie. Wiedziałem, że tylko przez przypadek możemy się spotkać w jednym przedziale, bo nie szukałem przecież towarzystwa, tylko dobrego miejsca w wagonie.
Gdy nadchodził czas podstawiania pociągu, na peronie zaczynał się ruch. Ludzie czekali ściśnięci w jedną wielką gromadę tuż przy brzegu peronu. Moja metoda była inna. Szedłem na sam koniec peronu, a gdy podjeżdżał pociąg, skakałem w biegu do wagonu. Nie było to dla mnie trudne, bo przecież ręce miałem wolne, a w takich skokach już od dziecka byłem wytrenowany. Wyskakiwanie i wskakiwanie w biegu do tramwaju lub kolejki dojazdowej to dla mnie „szczeniak”.
Podjeżdża pociąg. Chwyt za rączkę i już stoję na stopniu, a po chwili jako pierwszy wpadam do przedziału. Zanim wpadną inni, ja już będę na półce. Już się pchają. Pierwsi zajmują miejsca siedzące, następni ściskają się między ławkami do granic możliwości. Kto nie ustawi się dobrze, będzie jechał kilka godzin stojąc jedną nogą na podłodze, a drugą na nogach sąsiadów.
Ci, którzy znaleźli się już w wagonie, przyjmowali przeważnie swoją sytuację pogodnie i z humorem. Niemcy nie pozwalali stać na stopniach wagonu, toteż ci, co stali w drzwiach, nogami byli w wagonie, a tułowiem na zewnątrz. Teraz następowała ceremonia zamykania drzwi. Bahnschutze chodzili wzdłuż wagonów i drzwiami dociskali ludzi. Pchnęli raz – nic. Drugi raz – już drzwi trochę dochodzą. Wreszcie za którymś z kolei dociśnięciem drzwi się zamknęły. Gdy jechałem pierwszy raz, usiadłem na ławce. Przy mnie stała kobieta, której nie mogłem dokładnie zobaczyć z powodu panujących w przedziale ciemności.
– Miejsca pani nie ustąpię – powiedziałem do niej po godzinie jazdy – ale jeśli pani chce, to proszę usiąść na moich kolanach.
Babka nie kazała się długo prosić i już po chwili miałem ciężar na kolanach. Po godzinie zaproponowała zmianę. Mimo cholernej „prasy” udało nam się przetasować. Teraz ja siedziałem na jej kolanach, a ona obejmowała mnie w pasie rękami, żeby się wygodniej siedziało. Zmienialiśmy się tak kilka razy. Gdy pociąg dojeżdżał do Lublina, zrobiło się widno na tyle, że mogłem przyjrzeć się swojej wspólniczce od siedzącego miejsca.
Spojrzałem… i zrobiło mi się ciepło w… żołądku. Śliczna, młoda babka. Musiałem zrobić minę głupiego barana, bo patrząc na mnie uśmiechnęła się ironicznie i z politowaniem pokiwała głową. Po półgodzinie byliśmy w Lublinie. Tu wysiadła moja „znajoma”. Zanim wysiadła, przesłała pod moim adresem anielski uśmiech i powiedziała:
– Serdecznie panu dziękuję za dobre serce, ale na drugi raz niech pan będzie mądrzejszy i mniej skromny.
Nic nie odpowiedziałem, bo… zatkało mnie. Nie byłem wcale taki skromny, jak jej się wydawało, a na kolana zaprosiłem nie młodą, ładną dziewczynę, lecz nieznaną, stojącą w tłoku kobietę. A co by było, gdybym był „mniej skromny”, a pasażerka na kolanach okazałaby się paskudną staruchą? Ale naukę na przyszłość dostałem? Dostałem.
Droga powrotna była mniej wygodna. Już z Chełma pociąg wyjeżdżał zatłoczony, a na każdej stacji wsiadało jeszcze wiele osób, wszyscy z naładowanymi workami lub walizkami. Tu stosowałem inną metodę. Na drogę do Warszawy zaopatrywałem się zawsze w „pół kilo” wódki. Do przedziału pchałem się „na duś”, czyli na chama. Wiedziałem, że jeśli otworzę którekolwiek drzwi, usłyszę: „Tu nie ma miejsca”. Znana metoda. W środku ludzie siedzą na ławkach i na workach leżących na podłodze, a w drzwiach stoi dwóch ściśniętych drabów z gębami zakapiorów i na każdej stacji, gdy ktoś otwiera drzwi, mówią: „Nie ma miejsca”. Równocześnie tak świdrują oczami amatora wejścia do przedziału, że ten woli szukać miejsca w innym wagonie.
Mnie oczami nie nastraszyli. Otwieram drzwi, w przejściu ścisk, że nie można palca wsadzić. Mimo to wchodzę po stopniach wyżej z zamiarem wejścia do środka. „Nie ma miejsca” – mówią równocześnie ci od korkowania.
– Dla mnie się jeszcze znajdzie. Jestem szczupły, to się zmieszczę.
– Na pewno nie.
– A na pewno tak – odpowiadam i pcham się w środek.
Jeden odpycha łapami. Złapałem jedną ręką za klapę, a drugą trzymam w kieszeni palta i mówię spokojnie, odpowiednio, po cwaniacku akcentując słowa:
– No, te, lebiega, posuń się, bo ja ciebie posunę albo zostaniemy razem – i znów nura w środek.
Metoda poskutkowała. Żaden nie miał ochoty zostawać na peronie i żeby bagaż sam jechał do Warszawy; no a ton głosu, akcent i ręka w kieszeni dawały do zrozumienia, że może być nieklawo. Ręka w kieszeni to tylko dla pucu, ale przecież nie muszę się chwalić, że mam tam tylko chusteczkę do nosa. Żaden nygus nie uderzy, jeżeli będę wodził mu lewą ręką koło nosa, równocześnie trzymając prawą w kieszeni. Tylko wszystko to trzeba robić na pewniaka, nie wolno się cofać, bo wtedy dopiero można dostać po nosie.
Okazuje się, że w przedziale jest jeszcze dużo wolnego miejsca. Wszyscy patrzą na mnie wrogo, bo zrobiło się ciaśniej. Pociąg rusza. Kilka minut stoję spokojnie. Gdy inni zaczynają rozmowy, włączam się tu, włączam się tam, przygadam coś jednej i drugiej babce, powiem coś wesołego i koniecznie „pieprznego”, wszyscy się śmieją i już jest dobrze. Gdy już wiem, czym kto pachnie, wyciągam z kieszeni swoje „pół kilo”, odbijam i mówię:
– Panie grzeczny, mam trochę płynu. Wypijemy po łyku? Tylko nie mam czym przetrącić.
Na to wezwanie poruszyła się gruba handlara siedząca na ławce i za chwilę już podaje nam kawał kiełbasy. Wiadomo – należy do doli. Wypijemy we trójkę pół zawartości – ale nie puszczam powtórnie butelki tą samą drogą, tylko podaję ją następnemu gościowi, który nie spuszcza z wódki oka.
– Łyknij pan też troszkę, a resztę dla kolegi – mówię, podając butelkę i pokazując na jeszcze jednego „podchodzącego” chłopaka.
Już wypili, ale w butelce jest jeszcze łyk wódki.
– Paniusiu słodka! To dla pani, za zagrychę! – wołam i wciskam grubej handlarce butelkę do ręki.
Po chwili jeden z poczęstowanych wyciąga z walizki pół literka, które krąży po całym przedziale. Gruba i tym razem dała kawał kiełbasy. Następne pół literka dał znów inny. Żaden nie chce być gorszy. W przedziale robi się wesoło i gwarno. „Pan grzeczny” z ospowatą twarzą śpiewa: „Przy kominku”, a wszyscy pomagają. Ktoś zaśpiewał „Bal na Gnojnej”. Ta piosenka jest wszystkim znana, więc cały przedział śpiewa. Wreszcie towarzystwo powoli się uspokaja i zasypia. Dojeżdżamy do Dęblina. Tu najczęściej zabierają towar. Nie przejmuję się, bo jadę luzem. Nic mi nie mogą zabrać. Wszyscy w przedziale zdenerwowani. Klną wojnę, Niemców, przedwojenny rząd polski i swoją dolę. Stanąłem przy drzwiach i przez otwarte okno obserwuję peron. Kilka osób wyskoczyło z bagażami z dworcowego ustępu i pchają się do wagonów. Z ciemności wyskoczyła jakaś inna grupa i też pędzi do wagonów. Tych Niemcy zagarnęli do budynku stacyjnego, po chwili zatrzymani wyszli na peron już bez bagaży. Wreszcie na peronie zrobiło się zupełnie pusto. Pociąg ruszył. W tym momencie z przejścia obok budynku dworcowego wypadł człowiek i pędzi obok pociągu wołając:
– Panowie! Puśćcie mnie, bo mnie zabiją! Puśćcie mnie, bo mnie zabiją!
Gonili go dwaj żołnierze niemieccy z pejczami w rękach. Odległość między nimi wynosiła nie więcej jak trzydzieści metrów.
Wysadziłem głowę przez okno i spojrzałem wzdłuż pociągu. Żadne drzwi się nie otworzyły, żeby przyjąć uciekiniera.
– Skacz do mnie! – krzyknąłem i już otworzyłem drzwi.
– Panie, tu nie ma miejsca! – wrzeszczą handlarze.
– Znajdzie się – odpowiedziałem. Naddałem się do tyłu, oparłem stopę o ściankę przedziału i silnie pchnąłem się do tyłu. Docisnąłem ludzi na tyle, że „gość” się zmieścił.
– Wskoczyli do tylnych wagonów – powiedział nowy pasażer myśląc o goniących go Niemcach. – Na pewno będą mnie szukali. Co robić? – zapytał wystraszony.
– Ściągaj pan palto! – powiedziałem szybko i mimo panującego tłoku udało się nam wymienić palta. Bez słowa wyjaśnienia zamieniłem jego czapkę na kapelusz stojącego obok faceta.
– Teraz mogą szukać – powiedziałem zadowolony ze swojego dzieła, bo facet wcale nie był podobny do tego, którego gonili Niemcy. – Mów pan teraz, co to było i czego od pana chcieli, bo wszyscy jesteśmy ciekawi.
– Szwagierce i mnie zabrali towar. Szwagierkę wypuścili na peron, a mnie, nie wiem dlaczego, nie chcieli puścić. Gdy pociąg ruszył, chciałem wyjść. Wtedy jeden Niemiec uderzył mnie pejczem w głowę. Strzeliłem jednego i drugiego łbem, tak że nakryli się nogami, a sam dęba na peron. Żeby mnie tylko nie poznali, bo na pewno będą szukać.
– Nie mogą pana poznać, bo masz pan moje palto na plecach, a ja przecież nie mogę zostać przez pana stratny.
Wszyscy się śmieli. Nie wierzyliśmy, żeby szkopom chciało się szukać w takim tłoku po wszystkich przedziałach. Przejechaliśmy już kilka stacji, gdy w otwartych drzwiach stanęło dwóch Niemców z latarkami w rękach. Mimo tłoku wcisnęli się do środka i wolno przeciskali się do drugiej części przedziału. Przechodząc oświetlali mężczyznom twarze i każdemu dokładnie się przyglądali. Nasz nowy pasażer stał przy samych drzwiach. Gdy na niego patrzyli, nawet okiem nie mrugnął, tylko patrzył na nich z ciekawością. „Równy chłopak – pomyślałem. – Takiemu warto było pomóc”. Gdy odeszli, znów nastąpiła wymiana palt i czapek i już w spokoju dojechaliśmy do Warszawy.
Ludzie na wsi zawsze z ciekawością wypytywali mnie o warunki życia w Warszawie. W gronie bliskich i dobrze mi znanych osób opowiedziałem o tym, że w Warszawie działają już organizacje podziemne, że już „sprzątnięto” kilka osób za współpracę ź wrogiem, że ludzie bojkotują wszelkie zarządzenia władz okupacyjnych. Powiedziałem też, że wszyscy spodziewają się, że organizacje podziemne w Warszawie na pewno urządzą Niemcom kilka dobrych kawałów. Może to będzie bomba, może granaty albo „zgaszą” kogoś ważnego.
Następnego dnia po przyjeździe poszedłem odwiedzić znajomego miejscowego handlarza, żeby go zapytać, czy by nie zechciał kupić od moich chłopaków trochę tryfnego towaru, na którym dobrze zarobi. Siedziałem u niego już dłuższy czas, gdy do izby wszedł sołtys. Był to miejscowy kolonista niemiecki, który w tej wsi spędził prawie całe swoje życie. Po kilku minutach ogólnej rozmowy pożegnałem się z gospodarzem i wychodzę z chałupy.
– To ja też już pójdę sobie – powiedział sołtys, a zwracając się do mnie zapytał:
– W którą stronę pan idzie? Może pójdziemy razem?
Okazało się, że idziemy w tym samym kierunku. Gdy wyszliśmy na drogę, sołtys popatrzył na mnie przenikliwie. Wytrzymałem spokojnie jego spojrzenie, ale czuję, że szykuje się ciekawa gadka.
– Był pan wczoraj we wsi – stwierdził sołtys.
– Byłem.
– Rozmawiał pan z ludźmi.
– Rozmawiałem.
– Mówił im pan… – i powtórzył mi wszystko to, o czym wczoraj mówiłem, dodając rzeczy, których nie mówiłem.
– Mówiłem – odpowiedziałem, zły na nieznanego donosiciela. – A czy pan się dziwi? – zapytałem.
– Dziwię się. Bardzo się panu dziwię – odpowiedział flegmatycznie. – Dziwię się, że pan, człowiek miastowy, inteligentny, opowiada takie rzeczy głupim ludziom. Panu się wczoraj wieczorem zdawało, że mówi pan do najbliższych sobie ludzi, a ja już dzisiaj rano o wszystkim wiem. Nie jestem świnią, więc nie chcę z tego robić żadnego użytku. Przecież ani pan, ani ja nie zmienimy losów wojny. Jak pan będzie mówił takie rzeczy, to doniosą mi raz i drugi, a później doniosą dalej i obaj możemy mieć nieprzyjemności. Niech pan głupcom nic nie gada, bo oni i tak nic z tego nie rozumieją. No, ja idę tędy. Do widzenia panu – powiedział skręcając w boczną drogę, a odchodząc dodał:
– Na drugi raz niech pan będzie mądrzejszy.
Szedłem dalej, rozmyślając nad ludzką głupotą. Co chciała zyskać lub osiągnąć osoba, która doniosła na mnie sołtysowi? U nas, na Czerniakowie, taka rzecz byłaby nie do pomyślenia. Ale swoją drogą to ja chyba naprawdę jestem strasznie głupi, bo w ciągu krótkiego czasu usłyszałem dwa razy to samo zdanie: „Niech pan będzie mądrzejszy”. Trzeba nad tym pomyśleć.
Mieszkał w tej wsi gospodarz, który miał sześć morgów ziemi i dziewięcioro dzieci. Był to kolega mojego ojca od dziecinnych lat i rodziny nasze żyły z sobą w wielkiej przyjaźni, wyświadczając sobie wzajemnie różne usługi. Przyjaźń rodziców przeszła na dzieci. Zaprzyjaźniony byłem z najstarszym synem i córką. Gdy rozpoczęto przymusowy werbunek na roboty do Niemiec, rodzina ta weszła pierwsza na tapetę. Bo biedny gospodarz i dużo dzieci. Kilka dni przed moim przyjazdem wysłano na roboty młodszą córkę, a starszej udało się uciec z transportu i wróciła do domu. Teraz oczekiwała wizyty Niemców, którzy znów wyślą ją do Niemiec.
– Jak nie chcesz jechać, to urywaj się do Warszawy – zaproponowałem jej. – Tam nie będą cię szukać, a praca się znajdzie. W najgorszym razie na początek możesz iść do służby.
Po dokładnym omówieniu sprawy rodzice zgodzili się na wysłanie córki i następnego dnia syn gospodarza odwiózł nas wozem do stacji kolejowej.
Tym razem nie mogłem dostać się do wagonu starą, wypróbowaną metodą, bo miałem bagaż w postaci babki, a ta znów była z walizą.
Przyjechał pociąg. Spojrzałem po wagonach – naładowany. Ale jest jeden wagon, w oknach którego nie widać ludzi. To dla Niemców, ale ci mało podróżują takimi pociągami. Otwieram drzwi przedziału – pusty, więc włażę z walizą do środka, a za mną mój „załącznik”. Ktoś wrzeszczy z peronu, że do tego wagonu nie można, ale nie będę przecież słuchał tego, co jakiś baran beczy. Gdy pociąg ruszył, wtedy dopiero zauważyłem, że ktoś siedzi przy oknie po drugiej stronie przedziału. Teraz nie możemy wysiadać, a że pasażer pod oknem nic nie mówi, więc my siedzimy cicho.
Na następnej stacji ktoś otworzył drzwi, ale zawrócił, gdy zobaczył niemieckiego oficera.
– Proszę, wsiadajcie – zapraszał oficer, mówiąc czysto po polsku. Wsiadły trzy kobiety z tobołkami. Na innej stacji znów wpuścił dwie kobiety i już więcej nikomu nie pozwolił wejść.
Pomaleńku wszyscy oswoili się z obecnością oficera. Dwie kobiety zaczęły rozmawiać, na co jakaś inna baba zwróciła im uwagę prosząc, żeby siedziały cicho.
– Dlaczego? – zapytał oficer. – Mnie to nie przeszkadza. Rozmawiajcie. Wkrótce sam włączył się do rozmowy, pytając o warunki życia i pracy.
Kobiety nie wiedziały, jak mają się zachować – czy na pytania odpowiadać i jak odpowiadać, więc tylko ja dawałem odpowiedzi. Powiedziałem, że nie ma pracy i brak w Warszawie żywności. Ludzie muszą jeździć setki kilometrów po żarcie dla siebie i na handel.
– Gdyby żył Piłsudski, to by nie doszło do wojny – powiedział oficer. A gdy nic na to nie odpowiedziałem, zapytał: – Czy to prawda, że Polacy chcieli z nami wojny?
– Wojny nie chcieli – odpowiedziałem – ale dobrowolnie do niewoli też nie chcieli się oddać.
– Wielki błąd popełniło polskie dowództwo wojskowe – mówi znów oficer – że z Warszawy, otwartego miasta, zrobili twierdzę. Przez to zginęło dużo cywilnych osób i Warszawa zniszczona. Ale podobno ludność Warszawy chciała się bić?
– Nie chciała się poddać – odpowiedziałem – a to jest zasadnicza różnica.
– A Czesi poddali się. Mają nie zniszczone miasta, mają przemysł i żyją dobrze pod naszym panowaniem.
– Słyszałem kiedyś takie powiedzenie – odpowiedziałem po. krótkim namyśle – że ptak nawet w złotej klatce jest w niewoli.
– A co teraz mówią ludzie? – padło nowe pytanie. „Prowokacja” – pomyślałem, a głośno powiedziałem:
– Pyta mnie pan o takie rzeczy, na które nie mogę odpowiedzieć. Bo jak odpowiem szczerze, to pan zawoła na stacji żandarmów i każe mnie zabrać na przechowanie.
– Daję panu oficerskie słowo, że nic takiego nie zrobię. Możemy mówić zupełnie szczerze. Rozmowa będzie tylko między nami.
– Chce pan wiedzieć, co mówią ludzie? – zapytałem. – Ludzie klną was i nasz rząd. Nasz naród jest zbuntowany. Z nami nie przyjdzie wam tak łatwo jak z Czechami. My nie damy strzyc się jak barany. E, paniusiu, bo jak ja panią kopnę, to pani nóżka pęknie – powiedziałem głośno do siedzącej obok baby, która kopnęła mnie w nogę, w ten delikatny sposób dając mi znak, żebym przestał mówić. Po chwili mówiłem dalej:
– Żeby nas dobrze strzyc, będziecie musieli nas jeszcze lepiej strzec, a do tego potrzebna jest duża sfora dozorców.
– Damy sobie radę – odpowiedział oficer. – Tym razem nie popełnimy błędów poprzedniej wojny, kiedy to musieliśmy walczyć na dwa fronty. Teraz mamy sojusz z Rosją, a Anglii i Francji damy radę.
– Pan wierzy w sojusz z Rosją? – zapytałem zdziwiony. – Niemcy z Rosją muszą się bić. Jak nie za rok, to za pięć lat, ale wojna z Rosją będzie. Przecież Rosja i Niemcy to naturalni wrogowie. Niemcy szykowały się do wojny z Rosją, a Rosja do wojny z Niemcami. W czasie działań wojennych byłem wśród Rosjan i widziałem Niemców. Rosjanie, gdy pytałem, dokąd idą, odpowiadali: „Na Berlin”. A na niemieckich czołgach widziałem napisy kredą: „Stalin jest świnia”. I pan to nazywa sojuszem?
Baba znów kopnęła mnie w nogę. Wrzasnąłem na nią ze złością:
– Uspokój się, stara… bo jak jeszcze raz kopniesz, to w złości mogę wybić kilka zębów. Jak się która boi, to wysiadka z przedziału.
– My jesteśmy do wojny dobrze przygotowani – znów powiedział Niemiec. – Oglądałem nasze magazyny żywnościowe i zbożowe. Możemy nawet pięć lat prowadzić wojnę. Teraz mamy doświadczenie. Nie powtórzy się rok 1918, kiedy to po zakończeniu wojny jeszcze trzysta tysięcy ludzi umarło z głodu, bo nie dostarczono żywności. Cała ludność Polski zginie, zanim jedno niemieckie dziecko z głodu umrze.
– Śmiej się pan z tego – odpowiedziałem z uśmiechem, mimo że chętnie urżnąłbym mu łeb za wypowiadanie takich teorii. – To pan nie zna polskiego chłopa. Już on tak wyspekuluje, że dla siebie będzie miał i jeszcze do miasta dostarczy. A wy wojnę i tak przegracie. Choćby miała trwać dziesięć lat, to przegrać musicie. Jeszcze nigdy nie wygrał wojny taki, co staje do draki z całym światem.
Gdy wysiadał w Dęblinie, powiedział grzecznie: „Do widzenia”, a patrząc na mnie dodał:
– Przekona się pan, że ja mam rację.
– Zobaczymy, przyszłość okaże. Tylko szkoda, że wtedy nie będziemy mogli się spotkać.
W wagonie dla Niemców spokojnie dojechaliśmy do Warszawy.
Następnego dnia porozumiałem się z chłopakami i znaleźliśmy miejsce dla mojego „załącznika” ze wsi. Poszła pracować do sklepu – za mieszkanie, wyżywienie i dodatkowy niewielki zarobek.
Za dwa tygodnie będę znów jechał do matki. Ciekaw jestem, jaka tym razem spotka mnie przygoda i czego nowego się nauczę, bo podobno podróże kształcą.
Niedziela rano. Mały jak zwykle siedzi u mnie. W jego mieszkaniu o wymiarach trzy i pół na cztery i pół metra tłok, bo jest sześć dorosłych osób, tak że przy najlepszym doborze do spania muszą być jednak cztery łóżka. Jestem w domu sam, więc Mały często u mnie nocuje.
– Dawno nie byliśmy na żadnej potańcówce – odezwał się Mały jakby sam do siebie. – Warto byłoby zrobić wyskok w miasto i potańczyć trochę.
– Ale gdzie pójdziemy? – zapytałem. – Towarzystwo Przyjaciół Czerniakowa zamknięte, a w miasto coś nie mam chęci iść. Szkopy działają mi na nerwy. Za dużo ich chodzi po mieście. Żeby potańczyć, trzeba coś wypić, a znów jak będę na cyku, to może dojść z nimi do draki. A wiesz, że zawsze chodzę z „kominem”. Wolę siedzieć w domu. Tu, na dzielnicy, nie muszę przynajmniej oglądać ich mord. Boję się, żeby nie wyszła jakaś większa heca.
– Nie musi być zaraz hecy – przekonywał Mały – a potańczyć warto. Podobno czynna jest sala tańca na Chmielnej. Możemy pójść zobaczyć, a jak nam się nie spodoba, to wrócimy do domu.
– Ale „komina” nie biorę – zastrzegłem się. – Nie chcę, żeby znów wyszło coś takiego, jak wczoraj w tramwaju.
A wczoraj w tramwaju to było tak: pojechałem z Małym na miasto upłynnić trochę towaru. Po pomyślnym załatwieniu transakcji wstąpiliśmy do knajpy, w której wypiliśmy do obiadu kilka „dalekobieżnych” wódek. Do domu wracaliśmy tramwajem. Wsiedliśmy do pierwszego wozu, którego przedni pomost zarezerwowany był dla Niemców. Ponieważ mieliśmy jechać dość długo, więc zamiast gnieść się z tyłu, przesunęliśmy się do przodu. Na pomoście stało dwóch wojskowych Niemców, a jeden z nich oparty był plecami o szybę drzwi. Wyjąłem „zza parkanu” swoje szturmowe parabellum, przystawiłem Niemcowi do pleców tak, że lufą stuknąłem w szybę, i powiedziałem głośno:
– Patrz, Mały, jak bym go teraz zdmuchnął!
W wagonie zrobiło się idealnie cicho. Spojrzałem za siebie, żeby zobaczyć, co jest tego przyczyną, i zobaczyłem oczy wszystkich pasażerów wlepione w moją „rurę”. Roześmiałem się głośno i chowając „rurę” do kieszeni, powiedziałem:
– Chodź, Mały, wysiadamy, bo ludzie się boją.
Żeby wyjść z tramwaju, nie musiałem nawet mówić „przepraszam”, bo wszyscy usuwali się na boki, dając nam swobodne przejście. Gdy byliśmy już na chodniku, spojrzałem na okna tramwaju. Pasażerowie wciąż patrzyli na nas z przerażeniem, tylko w jednym oknie piętnastoletni może chłopiec uśmiechał się i machał do nas ręką.
To zdarzenie było przyczyną, że spluwy na potańcówkę postanowiłem nie brać. Na wszelki wypadek włożyłem do kieszeni tylko fiński nóż.
– Pójdziemy we dwóch czy większą paczką? – zapytał Mały.
– Powiem chłopakom, może zechcą pójść. Kupą zawsze lepiej, bo nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć.
Pojechaliśmy we czterech. Orkiestra już grała, ale na sali było jeszcze mało osób.
– Co tak mało ludzi? – pytamy właściciela sali.
– Goście się dopiero schodzą. Proszę, rozbierajcie się, panowie – zapraszał właściciel. – A wódki panowie nie przynieśli z sobą?
– Proszę pana – odpowiedziałem – my jesteśmy grzeczni chłopcy. Nie wiemy nawet, jaki wódka ma smak. Jak pan może nas o coś podobnego posądzać. Proszę bardzo, może pan nas nawet zrewidować – dodałem odpinając marynarkę.
– No nie, ja panom wierzę. Zapytałem, bo u nas wódki pić nie wolno – tłumaczył się gęsto właściciel.
Wiedzieliśmy o tym, dlatego każdy z nas miał po setce spirytusu w każdej skarpetce, a w kieszeni dropsy miętowe na zakąskę. Po kilku minutach Mały przyniósł z bufetu butelkę lemoniady i szklanki. Poszliśmy w koniec sali i każdy z nas wypił jedną setuchnę, rozcieńczoną niewielką ilością lemoniady, drugą zostawiając na później.
Goście napływali szybko. Teraz już zabawa na cały regulator. Orkiestra gra, tłum tańczących par kręci się po sali, a po wypitej wódce w głowie już czuć lekki szum. Czyli w dwóch słowach: bawimy się. Na salę weszło nowe towarzystwo, kilku mężczyzn i kilka panienek, wśród których była Zosia, moja serdeczna koleżanka z Mokotowa. Z kim ona przyszła? – zastanawiałem się, lustrując męską obsadę towarzystwa. Ocena wypadła ujemnie: „drewniaki”. Nie widziałem Zosi kilka tygodni, bo matka zabroniła jej przychodzić do nas, twierdząc, że naszą ferajnę – a szczególnie mnie – czuć śmiercią. Zosia była jeszcze kilka razy, ale sam ją prosiłem, żeby więcej nie przychodziła. Od tamtej rozmowy nie widzieliśmy się więcej.
Ukłoniłem się grzecznie, ale nie podszedłem. Po co frajerstwo ma mieć żal, że zabieram im partnerkę, za którą oni zapłacili wejście? Tańczę ja, tańczy Zosia. Gdy mijamy się w tańcu, uśmiechamy się jak najmilej do siebie, ale w czasie przerwy trzymam się od niej z daleka. Zosia pierwsza nie wytrzymała nerwowo. W czasie przerwy podeszła do mnie i z wyrzutem zapytała:
– Czy ty wreszcie zatańczysz ze mną?
– Jak najchętniej, kochana. Z tobą? Zawsze! – odpowiedziałem z gracją.
W tym momencie orkiestra zagrała tango.
– Dlaczego nie chciałeś zaprosić mnie do tańca? – zapytała, gdy wolno przesuwaliśmy się wśród tańczących par. – Chyba się na mnie nie gniewasz?
Pomyślałem chwilę i odpowiedziałem:
– Widzisz, Zosiu, zastanawiałem się długo i doszedłem do wniosku, że twoja matka ma całkowitą rację. My nie jesteśmy w tej chwili towarzystwem dla ciebie. Jak wiesz, prowadzimy życie trochę burzliwe, a to grozi wpadką. Po co masz się przy nas narażać? Gdybym się na ciebie gniewał, to w tej chwili nie tańczylibyśmy razem. Ale jak będziemy tańczyć częściej, to znów przylecisz do nas na dzielnicę. Niech już lepiej wszystko zostanie tak, jak jest. Widzę, że masz nowe towarzystwo… Co to za jedni? – zapytałem.
– O tam, takie… ot, gówniarze. Widzisz przecież – odpowiedziała wymijająco.
– No, to życzę ci tylko, żeby twoje nowe męskie towarzystwo nie było gorsze od nas – powiedziałem na zakończenie, gdy po skończonym tańcu odprowadziłem Zosię pod ścianę, gdzie siedziało jej towarzystwo.
Zdenerwowałem się rozmową z Zosią, więc zawołałem swoich chłopaków i zaproponowałem wypicie reszty spirytusu. Tylko teraz idziemy do bufetu. Wypijemy uczciwie, po ludzku. Usiedliśmy przy stoliku. Przed nami butelki z lemoniadą i szklanki.
– Uważajcie, czy „stary” nie patrzy – powiedziałem, a sam zakasłałem kilka razy głośno, równocześnie uderzając w dno buteleczki. Gdy „zakasłał” drugi, „stary” zajrzał do bufetu i popatrzył na nas chwilę. Przy czwartym podszedł do nas i zapytał:
– Panowie mają wódkę?
Połapałem się, że „kaszel” to za stary chwyt dla niego i pewien jest, że wódkę mamy, więc odpowiedziałem pojednawczo:
– Mistrzu kochany, mamy setkę spirytusu na czterech. Przecież takim ździebełkiem żaden się nie upije. Niech pan pozwoli wypić.
– No, dobrze, ale więcej pić nie będziecie? – Nawet nie możemy, bo więcej nie mamy.
– No i uważajcie, panowie, żeby awantury nie było.
– Panie mistrzu – odpowiedziałem z humorem. – My to takie chłopaki, że gdzie awantura, to uciekamy, a gdzie wódka, tam się pchamy.
Ale co to? Na salę wchodzi kilku Niemców w mundurach lotników.
– Ja się urywam – mówię do chłopaków. – To towarzystwo mi nie odpowiada.
– Zostań jeszcze godzinkę – namawia Mały. – Pójdziemy wszyscy razem.
– Kiedy nie mogę na nich patrzeć. Popsuli mi całą zabawę.
– Dlatego teraz zostań – namawiają chłopaki. – Popatrzymy na nich z bliska.
Uległem. Weszliśmy na salę. Tuż za drzwiami siedzą Niemcy. Weszliśmy wolno przyglądając się każdemu z ciekawością. Postałem chwilę pod ścianą i przeszedłem jeszcze raz. Gdy przechodziłem trzeci raz, podszedł do mnie jeden lotnik i zagadał coś po niemiecku.
– Czego on od ciebie chce? – zapytał Mały, który zjawił się przy mnie tak, jakby wyrósł spod ziemi.
Uśmiechnąłem się ironicznie i patrząc Niemcowi w oczy, wolno i dobitnie odpowiedziałem:
– Cholera go wie, czego on chce. On może tak gadać nawet cały rok, ja go i tak g… zrozumiem.
– Panie, czego pan od nas chce? – zapytał Niemiec, tym razem czysto po polsku.
Zaskoczyło mnie to, ale nie trefię, tylko spokojnie odpowiadam:
– A czego ja mogę od was chcieć?
– No, bo tak pan chodzi, tak się pan nam przygląda…
– Nie jesteście tacy interesujący, żebym się musiał wam przyglądać, a chodzę, bo szukam partnerki do tańca.
– A… partnerki pan szuka? No, to niech pan szuka dalej – mówi znów Niemiec po polsku. – Myślę, że nam się tu żadna krzywda nie stanie?
– Z mojej strony nie, a za innych nie odpowiadam – odpowiedziałem ostro. Zrobiłem szybki zwrot i odszedłem w bok, a za mną Mały.
Ale Niemcy już się bawią. Kobiety uciekają, gdy widzą, że Niemiec idzie prosić do tańca. Ale już znalazła się jedna „zdzira”, która z zadowoleniem przyjmuje zaproszenie do tańca. Po kilku tańcach idzie z Niemcem do bufetu, cieszy się, że zafundowano jej butelkę lemoniady. Gdy na chwilę została sama, Mały skorzystał z okazji i stojąc tuż przy mnie, półgłosem przesłał jej artystyczną „wiązankę”, w której dużo miejsca zajmowały słowa zaczynające się na jedenastą literę alfabetu.
Znów jestem na sali. Orkiestra zrobiła dłuższą przerwę, więc ludzie siedzą na krzesełkach ustawionych pod ścianami. Zosia siedzi z facetem z jej nowego towarzystwa, a po chwili na krześle obok usiadł Niemiec i nachylony coś do niej mówi. Podszedłem bliżej. W tym momencie Niemiec chciał objąć ją za szyję, a gdy się odsunęła, przełożył jedną rękę za plecy, a drugą chwycił ją za pierś. Poderwali się wszyscy troje. Zosia szarpie się z Niemcem, który chce ją objąć wpół, a jej facet zwinął się… i już go nie ma.
Szybko przerzuciłem z kieszeni do rękawa swój fiński nóż, naparłem na Niemca i wcisnąłem się w środek.
– Daj spokój, co robisz? – posłyszałem za plecami krzyk Zosi.
– Nie bój się nic. Uważaj, ja go zaraz zrobię – mówiłem wolno, równocześnie następując na Niemca i patrząc mu prosto w oczy.
Słyszałem, że Zosia coś krzyczy, ale nic nie rozumiałem, tylko wolno, bardzo wolno powtórzyłem: – Uważaj, ja go zrobię.
Napierałem wciąż z głową wysuniętą do przodu, z opuszczonymi na dół, lekko odsuniętymi od siebie rękami, a Niemiec wolno cofał się do tyłu. Czekałem, żeby mu ręka drgnęła lub żeby zrobił jakiś inny ruch, który dałby mi podstawę do rozpoczęcia ataku. Nie zrobił jednak takiego ruchu, tylko powiedział coś ze śmiechem, zakręcił się i odszedł tanecznym krokiem. Przy mnie stała zdenerwowana Zosia.
– No, widzisz – powiedziałem – masz swoje nowe towarzystwo! Ciapciak, cholera. Uciekł.
– I miał rację – piekli się Zosia. – Nic by mi ten szkop nie zrobił. A ja wiedziałam, co ty chcesz zrobić. Widziałam przecież, co miałeś w ręku.
Zdecydowaliśmy, że teraz już czas urywać się, bo może dojść do poważnej awantury. Wyszedłem na schody, a po chwili chłopaki, już ubrani, wynieśli moje palto.
Szliśmy obok siebie całą szerokością chodnika, który w tym miejscu był wyjątkowo wąski, w kierunku Nowego Światu, a naprzeciw nas szło czterech lotników niemieckich. Nie schodzimy z drogi, tylko walimy prosto na nich.
– Na bok, raki, bo ludzie idą! – krzyknąłem i już wleźliśmy na siebie. Zdążyłem zauważyć, że ten, na którego ja wlazłem, był średniego wzrostu i krępy w sobie. Więcej nie zauważyłem, bo dostałem taką bombę w szczękę, że wyrzuciło mnie na środek jezdni. Musiało mnie na chwilę zamroczyć, bo gdy znów pomyślałem świadomie, to stałem na środku jezdni, a Niemców już nie było.
– Ja nie dostałem – pochwalił się Mały, gdy wróciłem na chodnik. Okazało się, że trzech nas oberwało po ryju.
– Czekajcie… wasza mać – powiedziałem głośno pod adresem Niemców. – Już ja postaram się, żeby was ze dwóch uśmiercić.
Na Nowym Świecie dwóch kolegów wsiadło do tramwaju, a Mały i ja poszliśmy piechotą. Po drodze wstąpiliśmy do knajpy i z żalu nad sobą wypiłem kilka głębszych wódek. Mały współczuł mi bardzo, więc też wypił taką samą ilość i teraz już zalani w deseczkę wracamy do domu. Minęliśmy Belweder i idziemy w dół po oblodzonym chodniku, wymachując rękami dla złapania równowagi. Gdy mijaliśmy się z oficerem niemieckim, Mały zatoczył się, trącił go ramieniem i w tym momencie dostał silnie w twarz. Padając chwycił oficera za mundur, a że było ślisko, więc razem przewrócili się na chodnik. We łbie mi się kręci, ale widzę, że oficer leży na Małym. „Chyba go bije” – pomyślałem i zacząłem kopać oficera. Raptem zauważyliśmy, że od Belwederu pędzi jakiś umundurowany i odpina kaburę pistoletu. Wtedy nogi za pas i dęba. Uciekałem tak, że do ulicy Podchorążych nawet się nie obejrzałem. Teraz dopiero stanąłem na rogu i czekam na Małego.
– Ale miał pan szczęście – powiedział do mnie jakiś nieznajomy przechodzień. – Powinien pan zmówić litanię do Matki Boskiej.
– Byliby pana zastrzelili – dodał inny. – Gonili pana aż do kolejki wilanowskiej.
Za nimi powoli człapał Mały. Okazało się, że nie wiedział, gdzie ja się podziałem i co się właściwie stało.
W moim mieszkaniu chłopaki grali w karty. Popatrzyli zdziwieni, widząc, jak bez słowa ładuję w kieszenie pistolet i granaty.
– Gdzie ty z tym idziesz? – zapytał ktoś.
– Muszę jeszcze dzisiaj uśmiercić dwóch Niemców – odpowiedziałem, patrząc na nich błędnymi oczami. – Jednego za mnie, za to, że uderzyli mnie w mordę, a drugiego za Małego.
– Późno już – tłumaczył mi Pajac. – Teraz żadnego Niemca już nie spotkasz. Jutro pójdziemy strzelać ich razem, a teraz kładź się spać, bo widzę, że jesteś zmęczony.
Przemawiał do mnie jak do dziecka albo wariata. A ja naprawdę byłem w sztok pijany.
– Dobrze, pójdę spać, ale za to jutro zastrzelimy pięciu – stawiałem swoje warunki.
– Jak będziesz chciał, to nawet dziesięciu, ale teraz idź już spać. I tak mnie ululali.
Następnego dnia już nie miałem chęci strzelać do Niemców – postanowiłem sobie jednak, że więcej na żadną zabawę publiczną nie pójdę. Taka „zabawa” to żadna zabawa.
– Serwus, Tadziu! Co robisz? Z kim żyjesz? – zawołałem z radością na widok serdecznego kolegi, którego przypadkowo spotkałem na ulicy.
Tadzio – to kolega szkolny. Ostatnie dwa lata przed wojną pracowaliśmy w tej samej fabryce. Chociaż sam robotnik, obracał się jednak w towarzystwie paniczyków i maminsynków, bo matka jego była dozorczynią na kolonii Grottgera, gdzie mieszkała „lepsza” sfera. W rozmowie dowiedziałem się, że Tadzio we wrześniu wyszedł z Warszawy i siedział na wsi u rodziny, a obecnie pracuje w fabryce.
– Opłaci ci się tam pracować? – zapytałem zdziwiony. – „Na początek praca honorowa przy sprzątaniu gruzu i porządkowaniu fabryki” – zacytowałem wyjątek z ogłoszenia, pod którym była lista ewentualnych kandydatów do pracy w fabryce.
– Zapłacili, niedużo, ale zapłacili. A teraz nigdzie dużo nie zarobisz. A tobie jak leci?
– Jak k…w deszcz! – odpowiedziałem z humorem.
– Gdzie pracujesz?
– Nigdzie. Od czasu do czasu wpadnie jakaś nieduża partaninka… i robi się na własną rękę. Przeważnie w nocy – dodałem, żeby nie miał wątpliwości, o jakiej pracy mówię.
Jednakże nie zrozumiał, bo zapytał:
– A nocną przepustkę masz?
– A jakże, patrz, tak wygląda moja przepustka – mówiąc to uchyliłem poły jesionki, żeby zobaczył tkwiący w kieszeni pistolet, a pokazując granat dodałem:
– To jest załącznik do przepustki.
Tadzio z zazdrością popatrzył na moje „dokumenty” i zapytał, czy przypadkiem nie znalazłaby się i dla niego taka przepustka.
– Mogę coś wyspekulować. Jak chcesz, to ci przyniosę ręczny karabin maszynowy, a nawet armatę. Tylko jak ją będziesz nosił?
– Dawaj armatę – zapalił się Tadzio – dam sobie radę.
Gdy rozmowa przeszła już na takie śliskie tematy, zapytałem go, czy należy do jakiejś organizacji podziemnej.
– Za dużo chciałbyś wiedzieć – odpowiedział z rezerwą.
– Jak się boisz, to nic nie gadaj, chociaż, jak widzisz, ja nie bałem się pokazać swojego majdanu. Wiem, gdzie jest zakopana broń, ale przecież nie zrobię z mieszkania arsenału, bo już teraz moje chłopaki mówią, że któregoś dnia nasz dom wyleci w powietrze. Macam na wszystkie strony i nie mogę się domacać żadnej organizacji. Mógłbym im dostarczyć broń albo pokazać, gdzie leży zakopana.
– Pogadamy jeszcze na ten temat – zakończył rozmowę Tadzio. – Teraz nie mam już czasu, ale jak chcesz, to jutro wieczorem wpadnę do ciebie.
Tak jak się umówiliśmy, Tadzio przyszedł następnego dnia wieczorem i krótko wyłożył sprawę:
– Dobierz sobie czterech równych i pewnych chłopaków, którzy chcą należeć do organizacji, a ja pojutrze wieczorem przyprowadzę kogoś, kto będzie miał z wami kontakt. Będziecie tworzyli jedną grupę. Później można będzie stworzyć dalsze piątki.
– Klawo! Szafa gra! – zawołałem uradowany, że wreszcie będę miał możność pracować przeciwko szkopom w sposób zorganizowany.
Tego samego dnia obgadałem sprawę z chłopakami. Z tych, których wytypowałem, żaden nie odmówił. Żałowałem, że tylko czterech mogę dobrać, bo oprócz może jednego lub dwóch mniej bojowych wszyscy inni też chętnie wstąpiliby do organizacji. W naszej piątce był oprócz mnie Mały, Antoś, Średni i Heniek – wszyscy z jednego domu.
Z niecierpliwością czekaliśmy na termin spotkania. Dokładnie o umówionej godzinie przyszedł Tadzio w towarzystwie młodego faceta, którego znałem z widzenia. Był to jeden maminsynek z kolonii Grottgera. Speszyłem się trochę, gdy pomyślałem, że taki laluś będzie nami rządził, ale czego się nie robi dla idei.
Facet na wstępie powiedział, że będziemy go znali pod imieniem „Andrzej” i każdy z nas też musi obrać sobie jakiś pseudonim. Pseudonimów dla siebie nie musieliśmy wymyślać, każdy z nas miał od dziecka swój przydomek, a niektórzy to nawet po kilka. „Andrzej” odczytał nam statut organizacji, omawiając poszczególne punkty. Gdy skończył, poprosił o zadawanie pytań.
– Kogo zrzesza organizacja? – zapytałem pierwszy.
– To jest organizacja studencka – odpowiedział „Andrzej” – a wy będziecie pierwszą grupą robotniczą.
– A czy wy nie jesteście przypadkiem z tych, co to przed wojną nosili mieczyki w klapach? „Sztafeciarze”? Bo jeśli tak, to nie chciałbym, żeby w przyszłości miało z tego powodu wyniknąć jakieś nieporozumienie – mówiąc to wyjąłem z szuflady w kredensie kilkanaście mieczyków, które położyłem na stole. – Te mieczyki to zdobycz wojenna. Odcięte zostały razem z klapami. Każdy z nas ma kilka takich.
Na wyprawy w miasto „na mieczyki” wychodziliśmy całą ferajną, uzbrojeni w ostre noże – przeważnie w Aleje Ujazdowskie i na Nowy Świat. Gdy zauważyliśmy „szczawików” z mieczykami w klapach – bo oni też nie chodzili pojedynczo – zaczynaliśmy nagonkę. Otaczaliśmy ich z daleka i pomaleńku zaciskaliśmy krąg. Gdy nadchodził dogodny moment, to znaczy, gdy w pobliżu nie było policjanta, następował atak. Małe zamieszanie i uciekaliśmy, mając w kieszeni obcięte klapy z mieczykami.
Po wyjaśnieniach nastąpiło zaprzysiężenie. „Andrzej” czytał z kartki słowa przysięgi, a my powtarzaliśmy je stojąc na baczność z uniesionymi do góry palcami. W czasie składania przysięgi miałem ochotę roześmiać się, ta ceremonia wydawała mi się taka jakaś dziecinna i niepoważna. Nigdy nie wierzyłem, że przysięga może człowieka zobowiązać do czegoś.
Zebrania odbywały się raz na tydzień w moim mieszkaniu. Przeważnie przychodził tylko „Andrzej”. Kilka razy przyprowadził ze sobą młodego człowieka, który miał z nami pogadanki polityczne. Dziwił się, że my, robotnicy, tak dobrze orientujemy się w zagadnieniach politycznych. Dyskutowaliśmy z nim także na temat wiadomości podawanych w gazetkach, które „Andrzej” przynosił na każde zebranie. Po przeczytaniu puszczaliśmy je w kurs. Denerwował nas fakt podawania nazwisk osób, które „zdradziły naród i przeszły na współpracę z Niemcami”. – Po co o tym piszą? – pytaliśmy. – Chyba po to, żeby denerwować porządnych ludzi. Wykopcić w łeb jednemu i drugiemu, a w gazetce napisać: „Dostał w czapę za wysługiwanie się Niemcom”. Przecież to dużo ładniej i przyjemniej się czyta.
Od pierwszego zebrania jasno stanęła sprawa dostarczania broni. Mieli apetyt na moje pistolety i postawili sprawę wyraźnie: oddać wszystką posiadaną broń, a organizacja będzie przydzielała tym, którzy będą potrzebowali.
– Jaka kara grozi za nieoddanie broni? – zapytałem.
– Nie rozumiem, o co chodzi – odpowiedział „Andrzej”.
– No bo Niemcy obiecują rozstrzelanie. To wy musicie zagrozić jeszcze większą karą, ale obawiam się, że i tak nastraszyć się nie dam. Dwie spluwy i dwa granaty moje, resztę, to, co mam i co będę miał, oddaję. Zgoda?
– Ale taki jest rozkaz organizacji – upierał się „Andrzej”.
– To zmieńcie rozkaz, bo ja swego zdania nie zmienię i może wyniknąć niepotrzebne nikomu nieporozumienie.
Oddałem kilkanaście granatów i trzeci pistolet, wszystko, co trzymałem w mieszkaniu. Kilka razy wychodziliśmy w nocy wykopywać broń, którą następnego dnia odwoziliśmy w umówione miejsce, a tam majdan odbierali inni po podaniu umówionego hasła.
Zamieszkał u mnie Zdzisiek z Mokotowa, równy chłopak. Niemcy deptali mu po piętach i musiał uciekać z domu. Sypnęła go jego dziewczyna, że posiada broń. Zrobiła to z zemsty, bo coś tam jej zmajstrował i nie chciał się żenić. I właśnie z nim i z Małym poszliśmy raz do Łazienek szukać broni. Do Łazienek zabroniono wchodzić pod karą śmierci, ale wiedzieliśmy, że tam zakopano broni do jasnej cholery. Poszliśmy uzbrojeni w pistolety, granaty i długie, zaostrzone na końcach żelazne pręty, normalnie używane do zbrojeń betonowych. Do środka dostaliśmy się przez wysokie, murowane ogrodzenie od ulicy Podchorążych. Z początku słychać było jeszcze odgłosy ulicy, ale gdy zapuściliśmy się głębiej w park, ogarnęła nas niesamowita, idealna cisza. Słychać było tylko nasze kroki i głosy.
– Wydaje mi się, że tu powinno coś być. Pomacajmy! – zawołał półgłosem Zdzisiek, idący trochę z boku.
Wcisnęliśmy w ziemię nasze pręty w jednym miejscu, w drugim, wreszcie pręt głębiej nie wchodzi. Stuknęliśmy kilka razy – nie wchodzi. Słychać tylko odgłos jakby uderzenia o drzewo. Zdzisiek przyciągnął na to miejsce suchą gałąź, która miała spełniać rolę znaku rozpoznawczego, gdy przyjdziemy w nocy.
Z początku chodziliśmy ostrożnie, lekko zdenerwowani, czujnie obserwując teren. Wkrótce zdenerwowanie przeszło i łaziliśmy po parku jak po własnym podwórku, nie zapominając jednak o tym, że trzeba się bez przerwy rozglądać na wszystkie strony. Tak łażąc, dotarliśmy do stadionu hipicznego. Po drodze bez przerwy dłubaliśmy w ziemi naszymi prętami i zaznaczyliśmy kilka miejsc. Znaleźliśmy w krzakach dwie armaty, na widok których roześmiałem się głośno, bo przypomniałem sobie, jak obiecywałem Tadziowi, że mogę dostarczyć nawet armatę. Gdyby chciał, to wystarczy zrobić w nocy wyskok większą grupą i armatę przyciągniemy. Na stadionie hipicznym nie było nic ciekawego. Po wyrwaniu deski dostaliśmy się pod trybuny. Tu już było ciekawiej. W wielu miejscach ziemia była naruszona. Podłubaliśmy – zgadza się. Pręty stukały o twarde przedmioty na niewielkiej nawet głębokości. W kącie pod trybuną leżała kupa różnych śmieci i szmelcu. Grzebiąc w niej znaleźliśmy kilkanaście polskich granatów obronnych, które pochowaliśmy po kieszeniach i za paskiem spodni. Mały poprzyczepiał je sobie do dziurek przy płaszczu. Zdecydowaliśmy, że pierwsze wyprawy będą w to miejsce. Bo to przecież pod dachem, miejsce łatwe do zapamiętania, trudniej zobaczyć z daleka i dobre podejście – prawie cała droga krzakami pod murem.
W drodze powrotnej Zdzisiek znalazł karabin z odłamaną kolbą i całkowicie zardzewiałym zamkiem. Lufa zapakowana była ziemią i rdzą.
– Nie rusz cyngla! – ostrzegałem, widząc, jak Zdzisiek z ciekawością ogląda „trupa”. – Zamek odciągnięty, więc w lufie może być kula. Jak grzmotnie, to rozwali karabin i może okaleczyć. Rzuć do diabla!
Zdzisiek jednak karabinu nie wyrzucił.
– A jednak strzelę – powiedział, gdy byliśmy już blisko ogrodzenia. – Mały! Daj kawałek drutu!
Jeden koniec przywiązali do cyngla, a karabin zacisnęli w rozwidleniu drzewa. Schowaliśmy się za drugie drzewo i wtedy Zdzisiek pociągnął za drut. W idealnej ciszy parku huk wystrzału wydał się wielokrotnie głośniejszy, niż był w rzeczywistości. Zdążyłem tylko zauważyć, że karabin się rozleciał, bo uciekliśmy w stronę ogrodzenia jak małe dzieciaki, które wyrządzają jakąś psotę.
Teraz ciężej nam było wejść na mur ogrodzenia, bo byliśmy obładowani granatami, ale podsadziliśmy do góry Małego, następnie ja podsadziłem Zdziśka, a na końcu oni podali mi ręce i wciągnęli na mur. Na ulicy nie było nikogo z tych, których należało się bać, więc idąc spokojnym krokiem, po kilku minutach byliśmy w mieszkaniu.
Gdy chowałem granaty pod łóżko, pomyślałem, że właściwie nie wiem dokładnie, jakiego efektu należy spodziewać się przy użyciu takiej „piguły”. Wiem, jak się odbezpiecza, jak należy rzucać, ale nie widziałem nigdy wybuchu.
– Wiecie, chłopaki, warto spróbować, czy one są na chodzie – powiedziałem wskazując na leżące na podłodze granaty. – Pójdziemy na łąki pod Wierzbno i grzmotniemy jednym.
Na łąkach znaleźliśmy rowek, który gdy się położyliśmy, zakrywał nas całkowicie. Kilkanaście metrów od rowka była niewielka kałuża. Klęknęliśmy, a ja odbezpieczając granat mówiłem:
– Jest kałuża? Jest. A teraz, patrzcie, za chwilę nie będzie kałuży – mówiąc to rzuciłem granat. Skryliśmy się w rowku. Po chwili nastąpił wybuch, po którym ile sił w nogach uciekaliśmy w stronę ulicy Piaseczyńskiej. Zdążyliśmy jednak zauważyć, że zamiast kałuży została duża wyrwa.
Raz znowu niewiele brakowało, żeby mnie Zdzisiek zastrzelił.
Czyściliśmy broń. Gdy Zdzisiek złożył swojego waltera, wycelował w moją głowę i pomaleńku naciska cyngiel. Odepchnąłem jego rękę.
– Ty idioto! – powiedziałem ze złością – do człowieka nie celuje się nawet z pustego pistoletu, a w tym masz pełny magazyn.
– Co, boisz się? – roześmiał się Zdzisiek. – Przecież walter oddaje pierwszy strzał dopiero po drugim spuście. Pierwszy spust to dodatkowy bezpiecznik, a ja go jeszcze nie ściągnąłem.
– Dodatkowy czy nie dodatkowy, jak chcesz, to możesz celować w plamę na murze – wskazałem dużą plamę na ścianie stojącej na drugim podwórku budy.
Zdzisiek długo celował i wolno naciskał cyngiel. Bawił się chłopak, wiedział przecież, że strzału nie będzie, bo jeszcze nie ściągnął pierwszego spustu. Bach!!! – strzał. Zdzisiek spojrzał na mnie przerażony.
– Zamykaj szybko lufcik! – krzyknął. – Żeby nikt nie zobaczył, że u nas otwarty.
Siedzimy cicho i czekamy, co z tego wyniknie. Żeby tylko sąsiad nie sypnął. Porządny chłop, ale zawsze to „granatowy”. Siedzieliśmy tak w napięciu pół godziny, ale żadne komplikacje nie nastąpiły.
Innym razem mój pistolet stał się przyczyną nie przespanej nocy mego kuzyna, który przyjechał z prowincji do Warszawy na handel. Było to w sylwestra 1939 roku. Postanowiliśmy spędzić tę noc uroczyście, w większym gronie kolegów i koleżanek, przy dobrej zakąsce i tańcu. W kieszeń zabrałem tylko waltera, a parabellum leżało spokojnie w mieszkaniu pod poduszką. Z birbantki wróciłem do domu dopiero następnego dnia wieczorem i od Zdziśka dowiedziałem się, jak spędzili noc sylwestrową z moim kuzynem.
Wszystko było dobrze do momentu, gdy kuzyn postanowił położyć się spać. Poprawiając poduszkę, zobaczył pistolet i oczy wyszły mu na wierzch ze strachu.
– Co to jest? – zapytał przerażony wskazując ręką pistolet.
– Pistolet – odpowiedział spokojnie Zdzisiek.
– Czyj?
– Długiego.
– Ale co on robi tu, w mieszkaniu?
– Leży – odpowiedział Zdzisiek lakonicznie.
– Niech pan go wyniesie… Niech pan go wyrzuci – prosił kuzyn.
– Nie mogę. Długi by mnie chyba zabił. Ale niech pan się nie boi. Ten pistolet zawsze tu leży i jeszcze nigdy sam nie wystrzelił.
– To niech pan go chociaż schowa w inne miejsce – prosił kuzyn, bojąc się wziąć pistolet do ręki.
Zdzisiek przełożył pistolet na szafę.
Kuzyn mój całą noc nie kładł się, tylko chodził zdenerwowany po mieszkaniu. Gdy o północy w pobliskich koszarach wojskowych Niemcy strzałami witali Nowy Rok, kuzyn wpadł w przerażenie. Miotał się po mieszkaniu wołając:
– Ojej! Ojej! O Boże! Oni tu do nas idą! Już strzelają! Niech pan to wyrzuci!
Zdzisiek dla świętego spokoju owinął spluwę grubo szmatami i wsadził w luft przewodu kominowego. Kuzyn męczył się całą noc i nie dał Zdziśkowi spać. O godzinie piątej rano uciekł, przysięgając, że w tym mieszkaniu noga jego więcej nie postanie.
– Oj, ty frajerze – powiedziałem, gdy Zdzisiek skończył opowiadać. – Nie wiedziałeś, co zrobić? Trzeba było wyłożyć na stół swoją spluwę, spod łóżka wyciągnąć kilka granatów i udawać wariata: turlać nimi po podłodze. Wtedy on uciekłby na korytarz, a ty spałbyś spokojnie całą noc.
U małpy brzytwa, a u nas broń w ręku to prawie jedno. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, że żaden z nas nie postrzelił drugiego i nie wpadł w tarapaty, z których nie było wyjścia.
Podobała nam się taka zabawa, ale to jeszcze nie było to, co mogło nam dać pełne zadowolenie.
Otrzymaliśmy od „Andrzeja” nowe rozkazy: podano nam na karteczkach nazwiska, adresy i miejsca pracy ludzi, o których należało przeprowadzić wywiad. Kartki przyjąłem, bo rozkaz jest rozkazem, ale nie miałem ochoty i czasu, żeby za kimś łazić, więc do następnego zebrania nic w tej sprawie nie zrobiliśmy. Dostaliśmy upomnienie za opieszałe wykonywanie rozkazów, ale na następne zebranie też nic nie przygotowaliśmy. Na zwróconą nam w ostrej formie uwagę, odpowiedziałem:
– Nie dawajcie nam poleceń, których nie potrafimy wykonać. Taka robota nam nie odpowiada. Potrzebna broń? Dajemy broń i damy jej jeszcze dużo. Trzeba będzie rzucić bombę, granat? – dajcie rozkaz i wykonamy. Ale chodzić za kimś, wypytywać ludzi – to nie dla nas robota.
Następnego dnia poszedłem do Tadzia, żeby prywatnie i po koleżeńsku porozmawiać z nim na ten temat. Gdy wspomniałem o tych dziennych rozkazach, Tadzio roześmiał się i powiedział, że słyszał o nasze j grupie taką opinię: „Zbuntowane chłopaki, ale z charakterem. Nie wiadomo, jak z nimi postępować, ale na takich można liczyć, jeśli dostaną zadanie, które im się spodoba”.
– Jak tak, to klawo – uspokoiłem się. – Bo już myślałem, że będzie nieporozumienie.
Miała dwadzieścia lat i na imię Basia. Pracowaliśmy w jednej fabryce. Mężatka, która po niedługim pożyciu rozeszła się z mężem. Była jak aniołek – ładna, zgrabna, młoda, miła, więc nic dziwnego, że od pierwszego dnia wpadła mi w oko. Krążyły pogłoski, że przeniesiona została do fabryki z filii na Żeraniu za utrzymywanie bardziej niż koleżeńskich stosunków z żonatym i dzieciatym technikiem czy też inżynierem. Szybko znalazło się kilku facetów, którzy kilka razy dziennie przechodzili przez oddział, żeby chociaż z daleka popatrzyć na Basie. Jeden był nawet taki uparty, że potrafił pół godziny stać w jednym miejscu i patrzeć na nią jak żaba na piorun. Na oddziale pracowały prawie same kobiety. Było kilku starszych facetów i ja – jedyny młody, dwudziestoletni chłopak, zatrudniony przy konserwacji maszyn. Bez przerwy kręciłem się wśród maszyn: w jednej ustawiłem szablon, w innej zreperowałem motorek, w trzeciej nawalił licznik. Coraz częściej zatrzymywałem się przy maszynce Basi. Jeśli maszynka pracowała dobrze, to już postarałem się o to, żeby coś w niej szwankowało, tak żeby Basia nie mogła naprawić. Cacy, cacy… i zaproponowałem spotkanie na mieście. Basia wyraziła zgodę z zastrzeżeniem, że spotkamy się nie na mieście, lecz u mnie, „w Dole”. „Dół” – to Czerniaków i Powiśle, dzielnice Warszawy położone niżej niż cała lewobrzeżna Warszawa. Jakby człowiek nie szedł, żeby wydostać się do miasta, trzeba było pchać się do góry. Stąd nazwa „Dół”, a o chłopakach z tych dzielnic mówiło się: „chłopak z Dołu”.
Chcesz, kochanie, „Dół”, niech będzie „Dół”. Ładnie to nawet umotywowała. „Za mało pan zarabia na to, żeby utrzymywać całą rodzinę i jeszcze tracić pieniądze na kobiety. Bo przecież na mieście musielibyśmy gdzieś wstąpić – do kina, teatru czy kawiarni – a to kosztuje”.
Spotkaliśmy się w niedzielę. Spacerkiem poszliśmy szosą wilanowską prawie pod Wilanów. Gdy wracaliśmy, byliśmy już ze sobą na „ty”, lecz w fabryce zwracaliśmy się do siebie przez „pan” i „pani”. W następną niedzielę po spacerze zaprosiłem Basie do mieszkania, a po kilku tygodniach, gdy w mieszkaniu zostaliśmy sami… staliśmy się sobie bardzo, bardzo bliscy. Powstał u mnie „bałagan na facjacie”, czyli inaczej kocioł w głowie, albo mówiąc po prostu: byłem zakochany. Spotykaliśmy się tylko na dzielnicy i u mnie w mieszkaniu. Basia ślicznie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego tak właśnie musi być: „Ty jesteś kawaler, a ja mężatka. Jak zobaczą nas znajomi z fabryki, to będą mieli powód do gadania”. To nie jej wina, że chłopy na nią patrzą, a ludzie wyciągają z tego własne wnioski. „A poza tym ja nie zgodzę się na to, żebyś ty w jakiejkolwiek formie wydawał na mnie pieniądze”.
Basia przychodziła do fabryki codziennie inaczej ubrana i wiele czasu upłynęło, zanim drugi raz zobaczyłem, że ma na sobie coś, co już raz widziałem. Do tego trzy futra. Zadowolony byłem, że mam taką „laleczkę”, ale niejeden raz zastanawiałem się, skąd przy swoich zarobkach bierze pieniądze na takie stroje. Gdy ją o to zapytałem, powiedziała, że wszystko kupują jej rodzice, bo własne zarobki wystarczają jej tylko na życie. Jak rodzice, to niech będą rodzice – i przestałem się tą sprawą interesować.
Miłość i sielanka zakłócane były tylko wtedy, gdy Basia zrywała ze mną. Odbywało się to zawsze tak, że mniej więcej raz na kilka tygodni Basia zakładała mowę:
– Dzisiaj spotkaliśmy się po raz ostatni. Tak dalej być nie może. Ty jesteś kawaler, ja mężatka, pobrać się nie możemy. Przed tobą jest inne życie. Znajdziesz sobie dziewczynę, z którą będziesz się mógł ożenić, założyć własny dom, rodzinę – a ja ci tego wszystkiego dać nie mogę. Moje życie jest już stracone.
Tłumaczyłem jej tak, jak potrafiłem, że przed wojskiem nie mam zamiaru się żenić, że w tej chwili to i tak w moim życiu nic nie zmienia, że jeżeli zerwiemy, to ona i tak będzie mężatką… Ja swoje, a ona swoje.
– To idź do diabła! – mówiłem, gdy już wreszcie wpadłem w złość. – Idź i więcej nie przychodź! Jeśli ci to odpowiada, to nawet w fabryce możemy ze sobą nie rozmawiać.
Zawsze po takiej rozmowie przez kilka dni zwracaliśmy się do siebie tylko w sprawach służbowych, lecz po kilku lub kilkunastu dniach bez żadnego uprzedzenia Basia przychodziła do mnie do domu i znów kilka tygodni było wszystko dobrze.
Wybuchła wojna. Po powrocie z rajzy poszedłem szukać Basi w jej warszawskim mieszkaniu. Dom był częściowo rozwalony, lecz odnalazłem koleżankę, z którą przed wojną dzieliły pokój, i dowiedziałem się, że Basia przeniosła się do Milanówka, do swoich rodziców. Pojechałem pod wskazany przez koleżankę adres… i znów wszystko było jak dawniej. Ja jeździłem do Milanówka, częściej jednak Basia przyjeżdżała do mnie. Pomieszkaliśmy razem dwa, trzy dni i Basia wracała do rodziców, by znów za tydzień przyjechać.
Rodzicom Basi było ciężko, więc kiedy wracała do domu, zawsze wiozła ze sobą kilka paczek różnych produktów. Ojciec Basi to bardzo równy starszy facet. Wkrótce doszliśmy do porozumienia. Brał od nas „lewy” towar i sprzedawał na swoim terenie. On dobrze na tym zarabiał, a i my mieliśmy mniej kłopotu ze sprzedażą.
Pewnego dnia poczułem tęsknotę za Basia, więc prosto z miasta pojechałem do Milanówka.
– Gdzie Basia? – zapytałem, widząc, że nie ma jej w domu.
– Pojechała do Warszawy, do ciotki. Ma wrócić jutro wieczorem.
– Mam do niej ważną sprawę – kłamałem. – Podajcie mi adres ciotki, to jutro rano ją odszukam.
Podali mi adres, a ponieważ zbliżała się godzina policyjna, ojciec zaproponował mi, żebym przenocował i wrócił do Warszawy dopiero jutro rano.
– Dobrze, niech będzie jutro rano.
Matka zdjęła moje palto z wieszaka, żeby je schować do szafy. Gdy przewiesiła je przez rękę, z kieszeni na podłogę wypadł pistolet. Chciałem go podnieść, lecz ojciec chwycił pierwszy. Fachowo odsunął bezpiecznik, odciągnął i sprawdził, że kula siedzi w lufie.
– Po co pan to przywiózł? – zapytał patrząc mi przenikliwie w oczy.
– Nie miałem czasu zostawić tego w domu – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Nie przypuszczałem, że będę tu nocował. Ale jeśli się boicie, to dawaj pan tę „rurę” i już wracam do domu.
– Niech pan powie uczciwie, po co pan to ze sobą zabrał? – powtórzył ojciec z uporem swe pytanie.
– Przecież mówię…
– Nie wierzę panu. Ja wiem, co pan chce zrobić.
– To dobrze, bo ja sam nie wiem – odpowiedziałem z uśmiechem. – A jeśli to panu odpowiada, to mam chęć kogoś zastrzelić – zażartowałem.
– O, widzi pan, ja też tak sobie od razu pomyślałem. I nawet wiem, kogo.
Zbaraniałem. On wie, kogo ja mam chęć zastrzelić? Tu? W Milanówku? Ale teraz zaczynam grać, żeby tata puścił farbę. Więc mówię ogólnikowo:
– Niejeden zasługuje na to, żeby go zgasić. Jak ktoś jest draniem, to nie powinno być dla niego miejsca na świecie.
– Tak – zgodził się ojciec. – Ale tego pan nie zna. To jest bardzo porządny i uczciwy człowiek. To nie on jej życie złamał, a ona jemu. Ten człowiek chciał z nią żyć, ale ona nie chciała. Kochanek był jej bliższy. Co myśmy z nią przeżyli! – żalił się ojciec. – Dwa dni po ślubie nie przyszła na noc i nie chciała powiedzieć, gdzie była. Po kilku dniach znów to samo. W dwa miesiące po ślubie, gdy wróciła do domu w nocy pijana, chłop nie wytrzymał i uderzył ją w twarz. Uciekła od niego i więcej nie chciała z nim żyć. Ja na jego miejscu lepiej bym jej wlał. Niech pan jej nic nie wierzy, zwłaszcza w to, co mówi o swoim mężu. Chce pana na niego napuścić.
Siedziałem przygwożdżony do krzesła. Nic nie mówiłem, bo i tak by mi nie uwierzył, że nie miałem zamiarów, o które mnie posądzali. Teraz rozumiałem politykę Basi. Zrozumiałem, dlaczego zrywała ze mną. Cel był jasny: rozkochać chłopaka, podpuścić na męża, mąż pójdzie do nieba, chłopak do więzienia, a ona będzie wolna. „Niewinnie skrzywdzona ofiara, cholera! – myślałem. – Jak ona to ślicznie mówiła: «Mąż miał narzeczoną, z którą się pogniewał. Wtedy ożenił się ze mną, a kilka dni po ślubie pogodził się z tamtą. Postawiłam wtedy warunek: tamta albo ja. Wybrał tamtą, a mnie zostawił. W dwa miesiące po ślubie»„. Zgadzały się tylko te „dwa miesiące”.
Dowiedziałem się wtedy dużo ciekawych rzeczy. Gdy kończyliśmy rozmowę, ojciec podał mi nazwisko i adres kochanka Basi.
– Jeśli pan chce dowiedzieć się czegoś więcej, to niech pan spróbuje porozmawiać z nim.
Prosiłem rodziców, żeby nic Baśce nie mówili, że byłem u nich.
Następnego dnia raniusieńko wracałem do Warszawy i wprost z dworca pojechałem do ciotki, u której miała być Basia. Drzwi otworzyła mi jakaś zaspana baba, którą pukaniem ściągnąłem z łóżka. Gdy zapytałem o Basie, odpowiedziała zdziwiona, że nie widziała jej już przeszło rok. Gdzie jej tam w głowie odwiedzać starą ciotkę! Przeprosiłem grzecznie i wróciłem do domu. Po południu przyszła Basia. Byłem na nią wściekły, ale robiłem dobrą minę.
– Kiedy wyjechałaś z domu? – zapytałem.
– Po południu, przyjechałam tu prosto z dworca.
– A jak rodzice? Ojciec sprzedał towar?
– Część sprzedał, wczoraj pojechał na wieś kupić trochę żywności. A wiesz? Matka dostała ataku sercowego. Całą noc przy niej siedziałam – mówiła Basia, żeby usprawiedliwić swój zmęczony wygląd.
Postanowiłem nie zdradzać się do czasu, aż dowiem się wszystkiego. Poza tym byłem powiązany interesami z jej ojcem, więc to też mogło skomplikować sprawę. Byliśmy w mieszkaniu sami. Basia łasiła się jak kotek. W pewnej chwili, nie patrząc na mnie, zaczęła użalać się nad swoim losem:
– Och, jaka ja jestem nieszczęśliwa! Po co wychodziłam za mąż. Jakie piękne byłoby życie, gdybym była wolna. Tyle ludzi zginęło w czasie wojny – powiedziała nienawistnie – a tego mojego drania nie zabiło. Wszystko dałabym za to, żeby nie żył.
Rozumiałem, co ją boli. Noc spędzona u kochanka odświeżyła pretensję do losu w związku z jej sytuacją i stąd wzięła się nowa fala nienawiści do męża, który był na tyle nieprzyzwoity, że nie chciał umrzeć. Ale nie odpowiedziałem nic.
– Przecież teraz jest wojna – powiedziała Basia po chwili. – Policja nie pracuje tak sprawnie jak przed wojną. Gdyby zginął, to nikt by niczego nie doszedł. Komu chciałoby się szukać?
Spojrzałem jej w oczy i wolno, cedząc słowa przez zęby, zapytałem:
– Czy uważasz, że ja mam to zrobić?
– A chociażby! Ja już mam dość takiego życia. Jestem tylko twoją kochanką i będę tylko kochanką tak długo, jak długo tamten drań będzie żył. Kozak jesteś, niby taki odważny, a tego się boisz?
W tym momencie poczułem do niej wielki wstręt. Wstręt i nienawiść. Już nie była ładna, zgrabna i miła. Ręce same rwały się, by złapać za gardło i grzmotnąć kilka razy głową o ścianę. Dłuższą chwilę walczyłem z sobą, a gdy się opanowałem, odpowiedziałem spokojnie, tak spokojnie, że mnie samemu wydawało się to dziwne:
– Rozumiem cię, teraz cię wreszcie rozumiem, ale jeśli dlatego byłaś moją kochanką, to zmarnowałaś przeszło rok. Żebyś ty była dużo piękniejsza, cudem, aniołem nawet, to nigdy takiej rzeczy dla baby nie zrobię. To ty nie wiesz – powiedziałem drwiąco – że ja nigdy nie biłem się o dziewczynę?
A ty mi tu z taką gadką… Daj wroga, to go zdmuchnę bez mrugnięcia okiem. Ale o babę? Nigdy w życiu!
Basia poczuła raptownie troskę o zdrowie swojej mamusi i oznajmiła mi, że jedzie do domu. Gdy wyszła, odetchnąłem z ulgą, a po dwóch dniach wybrałem się w odwiedziny do kochanka Basi.
Idąc na górę, postanowiłem wydusić z faceta wszystko, co wie. Numer mieszkania się zgadza. Nazwisko na drzwiach to samo, więc jestem na miejscu.
Drzwi otworzyła mi kobieta. W pokoju przy stole siedział facet i golił się. Powiedziałem, że mam do niego ważną sprawę, i poprosiłem o chwilę rozmowy.
– Proszę pana – zacząłem mówić pierwszy, gdy zostaliśmy sami – będę z panem zupełnie szczery i będę panu wdzięczny, jeśli odniesiesz się pan do mnie z równą szczerością. Jestem przyjacielem Basi… – i opowiedziałem mu, dlaczego przyszedłem, moją ostatnią rozmowę z Basia i jej rodzicami.
Gdy skończyłem, popatrzył na mnie chwilę, jakby się wahał, i wreszcie zaczął mówić.
Teraz dopiero dowiedziałem się, jakie to z Basi ziółko!
Zdzisio – bo tak miał na imię apsztyfikant Basi – wyliczył mi sześciu facetów, co do których był pewien, że utrzymywali z Basia bardziej niż koleżeńskie stosunki.
– Ale ja byłem zakochany – zakończył – i nie miałem siły zerwać. Od dwóch miesięcy nie widuję jej, mam to wszystko na szczęście już poza sobą.
Rozmowa przeszła stopniowo na inne tematy. Zdzisio żalił się, że mu ciężko, bo do fabryki nie chce iść, a do handlu brak mu pieniędzy. Zaproponowałem spółkę. Powiedziałem uczciwie, że towar jest „lewy”, i wyliczyłem, co mamy na składzie – czyli w fabryce. Zdecydował się brać wełnę nie gręplowaną. Następnego dnia przyjechał do mnie wózkiem i zabrał kilka worków wełny.
Basia przyszła do mnie po dwóch tygodniach. Nie okazałem zdziwienia, ale byłem chłodny i oficjalny.
– Tatusia aresztowali – zaczęła mówić szybko, gdy tylko weszła. – Złapali go na Kercelaku z kapeluszami. Byłam u prokuratora. Powiedział, że jak ojciec powie, od kogo dostał kapelusze, to będzie zwolniony. Jakbyś się przyznał, że od ciebie, to tatusia wypuszczą. Siedzi już tydzień.
– Wariatka! – zawołałem. – Co ci po głowie chodzi? Ojca za kilka dni muszą wypuścić, a ja leżę jak neptek. Przecież mieszkam dwieście metrów od fabryki, to dla mnie nie ma żadnego tłumaczenia. Adwokata wzięliście?
– Nie, bo tatuś przysłał gryps z więzienia – mówiąc to podała mi małą zmiętą kartkę, na której ojciec napisał ołówkiem: „Nic nie róbcie, za kilka dni muszą mnie zwolnić. Powiedziałem, że towar kupiłem na Kercelaku po 10 złotych sztuka, nie wiem, od kogo”.
– Więc wszystko w porządku – powiedziałem drąc gryps na drobne kawałki. – Dam ci trochę forsy, żebyście miały z matką za co żyć, a w niedzielę przyjedź, to dostaniesz więcej, na adwokata.
W niedzielę Basia nie przyjechała. Od rana wielkimi płatami padał śnieg. Pomyślałem, że albo zawieja utrudniła komunikację, albo nie chciała wyjeżdżać z domu w taką pieską pogodę. Wieczorem odwiedziła mnie koleżanka i zapytała, czy była u mnie Basia.
– Nie, nie było jej. Dlaczego pytasz?
– Bo widziałam ją z jakimś przystojnym facetem na Marszałkowskiej. Szli roześmiani, trzymając się za ręce, a Basia, jak mnie zobaczyła, położyła palec na ustach, żeby nic nie mówić. Ale przecież nie mogę się zgodzić, żeby frajerka z miasta kiwała naszego chłopaka.
– To nic, przyjdzie jutro – odpowiedziałem spokojnie, mimo że zagrało coś we mnie.
Następnego dnia zjawiła się Basia. Gdy swoją wczorajszą nieobecność zaczęła usprawiedliwiać atakiem serca matki, nie wytrzymałem nerwowo.
– To był na pewno taki sam atak jak wtedy, co? – zawołałem wściekle. I powiedziałem jej wszystko: to, co wiedziałem od rodziców, i to, czego dowiedziałem się od Zdzisia.
Podczas gdy mówiłem, Basia rozpłakała się. „Chyba się wstydzi” – pomyślałem. A ona szlochając powiedziała przez łzy:
– Och, jaki drań, a ja go przecież tak kochałam…
– …Tylko jeszcze nic nie wiem o tym facecie – zakończyłem – z którym byłaś wczoraj na Marszałkowskiej.
Kazałem jej wynosić się z domu. Adwokata załatwię sam. A Basia? Nagle przestała płakać. Stała przy drzwiach i zapinając palto mówiła zupełnie spokojnie, tylko głosem zduszonym ze złości:
– Musiała ci ta cholera powiedzieć, że mnie widziała. A prosiłam k…, żeby nic nie mówiła.
– Za mało nas znasz – odpowiedziałem już spokojnie. – Dla nas zawsze będziesz obca i ja zawsze dla naszych przed tobą.
– Popamiętasz mnie jeszcze – powiedziała stojąc już w otwartych drzwiach.
– Spróbuj sypnąć! – zerwałem się z krzesła.
Trzasnęła drzwiami i słyszałem, jak uciekała biegiem przez korytarz.
We wtorek załatwiłem adwokata. Powiedział, że sprawa jest prosta i za dwa tygodnie ojciec Basi na pewno będzie w domu. I był – jak się później dowiedziałem. W czwartek sąsiad z naszego domu mówił mi, że spotkał Basie na mieście.
– Uważaj, żeby ci nie zrobiła jakiegoś kawału – ostrzegał- bo odgrażała się, że zrobi z tobą porządek.
W sobotę przyszła koleżanka z Mokotowa, też żeby mnie ostrzec. Baśka była u niej poprzedniego dnia i odgrażała się, że długo ją będę pamiętał.
W niedzielę rano wpadła do mnie policja. Po półgodzinie przyszło gestapo – spotkali się z policją pod drzwiami mojego mieszkania.
Na wizytę policji złożyły się jeszcze inne powody. W nocy z czwartku na piątek z Tadkiem i Zdziśkiem poszliśmy do pobliskiego ogrodu wykopać broń, którą zakopali polscy żołnierze w dniu kapitulacji Warszawy. Podobno było tam kilka pistoletów z amunicją i granaty. Specjalnymi cęgami do cięcia drutu rozprułem siatkę w parkanie i po chwili byliśmy już w ogrodzie, kierując się w stronę miejsca, w którym miała być zakopana broń.
– Tam pod krzakiem ktoś siedzi – powiedział cicho Zdzisiek, wskazując samotny krzak.
Zaczęliśmy po cichu posuwać się w stronę krzaka. Gdy byliśmy już przy nim, z ziemi podniosła się jakaś postać, mówiąc:
– No, to mamy was.
– Co za „was”? – zapytałem lekceważąco. – Tylko nie „was”?”!
– A co? – odezwał się Zdzisiek. – To nie wolno wejść do ogrodu za potrzebą?
– W nocy? I przez dziurę w płocie? – zapytał ten obcy.
– To uważasz pan, że mam przełazić przez płot, gdy obok jest dziura? – włączyłem się do rozmowy. A ten skoczył i złapał mnie za ramię. Strzeliłem łbem. Facet poleciał do tyłu chyba ze siedem metrów, zanim się rozłożył na ziemi. Teraz akcja już rozgrywała się szybko. Z krzaków wyskoczył duży pies. Zdzisiek już ciągnie za cyngiel.
– Nie strzelaj! – wrzasnąłem, gdy posłyszałem trzask pierwszego spustu. Równocześnie Zdzisiek strzelił i zraniony pies uciekł ze skowytem. W tym momencie strzelił facet, który dostał łbem. „No, jak ty strzelasz – pomyślałem – to i ja sobie pozwolę”. Wyrwałem swoje parabellum i grzmotnąłem w kierunku leżącego faceta. Teraz znów ktoś strzelił z oddalonych od nas krzaków.
– Chłopaki, wiać! – wrzasnąłem i wszyscy rzuciliśmy się do ucieczki w kierunku dziury w parkanie. Goniło nas kilku facetów, ale oni musieli dopiero szukać dziury.
– Uciekajcie, ja ich zastawię! – zawołałem, gdy dopadliśmy pierwszego rogu ulicy. Za rogiem był parkan z desek. Wystawiłem tylko oko, nos i rękę z pistoletem. Wystrzeliłem cały magazynek. Goniący pokładli się pod płotem. Wtedy pobiegłem szybko, zmieniając równocześnie magazynek.
– Panie, co to za strzały? – pytali przez okna przerażeni ludzie.
– Nie wiem! – odkrzyknąłem. – Podobno kogoś zabili, lepiej uciekajcie. Gdy znikałem za następnym rogiem, na ulicy było już kilkanaście osób biegnących w kierunku Mokotowa. „Teraz już cholerę złapią, a nie mnie” – pomyślałem uciekając w kierunku parku Promenady. Czekali tu na mnie chłopaki. Pomaleńku wyjrzeliśmy na ulicę Belwederską. Daleko od nas, w okolicy miejsca rozróbki, widać było kilka osób. Przeczołgaliśmy się przez jezdnię i chodnik. Przez parkan dostaliśmy się na pusty plac. Znowu przez parkan wyszliśmy na następną ulicę. Jeszcze dwa parkany i wyszliśmy prawie naprzeciwko bramy naszego domu.
– Co to było? – zapytał Zdzisiek już w mieszkaniu.
– Obława, frajerze. Zwykła obława. Albo też policja się tam na kogoś zasadziła. Tylko na kogo? Chyba nie na nas, bo o naszej wyprawie nikt nie wiedział.
W piątek przed wieczorem przyszedł Tadek i prosił, żeby mu pożyczyć parabellum.
– Po co? – zapytałem.
– Potrzebne – odpowiedział lakonicznie.
„Nie chce mówić, niech nie mówi” – pomyślałem. Ale dając mu pistolet powiedziałem:
– Masz, ale uważaj, żebyś z nim nie wpadł.
Zanim wyszedł, umówiliśmy się, że z soboty na niedzielę zrobimy poważniejszy skok do „Kapeluszowej”. Mieliśmy dostać się do pomieszczenia, w którym właściciel fabryki przed ucieczką za granicę ukrył wielki kosz pełen drogocennych rzeczy. Tadek znał schowek, gdzie ukryty był kosz, ale żeby się do niego dostać, trzeba było mieć specjalne narzędzia, które Tadek obiecał przynieść w sobotę. Chodziliśmy już po ten kosz trzy razy, ale nic z tego nie wyszło, bo nie mieliśmy narzędzi. Doszliśmy do wniosku, że musimy się pośpieszyć, bo Niemcy coraz częściej odwiedzają fabrykę. Jak ją uruchomią, to z kosza będą „nici”. Olek z Wójtówki radził, żeby uśmiercić „fokstrota”, który pilnuje. Motywował to tak: „Jak nie żyje, to nie wykapuje, a o jednego szkopa będzie mniej”. Ale żaden z nas się nie zgodził na takie rozwiązanie. Plan był następujący: z soboty na niedzielę przyniesiemy kosz, a w niedzielę rozparcelujemy towar i ulokujemy u kolegów, którzy mieszkają daleko od fabryki.
W sobotę przed południem Tadek oddał mi pistolet. Przyszedł z Heńkiem, kolegą z naszego domu. Wyjąłem magazyn, odciągnąłem zamek i stwierdziłem brak jednej kuli.
– Gdzie jedna kula? – zapytałem patrząc przenikliwie na Tadka.
– To ja strzeliłem – wtrącił Heniek. – Byłbym zabił Czarnego. Czarny to starszy kolega z naszego domu.
– W jaki sposób?
– Byliśmy u Czarnego w warsztacie – zaczął opowiadać Heniek. Czarny miał w innym domu, w piwnicy, mały warsztat ślusarski. – Wyjąłem magazyn i bawiłem się w kowboja. Wyrwałem pistolet zza paska, mierzyłem z biodra i ciągnąłem za cyngiel. Gdy mi się ta zabawa sprzykrzyła, położyłem spluwę na stole, magazynek leżał obok. W pewnym momencie znów chwyciłem pistolet i mówiąc: „po kowbojsku!!” – pociągnąłem za cyngiel. A pistolet wystrzelił. Kula walnęła w ścianę tuż przy głowie Czarnego. Ktoś włożył magazyn, a ja nie sprawdziłem i byłbym Czarnego niechcący zastrzelił.
Przyjąłem do wiadomości to wytłumaczenie i do tego tematu więcej nie wracaliśmy. Zapytałem Tadka, czy przyjdzie do mnie wieczorem.
– Przyjdę na pewno – odpowiedział – i przyniosę to, co wiesz.
Wieczorem Tadek nie przyszedł. Czekaliśmy na niego do godziny jedenastej wieczorem. Byłem wściekły, bo teraz trzeba będzie odłożyć wszystko do następnej soboty. Po północy usłyszałem, że ktoś dzwoni do bramy.
Dzwonek ten umieszczony był nad oknem dozorcy, a więc pod moim oknem, bo mieszkałem nad dozorcą. Ktoś szarpał dzwonkiem długo i energicznie. Byłem pewien, że ktoś wraca do domu pijany. „Chyba mój sąsiad z korytarza” – pomyślałem, bo lubił on często wracać w nocy i na dobrych „obrotach”.
– Ja płacę za bramę – usłyszałem pijany głos zza bramy.
– Odczep się, ja płacę – odpowiedział inny głos.
– A właśnie, że ja będę płacił – przerwał dyskusję ktoś trzeci. Stanąłem w oknie, żeby zobaczyć, kto to wraca taki przepojony chęcią płacenia. W tym czasie dozorca już otworzył bramę. Zrobiło się małe zamieszanie, bo kilka osób wtykało dozorcy pieniądze za otwarcie bramy. Wreszcie wszyscy weszli na klatkę schodową i już słychać rozmowę na schodach i głośne kroki, które zbliżają się do drzwi mojego mieszkania.
– To do sąsiada – powiedziałem głośno do Zdziśka. – Kładziemy się spać.
Ale nie. Pukają do mnie. Otworzyłem drzwi i do mieszkania wtoczyli się Tadek, Czarny z rowerem i Witek, wszyscy trzej zalani, w cudownie wesołym nastroju. Tadek niesie w ręku pół litra wódki w butelce z utrąconą szyjką, Czarny i Witek też stawiają na stole po pół litra. Wszyscy mówią równocześnie, proszą o zakąskę. Czarny wyjął z kieszeni harmonię pieniędzy. Mówią coś o niemieckim oficerze, którego przerobili w knajpie.
– Wódki nie dam – powiedziałem, chowając butelki do szafy. – Pościelę wam na podłodze i kładźcie się spać.
– Teraz spać? – zachichotał po pijacku Tadek. – Tak wcześnie i już spać? Będziemy jeszcze pili wódkę.
– Ale nie u mnie – odpowiedziałem wściekle, bo ich zachowanie coraz bardziej wyprowadzało mnie z równowagi. – A z tobą to ja pogadam jutro. Wiesz, że wieczorem mieliśmy „robotę”?
– Robota nie zając, nie ucieknie – tłumaczył Tadek, ciężko siadając na krześle. – A teraz stawiaj jedną półlitrówkę, coś na ząbek i pijemy.
– Powiedziałem, że nie u mnie. Kładźcie się spać. Zrobię wam posłanie na podłodze.
– Zamknijcie mordy, do jasnej cholery! – wrzasnąłem, gdy ile sił w płucach zaśpiewali „Rotę”. – Wiecie, że obok mieszka „granatowy”.
– Czego się boisz? – powiedział Czarny, którego zaczęła męczyć pijacka czkawka. – jak „pies” będzie chciał skakać, to go tak zrobimy, że więcej nie podskoczy.
– Jeszcze Polska nie zginęła… – rozdarł znów mordę Tadek. Skoczyłem. Złapałem rękami za gardło i kilka razy szarpnąłem nim tak, że za każdym razem uderzał łbem w szafę, a szarpiąc mówiłem:
– Jak się nie uspokoisz, to cię uduszę, bydlaku pijany.
To ich trochę uspokoiło. Przez cały czas tego bałaganu Zdzisiek nic się nie odzywał. Nie jego mieszkanie i nie był chłopakiem z naszej ferajny.
– Idziemy pić do mnie – dał hasło Czarny. Zabrali pół litra i poszli na górę.
Nie minęła godzina, gdy znów przyszli, namawiając mnie, żebym się ubrał i poszedł z nimi na dalsze pijaństwo. Rozłożyłem na podłodze siennik, stare palto do przykrycia i kolejno przewracałem ich na to posłanie w nadziei, że może jak się położą, to i usną. Nie dali się ululać. Po kilku minutach wyszli szukać wódki.
Wtedy zwróciłem się do Zdziśka z prośbą, żeby się szybko ubrał i wyszedł popatrzeć, co oni będą robić na ulicy.
– Weź moją i swoją spluwę – powiedziałem podając Zdziśkowi swoje parabellum i zapasowy magazynek – bo jak wpadną na policję albo Niemców, to będziesz musiał „gadać” z nimi za wszystkich.
Po dwudziestu minutach wrócił Zdzisiek, zły jak pies.
– Niech ich wielka cholera weźmie, baranów głupich – powiedział. – Przyparli mnie do muru i zabrali twoją spluwę. Nie będę się przecież z nimi bił. Dobrze chociaż, że zdążyłem wyjąć magazynek. Szedłem za nimi, żeby zobaczyć, gdzie pójdą. Poszli do Olka „Kulawego”. Walili w drzwi sklepu, a gdy Olek wyjrzał, prosili, żeby sprzedał im wódki. Nie wiem, co im Kulawy odpowiedział, bo Tadek zmierzył się do niego spluwą. Olek tak odskoczył do tyłu, że aż się przewrócił. Tadek chciał gonić ze spluwą policjanta, którego zobaczył z daleka. Zgniewało mnie to i wróciłem do domu.
Zaledwie zdążyliśmy się położyć, gdy „moje” pijaki znów są u mnie. Gdy otworzyłem drzwi, nie chcieli wejść do środka, tylko Tadek zaczął wołać głośno z korytarza:
– Daj magazyn i kule, no, dajesz czy nie? Bo jak nie dasz, to ci narobimy takiego rabanu, jakiego jeszcze nie miałeś! Daj magazyn i kule – wołał Tadek coraz głośniej – bo będziesz żałował!
Wściekłem się. Podałem Tadkowi naładowany magazynek, mówiąc:
– Czekaj ty… twoja mać, ja ci jutro pokażę raban. Masz i szoruj stąd. Już was nie widzę!
Poszli zadowoleni, że jednak postawili na swoim. Do rana już nie spaliśmy. Byłem zdenerwowany. Każdy z nas żyje z obecną władzą na bakier, więc wystarczy, że ktoś coś doniesie, i heca gotowa. W dodatku sąsiad przez ścianę to „granatowy”.
Bez przerwy wytężałem słuch, czy przypadkiem nie usłyszę strzałów. W razie wpadki na pewno będą strzelać. W pewnej chwili odniosłem wrażenie, że gdzieś daleko huknął strzał – ale nie byłem tego pewny. Dowiedziałem się później, że żadnego strzału nie było. Ale wówczas, zdenerwowany, zapytałem Zdziśka, który również nie spał, czy słyszał strzał.
– Nie, nie słyszałem – odpowiedział. – Ale jak wariat ma spluwę w ręku, to wszystko jest możliwe.
– Wstawaj, Zdzisiek, ubieramy się i wyniesiemy z mieszkania tryfny majdan. Przysłowie mówi: „Mądry Polak po szkodzie”. Postarajmy się być mądrzy przed szkodą.
Była już godzina czwarta rano. Po cichu wynosiliśmy z mieszkania różne „graty”, które wstawiliśmy do mieszkań zaufanych lokatorów i kolegów w naszym domu. Rano mieszkanie było „czyste”. Zostawiłem tylko pistolet, waltera i dwa granaty.
W niedzielę o ósmej rano zaniosłem na górę rower Czarnego, a Zdzisiek poszedł na Czerniaków odwiedzić swoich kolegów.
– Jest Czarny? – zapytałem, wprowadzając rower do mieszkania.
– Nie, nie wrócił na noc – odpowiedziała matka Czarnego.
– Trzeba było nie wypuszczać ich z domu.
– A czy oni mnie słuchali? Chciałam, żeby poszli spać, ale jak się uparli, to niech sobie idą.
– Na pewno Czarny śpi u Tadka – powiedziałem wychodząc z mieszkania. – Pójdę tam teraz, zobaczę, jak się pijaki czują.
Gdy wszedłem do Tadka, cała rodzina była już ubrana w świąteczne ubrania.
– Ta pijanica pewnie jeszcze śpi? – zapytałem, wskazując w kierunku drugiego pokoiku, w którym było łóżko Tadka.
– Nie przyszedł wcale na noc do domu – odpowiedziała matka. – Czarnego też nie ma. Chyba poszli spać do Witka.
– Zaraz tam pójdę i dowiem się.
Za mną wyszedł Heniek, młodszy brat Tadka.
– Do Witka nie masz po co chodzić – powiedział, gdy już byliśmy na ulicy. – Tam ich nie ma. Był u nas rano znajomy policjant i w tajemnicy powiedział, że wszyscy trzej są w komisariacie. Była obława i chłopaków zagarnęli.
– O rany! To nieklawo – powiedziałem przerażony. – Tadek miał w kieszeni moją spluwę. Jeśli nie zdążył wyrzucić, to leży.
Chodziliśmy po ulicach omawiając sprawę. Doszliśmy do wniosku, że Tadek na pewno spluwę wyrzucił, bo inaczej by strzelał i w ogóle nie dałby się zabrać ze spluwą do komisariatu. Bo dać się zabrać – to „mogiła”. Postanowiłem wskoczyć do mieszkania i wynieść do kolegów swój album z fotografiami, żeby w razie jakiejś wpadki nie mieli mojej fotografii i nie ciągali kolegów, których zdjęcia były w albumie. Gdy dochodziłem do rogu ulicy Tatrzańskiej, spotkałem matkę Zdziśka, która przyniosła dla niego jedzenie i zmianę bielizny. Podeszła do mnie mówiąc szeptem:
– Niech pan nie idzie do domu. Nie wiem, co się stało, ale cała kupa policji wpadła do waszego domu. Byłam już przy bramie, ale zawróciłam. A gdzie Zdzisiek? – zapytała.
– Poszedł do kolegów, gdzieś na ulicę Janowską. Niech pani tu czeka na niego, bo powiedział, że o godzinie dziesiątej wróci. Ja się urywam, bo policja pewno po mnie przyszła.
Poszedłem ulicami Nabielaka, Belwederską, Chełmską, Górską i od drugiej strony wszedłem w ulicę Tatrzańską. Przed bramą i na rogu Nabielaka stali nie znani mi osobnicy. Tajniaki. Ale oni mnie też nie znają. Szedłem spokojnie chodnikiem, skręciłem w bramę domu pod numerem 3 i wszedłem do kolegi Mietka „Pchełki”, którego mieszkanie było na parterze, a okno wychodziło na ulicę, naprzeciwko domu pod numerem 8. Przez okno dokładnie widziałem bramę swojego domu, chodnik i część jezdni aż do ulicy Nabielaka. Przyglądałem się, jak policjanci kolejno prowadzili naszych chłopaków do komisariatu. Każdy z nich był przykuty kajdankami do eskortującego go policjanta. Wyjrzałem przez okno i – co to? Zobaczyłem trzech Niemców w mundurach. Pierwszy szedł bez karabinu, a za nim dwóch z karabinami na plecach. Weszli do naszej bramy. „Pewnie też po mnie – pomyślałem. – Ale dlaczego Niemcy?”
W tym momencie przypomniałem sobie groźby Baśki. Nic innego, tylko ona musiała mnie sprzedać Niemcom. Teraz to już i tak nie miało większego znaczenia. Jak złapią, to klops. Po dziesięciu minutach Niemcy poszli. Po chwili wyjrzałem znowu przez okno i zdrętwiałem. Od strony ulicy Nabielaka szedł wolnym, spacerowym krokiem Zdzisiek. Miał zaledwie kilka kroków do bramy. Nie przeczuwał niebezpieczeństwa i lazł prosto w pułapkę. Nie mogłem go ostrzec w żaden sposób, bo już po chwili wszedł do bramy. Matka nie przypilnowała. Powiedziałem przecież babie, żeby na Zdziśka czekała!
Po pięciu minutach już policjant prowadził Zdziśka w kajdankach. Gdy przechodzili naprzeciwko okna, przez które wyglądałem, odskoczyłem i szybko nałożyłem na siebie palto.
– Dokąd idziesz? – zapytał Mietek. – Teraz nie wychodź. Niebezpiecznie.
– Zdziśka muszę odbić – powiedziałem desperacko. – On miał spluwę w kieszeni, to dostanie w czapę.
Mietek, jego rodzice i siostra zagrodzili mi drogę do drzwi.
– Jego nie uratujesz, a sam możesz wpaść – tłumaczyli mi.
– Mam spluwę, zastawię „glinę”, zabiorę mu spluwę, a jak nie puści Zdziśka, to mu w łeb wykopcę.
– Nie da rady – orzekli wszyscy stanowczo.
Zrezygnowany, usiadłem na krześle i już mnie nic nie interesowało.
Gdy policjanci zniknęli za rogiem Nabielaka, siostra Mietka poszła do naszego domu, żeby dowiedzieć się, jak tam było. Okazało się, że policja i Niemcy przyszli do mnie i że zabierali każdego młodego chłopaka, którego spotkali na schodach.
Po południu kręciłem się po dzielnicy, żeby od chłopaków dowiedzieć się czegoś więcej. Policjantów się nie bałem, bo mnie nie znali i nie mieli żadnej mojej fotografii, a poza tym chodziłem trzymając rękę w kieszeni, a w ręku odbezpieczony pistolet. Mnie nie wygarną tak łatwo jak tamtych pijanych w nocy.
Szedłem ulicą Chełmską, gdy zauważyłem po drugiej stronie ulicy swojego sąsiada idącego naprzeciw mnie. „Ten mnie przecież zna – pomyślałem. – Ciekaw jestem, czy będzie mnie chciał zatrzymać”. Gdy zrównaliśmy się, spojrzeliśmy na siebie i sąsiad zasalutował. Odkłoniłem się unosząc czapkę lewą ręką.
– Moment – powiedział policjant przechodząc na moją stronę. Stanąłem plecami pod murem i czekam, nie spuszczając z niego oka.
Jeden jego ruch w kierunku pistoletu i będę strzelał. Gdy był już blisko, powiedziałem spokojnie:
– Niech pan bliżej nie podchodzi. Niebezpiecznie. Ja nie Tadek.
– Wiem – odpowiedział policjant – i wcale nie mam tego zamiaru. -
A ściszając głos powiedział: – Niech pan jak najszybciej ucieka z Warszawy. Tylko niech pan nie wyjeżdża z żadnego dworca, bo tam pana szukają.
– Dziękuję – odpowiedziałem z uśmiechem i rozstaliśmy się. To znaczy, on poszedł, a ja czekałem, aż policjant odejdzie na znaczną odległość.
Po południu wypuścili tych chłopaków, których wyłapali rano do konfrontacji. Zatrzymali tylko Zdziśka, Tadka, Czarnego i Witka. Tej nocy spałem u kolegi na Mokotowie. Wieczorem sprowadził on dwóch kolegów z naszego domu i wtedy dowiedziałem się szczegółów całej sprawy.
Okazało się, że w nocy z piątku na sobotę Tadek, Czarny i Heniek poszli ulżyć troszkę jednemu „fokstrotowi”. Zaraz na początku okupacji zajął on jakieś wysokie stanowisko, nosił na rękawie opaskę ze swastyką i szybko dał się poznać jako polakożerca i drań. Niemca i jego żonę po sterroryzowaniu pistoletem powiązali sznurami i zabrali wszystko, co nie było ciężkie i miało dużą wartość. W warsztacie Czarnego rzeczywiście zdarzył się wypadek z pistoletem, jak to opowiadał Heniek. Heniek był mądrzejszy, więc natychmiast znikł z Warszawy (wyjechał do rodziny na wieś), a ci popili się, łazili w nocy z pistoletem, tym samym, z którym robili „robotę”, i w dodatku dali się zabrać do komisariatu, jak barany do rzeźni. Witek nic nie wiedział o „robocie” i wpadł tylko przy okazji. W komisariacie zrobiono konfrontację. Niemiec bez wahania wskazał na Czarnego i Tadka. – A trzeci był wysoki – powiedział. Bo ci dwaj byli małego wzrostu. Jak wysoki, to kto? Ja – sprawa jasna. Tym bardziej że gdy chłopaki dostali w nocy lanie, to któryś sypnął, że pistolet jest mój. Dlatego rano policja wpadła do mnie. W dodatku w komisariacie stwierdzili, że z tego pistoletu strzelano w nocy z czwartku na piątek.
– Ale po co przyszli do mnie Niemcy? – zastanawiałem się głośno. Na to pytanie nikt nie potrafił odpowiedzieć. Co teraz robić? Zdecydowałem, że trzeba wiać z Warszawy. A co dalej? Zobaczymy.
W poniedziałek od rana chodziłem po mieście. Nie chciałem siedzieć w żadnym mieszkaniu z obawy, że mogą mnie szukać u kolegów i znajomych. W wędrówce tej zalazłem na Kercelak. Tu spotkałem Mańka „Patefona” handlującego ciuchami!
– Co ty tu robisz? ~ zapytał szeptem. – Dlaczego jeszcze siedzisz w Warszawie? Urywaj się, i to szybko. Przecież tu codziennie robią obławy. Jak obstawią samochodami wyloty ulic, to siedzisz jak w worku.
– No to co? Dokumenty przy sobie mam, a draka była wczoraj, więc dzisiaj jeszcze nie muszą mnie wszyscy szukać – odpowiedziałem z humorem, chociaż jego uwaga trafiła mi do przekonania.
– Dokumenty masz w porządku, przy sobie, ale spluwę na pewno też masz?
– Mam.
– No widzisz, wariacie. Urywaj się. Już! Daj łapę, buzi i niech ci się szczęści. Nie daj się złapać.
Obiad zjadłem w restauracji, a po południu byłem już na ulicy Grochowskiej. Pomny przestrogi sąsiada, nie wyjeżdżałem z dworca, lecz wskoczyłem w biegu do kolejki dojazdowej, tak zwanej ciuchci, pojechałem do Otwocka i tu dopiero miałem zamiar zabrać się na pociąg idący do Chełma. Wiedziałem, że pociąg z Warszawy przyjedzie zapełniony do granic możliwości – ale jakoś tam będzie.
Wreszcie przyjechał. Na peronie w Otwocku tłum ludzi. Otworzyłem drzwi kilku przedziałów. Wszędzie ścisk. Pociąg już rusza. Skoczyłem na bufory, a za mną jakiś facet. Pierwszy mój odruch: kopnąć go i zwalić między wagony. Byłem czujny i nerwy miałem bez przerwy w napięciu. W każdym człowieku, który mi się przyglądał, podejrzewałem tajniaka. W prawej ręce, której nie wyjmowałem z kieszeni, trzymałem odbezpieczony pistolet. Ale nie kopnąłem. Przytrzymałem się tylko lewą ręką żelaznego pręta, czegoś w rodzaju klamry, a prawą przez kieszeń mierzyłem z pistoletu w faceta.
Pierwszą rzeczą, którą zrobił mój wspólnik od buforu, to posłanie koncertowej wiązanki pod adresem Niemców i wojny. Styl wiązanki, forma i akcent, z jakim została powiedziana, upewniły mnie, że to nie „pies”. Na buforach dojechaliśmy do Garwolina. Na każdej stacji próbowaliśmy dostać się do wagonu, ale nic z tego nie wyszło. Noc, mróz jak cholera, a my na buforach.
– Dalej na buforach nie jadę – powiedziałem, gdy pociąg zbliżał się do Garwolina. – Już jestem drętwy. Jeszcze pół godziny takiej jazdy i wpadnę między wagony. Wie pan co? – zwróciłem się do współpasażera. – Jak pociąg będzie stawał, ryjemy się na chama do takiego przedziału, z którego wysiądzie chociaż jedna osoba.
– A jak będą szurać, to zrobimy wojnę – dodał mój rozmówca, zadowolony z projektu.
Gdy tylko pociąg zwolnił, wyskoczyliśmy na peron. Pierwsze kroki stawiałem jak inwalida. Z wagonów wysiadło kilkanaście osób, ale do wsiadania czekało jeszcze więcej. Przyuważyliśmy przedział, z którego gramoliła się gruba handlara z wielkim tobołem. „W sam raz dla nas – pomyślałem. – Trzeba trzech takich jak ja, żeby zapełnić po niej miejsce”. Tobołu już nawet nie brałem pod uwagę.
– Nie ma miejsca! – wrzasnęli ci, którzy stali w drzwiach przedziału.
– Dla nas się znajdzie – odpowiedziałem i już stoję na stopniach, a obok mnie ten drugi z buforów.
– Na pewno nie wejdziecie – mówi jeden i spycha mnie ze stopnia, a drugi stara się zamknąć drzwi.
– Ciągnij go na peron! – krzyknąłem do swojego nowego kolegi i już walę pięścią w oko, a kolega ciągnąc za palto stara się wyrzucić go na peron.
Drugiego chciałem trzasnąć łbem, ale usunął się… i już dla mnie miejsce jest.
– Skacz – zawołałem na kolegę.
Gdy wskakiwał na stopnie, puścił palto przeciwnika, a ten przezornie cofnął się głębiej do przedziału. Już jesteśmy w przedziale i zatrzasnęliśmy za sobą drzwi.
– No i miejsce się znalazło – powiedział kolega, zwracając się do tych, którzy nie chcieli nas wpuścić. Popatrzyli na nas spode łba.
Rozejrzałem się po przedziale. Było to duże pomieszczenie, przystosowane dla mleczarek dowożących mleko do Warszawy. Ławeczki tylko wzdłuż ścian, a środek wolny. Właśnie ten środek zwrócił moją uwagę. Leżały tam różne worki i toboły, na których siedzieli handlarze. Arystokratycznie, luźno i wygodnie. Popatrzyłem na tych, którzy blokowali drzwi, i powiedziałem dobitnie:
– Ach, wy łobuzy… wasza mać! To my jedziemy na buforach na mrozie, o mało nie spadłem między wagony, a wy tu siedzicie w wygodzie i jeszcze krzyczycie, że nie ma miejsca? Czekajcie, już my wam damy więcej miejsca.
W tym momencie pociąg wjeżdżał na następną staję. Uchyliłem drzwi i zobaczyłem ludzi biegnących wzdłuż pociągu.
– Tu jest miejsce!
– Nie ma miejsc! – wrzasnęli wszyscy w przedziale.
– Znajdzie się – odpowiedziałem i już przyciskaliśmy się do ścian, żeby wpuścić wsiadających.
Wpuściliśmy, a właściwie wepchnęliśmy trzy osoby. Na następnej stacji znów krzyknąłem:
– Tu są miejsca!
– Nie ma miejsc! – wrzeszczą w przedziale.
– Znajdą się – odpowiadamy i znów wchodzą dwie osoby. Powtarzaliśmy tę sztuczkę na każdej stacji. Wpuściliśmy nie mniej jak piętnaście osób, tak że już naprawdę nie było miejsca. Wszyscy już stali, i to na tobołach, a my przy drzwiach wciąż krzyczeliśmy:
– Tu jest miejsce!
Klęli wszyscy, ale bali się zaczepić. Widzieli, jak załatwiliśmy tych, którzy nas nie chcieli wpuścić do przedziału, a teraz mieliśmy już swoich zwolenników, tych, których wciągnęliśmy do wagonu. Na wymyślania i krzyki odpowiadaliśmy niezmiennie:
– My wam damy arystokratyczną jazdę i „nie ma miejsca”.
Ci, co po drodze wysiadali, jeszcze z peronu przesyłali nam „życzenia” wszystkiego najgorszego.
U matki byłem tylko jedną noc. Następnego dnia rano już szedłem dalej. Poprosiłem, żeby mnie odprowadziła, bo chcę jej coś powiedzieć. Z początku miałem zamiar nic matce nie mówić o swojej sprawie, ale doszedłem do wniosku, że trzeba powiedzieć. Powiedzieć, pożegnać się uczciwie, bo nie wiadomo, czy się jeszcze w życiu zobaczymy.
Matka słuchała i nic nie mówiła, tylko patrzyła na mnie. Gdy tak patrzyła, zrobiło mi się przykro, że muszę ją zostawić samą, na niepewny los. Że już syn nie przyniesie jej pieniędzy na życie. Że od tej chwili życie matki stanie się ciężkie, bo prócz kłopotów materialnych dojdzie jeszcze troska o syna.
– Co chcesz teraz zrobić? – zapytała matka, gdy opowiedziałem wszystko.
– Będę się starał dostać za granicę.
– A jak cię na granicy zabiją? – zapytała z troską.
– Jak mnie tu złapią, to też rozwalą, więc w zasadzie nic nie ryzykuję.
– No to idź, synu, i niech cię Bóg prowadzi. A ja wracam do Warszawy. Ucałowałem matkę i poszedłem przed siebie. Czułem, że stoi i patrzy za mną. Ściskało mnie w sercu, ale się nie obejrzałem. Bałem się, że mogę się złamać i zmienić plany, żeby nie rozstawać się z matką, żeby być w pobliżu i pomagać w potrzebie z ukrycia.
Przyjechałem do Lublina. Zatrzymałem się u dalekiego krewnego, który mieszkał przy rodzinie jako sublokator. Powiedziałem mu, co mnie przygnało. Załatwił z gospodarzami, żebym mógł u nich kilka dni mieszkać. Należał on do tajnej organizacji i po trzech dniach powiedział, że załatwia moją sprawę. Przesłany będę w okolicę Zamościa. Tam w lasach „pracują” robotnicy. Ale ci robotnicy to ludzie tacy jak ja. Jest to punkt, z którego będę przerzucony za granicę. Po tygodniu miałem już załatwione stałe zameldowanie w Lublinie, z którego wynikało, że mieszkałem tam od dziecka.
Zaraz pierwszego dnia napisałem do Baśki list tej treści:
„Wiesz, co zrobiłaś i co cię za to czeka. Ja uciekłem i złapać się nie dam. Jak wrócę, to z tobą załatwię. Więc módl się i proś Boga, żebym nie wrócił”.
I tak była wpadka, ale byłem pewien, że to ona napuściła na mnie Niemców. Postanowiłem zemścić się w przyszłości i już opracowywałem w myślach różne plany zemsty, jeden straszniejszy od drugiego.
Doszedłem do wniosku, że pistoletu trzeba się pozbyć, bo w tej chwili nic mi on nie da, a może zaszkodzić. W Lublinie nie będą mnie szukali. Nie ma obawy o to, że mogą mnie rozpoznać na ulicy. Wieczorem oddałem pistolet kuzynowi i dobrze się stało, bo trzeciego dnia wpadłem na mieście w łapankę. Nie wiedziałem, co to jest, bo łapanek jeszcze nie widziałem. Gdybym miał pistolet, to bym się bronił…i wpadł, bo przecież sam nie dałbym rady kupie uzbrojonych Niemców.
Zawieźli nas na przedmieście Lublina i umieścili w budynku szkolnym, który spełniał rolę punktu etapowego przed wysłaniem na roboty rolne do Niemiec. Lubliniacy znali ten budynek i już w samochodzie wiedziałem, po co nas złapano. Szybko obszedłem cały budynek i podwórze, żeby zorientować się w możliwości ucieczki. Budynek stał na odkrytym placu, przy siatkowym ogrodzeniu stali wartownicy z karabinami, folksdojcze w czarnych mundurach. W jednym tylko miejscu ogrodzenie stykało się prawie – odległość wynosiła jakieś dwadzieścia metrów – z rogiem bocznej uliczki. Wdałem się w rozmowę z wartownikiem. Po kilku ogólnikowych zdaniach powiedziałem wprost:
– Ty, udawaj, że nie widzisz, a ja prysnę.
– Na pewno nie pryśniesz – odpowiedział na moją propozycję „fokstrot”.
– A na pewno prysnę.
– No, to skacz przez parkan. Na pół drogi cię puszczę, a i tak zdążę strzelić i na pewno trafię.
– Jak prysnę, to tak, że wcale nie zobaczysz. Ja do rolnych robót się nie nadaję. Patrz, jakie mam ręce – mówiąc to pokazałem nie spracowane dłonie, bo przecież w fabryce miałem precyzyjną robotę, a kilka miesięcy już nie pracowałem wcale. – I wy mnie chcecie z takimi rękami posłać do gnoju?
– Tam cię nauczą robić.
Gdy odszedłem kilka kroków, obejrzałem się i powiedziałem głośno:
– Zaczekajcie… wasza mać, jak ja wam zaoram, zasieję, to za trzy lata nie zbierzecie.
Tego jeszcze dnia ustawiono nas w kolumnę i pod eskortą zaprowadzono do miasta na badania lekarskie. Wszyscy zgrupowani na wyjazd to ludzie złapani na ulicach i w pociągach.
Wprowadzono nas do budynku, na pierwsze piętro. Rozeszliśmy się po długim korytarzu, a wartownicy z karabinami zostali przy drzwiach wejściowych. Poszedłem w koniec korytarza i wyjrzałem przez okno. Wychodziło na podwórze, tuż przy bramie. Rozejrzałem się po twarzach. Jest kilku, którzy wyglądają na cwaniaków. Zagadałem z jednym, drugim i po chwili było nas już paru gotowych do ucieczki.
– Zasłońcie trochę, ja skoczę pierwszy – powiedziałem otwierając okno.
– Po chwili skok na dół i już jestem na ulicy
Po dwóch tygodniach pojechałem do Warszawy dowiedzieć się, jak stoją moje sprawy. Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności spotkałem się z kolegami, którzy przynieśli mi bieliznę i inne drobiazgi. Sprawy stały źle. Policja prawie każdej nocy wpadała do mojego mieszkania. Szukali w mieszkaniu, u sąsiadów i w piwnicy. W mieszkaniu była moja młodsza siostra. Matka jeszcze nie wróciła. Pokazano mi gryps, który Tadek przysłał z więzienia. Pisał: „Jeść nie dają i biją. Nie martwcie się i nie płaczcie. Ja wiem, że zginąć muszę, to już dawno wróżyła mi Cyganka, że w 22 roku życia zginę”. Prosiłem chłopaków, żeby zawiadomili tych, co siedzą, żeby wszystko zwalili na mnie. Jestem na wolności i złapać się nie dam, a im to może pomóc.
Następnego dnia rano znów byłem w Lublinie. Gdy kuzyn poszedł do pracy, gospodyni powiedziała mi, że wczoraj był starszy brat Zygmunta – bo tak miał na imię mój kuzyn. Gdy dowiedział się, że ja tam się ukrywam, powiedział: „Wypędź go… jego mać. Co tu mu będziesz darmo żreć dawał?”
Ruszyło mnie. Cały dzień tylko o tym myślałem. Gdy po południu wrócił Zygmunt, zapytałem, czy to prawda.
– Daj spokój – obruszył się Zygmunt. – Będziesz zwracał uwagę na to, co wariat mówi? U mnie jesteś, a nie u niego.
Pomyślałem chwilę i spokojnie odpowiedziałem:
– Nie. Wiesz, jaki ja jestem? Boso, ale w ostrogach. Jutro rano wyjeżdżam.
Nie pomogły żadne argumenty i przekonywania. Następnego dnia, gdy Zygmunt poszedł do pracy, z walizeczką w ręku znalazłem się na dworcu. Zostawiłem tylko list, w którym serdecznie mu dziękowałem za troskliwość i pomoc. Po dziesięciu dniach już byłem aresztowany.
Plan mój był prosty: Pojechać do Chełma, następnie do Sawina, gdzie mieszkała rodzina ojca. Z Sawina do Bugu jest zaledwie kilkanaście kilometrów. Tędy dostanę się do Związku Radzieckiego.
Na drugiej stacji za Lublinem Niemcy zrobili łapankę. Zbierali transport na roboty rolne do Niemiec. „Frajerzy – pomyślałem. – Przecież teraz już wiem, jak uciekać”. Zawieźli nas do tej samej szkoły, w której już raz byłem. Wśród przygotowanych do wysyłki było kilka osób, które jechały na ochotnika. Ci ludzie mieli prawo wybierać miejscowość, do której chcą jechać, i gdy transport szedł w tym kierunku, zawiadamiano ich, żeby się zgłosili. Od nich dowiedziałem się, że transport idzie do Nadrenii, w okolice miasta Koblenz. Wiedziałem, że to blisko granicy Francji, Belgii i Luksemburga. Postanowiłem jechać i po kilku dniach uciekać do tego państwa, do którego będę miał najbliżej.
Zawarłem sztamę z dwoma lubliniakami – Mietkiem i Władkiem, że uciekać będziemy razem, i od tej chwili byliśmy nierozłączni. Gdy transport nocą dojeżdżał do Warszawy, były momenty, że chciałem uciekać. Wystarczyło pociągnąć za rączkę hamulca, a gdy pociąg stanie, skoczyć do lasu, odległego o dziesięć metrów od toru kolejowego. Ale nie zrobiłem tego. Muszę się trzymać raz podjętej decyzji. Zdecydowałem się jechać, więc już nie ma odwrotu.
Wyładowano nas w jakimś dużym mieście i podzielono na mniejsze grupy. Naszą grupę, liczącą ze trzydzieści osób, władowano do pociągu i po dwóch godzinach jazdy wprowadzono do budynku, w którym czekali „kupcy”.
Do urzędnika podchodził gospodarz. Ten wywoływał kogoś z grupy. Gospodarz kwitował i odchodzili razem.
Zabrano Władka, następnie Mietka, wreszcie i mnie zabrał jakiś starszy gospodarz. Szedł pierwszy, ja za nim. „Prowadzi mnie jak jakieś bydło robocze – pomyślałem. – Dobrze, że nie założył postronka na szyję. Będę musiał tylko pracować, bo rozmawiać nie będziemy. Nie znam nawet jednego słowa w tym języku, a i oni nie znają ludzkiej mowy”.
Rodzina mojego gospodarza składała się z ojca, córki i dwojga dzieci córki – chłopca, lat trzynaście, i dziewczynki, lat piętnaście. Władek trafił do innej wsi, a Mietek mieszkał trzy domy dalej.
Z miejsca stanąłem sztorcem. Nie chciałem nic robić, a jak już zrobiłem, to gospodarz zawsze musiał poprawiać. Mietek miał dużo niemieckich marek, więc codziennie wieczorem byliśmy w knajpie w odległym o pół kilometra miasteczku. Mówiąc Mietkowi o swojej pracy śmiałem się, że gospodarz każe mi robić przy wołach. Przecież ja takiego bydlaka w życiu nie widziałem! Ryczy to jak krowa, paskudzi jak krowa, a pracuje jak koń. Cholerne jakieś bydlę i ja się go boję. Gdy wracałem z knajpy, gospodarze już dobrze spali. Wówczas kopałem w drzwi, aż mi otworzyli.
Byłem u gospodarza od poniedziałku. We wtorek miałem już mapę okolicy. Wyrwałem z książki szkolnej chłopaka, który postanowił nauczyć mnie po niemiecku.
Środa. Ukradłem ze spiżarni duży kawał słoniny i bochenek chleba. To żywność na drogę, gdy już będziemy z Mietkiem uciekali za granicę. Mietek też organizuje żarcie.
Czwartek. Wieczorem pijemy w knajpie. Zajęliśmy stolik przy oknie. Za oknem kupa wyrostków wygłupia się i patrzy na nas jak na małpy w klatce. Zgniewało mnie. Wyszedłem z lokalu i trzasnąłem pięścią w nos wyrośniętego, mniej więcej osiemnastoletniego chłopaka.
Piątek. Gospodarz coś do mnie mówi na podwórzu, a ja się śmieję, bo nic z tego nie rozumiem. Wiem, że każe mi coś robić, a ja celowo udaję wariata. Za niskim płotkiem ukazał się sąsiad. Wrzeszczał coś i groził mi batem. Złapałem w ręce kawał grubego kija i skoczyłem do płotu. Dostałby w łeb, gdyby nie odskoczył. On mi, lebiega, batem groził!
Sobota. Umawiamy się z Mietkiem, że w połowie przyszłego tygodnia uciekamy. Wieczorem powiedział mi jedyny dotychczas Polak w tej wsi, który dobrowolnie przyjechał na roboty i był tu już dwa miesiące, że słyszał, jak w jego domu rozmawiali, że podobno ma po mnie przyjść policja. „Wariat – pomyślałem. – Za co? Przecież jeszcze nic takiego nie zrobiłem, za co mogliby mnie zamknąć”.
Niedziela. Gospodarz coś tłumaczy mi na podwórzu, a ja ni w ząb go nie rozumiem. Zobaczyłem przechodzącego Mietka.
– Mietek! – krzyknąłem. – Chodź, spytaj się, czego on chce, bo może tak rok do mnie gadać, a ja go i tak nie zrozumiem.
Mietek znał nieźle język niemiecki.
– Mówi, że macie zabrać te pale i pojedziecie grodzić pastwisko.
– Powiedz mu, że dzisiaj nic nie będę robił. Niedziela. Święto.
– Mówi, że musisz iść – znów tłumaczy Mietek.
– Powiedz, żeby mnie stary szkop w d… pocałował. Powiedziałem już raz, że dzisiaj święto.
– Powtórzyć? – zapytał Mietek z zadowoleniem.
– Powtórz.
Gdy powtórzył, w mojego Niemca jakby piorun strzelił. Zaczął wrzeszczeć, a zrozumiałem tylko słowa „policaj”.
– Ja… ciebie i twoją policję… – odpowiedziałem po polsku, równocześnie machnąłem mu palcem przed nosem i zrobiłem ruch charakterystyczny przy uderzeniu głową.
Niemiec złapał z wozu młotek i chciał mnie uderzyć w głowę. Odbiłem rękę i strzeliłem łbem. Gdy upadł, wpadłem do mieszkania i po chwili wychodzę z walizeczką i rowerem gospodarza. Za płotem wymyśla sąsiad. Pogroziłem mu wyjętym z kieszeni sprężynowym nożem. Wsiadłem na rower i pojechałem przez nikogo nie zaczepiony.
Po przejechaniu mniej więcej kilometra skręciłem w las. Teraz leśnymi ścieżkami starałem się odbić jak najdalej w bok od „swojej” wsi. Planowałem sobie, że rowerem szybciej dojadę w pobliże granicy belgijskiej. Francja mniej mnie interesowała, bo to linia Zygfryda, druga Maginota, ciężej będzie się przedostać. Gdy już będę blisko granicy, wtedy wyrzucę rower i choćbym miał iść jeszcze tydzień i na czworakach, to przejść muszę. Po kilku godzinach wyjechałem na jakąś drogę. Pedałuję, ile sił w nogach. Po przejechaniu kilku kilometrów zauważyłem przed sobą dwóch policjantów z karabinami. Wracać nie można, bo będzie poruta, więc walę na pewniaka prosto na nich. Gdy byłem przy nich, zastawili mi drogę wołając: halt! Karabiny trzymają pod pachą, lufy skierowane we mnie. Stanąłem, a oni o nic nie pytali, tylko jak swojego zabrali na posterunek.
Poniedziałek. Samochodem osobowym zawieziono mnie na gestapo w Koblenz.
Wtorek. Byłem przesłuchiwany. Tłumaczem był kulawy facet nazwiskiem Milewsky, mówiący dobrze po polsku.
– Masz mówić szczerą prawdę – powtarzał tłumacz słowa gestapowca – bo jak nie będziesz mówił prawdy, to pójdziesz na całe życie do obozu koncentracyjnego.
– Obóz koncentracyjny też dla ludzi – odpowiedziałem, myśląc o tym, że „na całe życie” to tylko do końca wojny, a wojna skończy się w tym roku. Anglia, Francja ruszą i z Niemców klops.
Gdy tłumacz powtórzył moją odpowiedź, – dostałem od gestapowca w twarz.
Na przesłuchaniu dowiedziałem się, że podobno swojemu gospodarzowi wybiłem zęby i złamałem dwa żebra. Nie wierzyłem. Zęby to może i wyleciały, bo u takiego starego to same wyłażą, bez żadnej pomocy. Ale te złamane żebra to już musieli dołożyć. Dużo później, już w obozie koncentracyjnym, zrozumiałem, że gdybym to samo zrobił rok później, toby mnie dla przykładu powiesili publicznie na środku wsi. Wówczas byliśmy pierwszymi obcokrajowcami na robotach rolnych. Niemcy nie mieli jeszcze opracowanych metod postępowania w takich przypadkach.
Po kilku dniach wyprowadzono mnie. Strażnik, który mnie wyprowadzał, spojrzał w otrzymane papiery i mruknął coś pod nosem, z czego zrozumiałem tylko słowo: Konzentration.
W lipcu 1945 roku wróciłem do kraju. Przyjechałem do Warszawy i odnalazłem pozostałych przy życiu kolegów. Dowiedziałem się, że Czarny, Tadek i Zdzisiek zostali rozstrzelani w Palmirach pod Warszawą. Heniek, ten, co po „robocie” uciekł na wieś – wysłany został na roboty do Niemiec.
Złapany po trzeciej ucieczce z Niemiec, zamknięty został w obozie karnym i tu go wykończyli. Witka – dzięki staraniom rodziny i grubszym łapówkom – zwolniono z więzienia tego dnia, gdy ja wpadłem z Lublina do Warszawy dowiedzieć się o swoją sprawę. Widział mnie na ulicy, ale bał się podejść.
Bał się? Dlaczego? Prawdopodobnie to, on sypnął wtedy, że to był mój pistolet. Po wojnie nie spotkaliśmy się, mimo że żyje on gdzieś na Dolnym Śląsku. Odwiedza rodzinę w Warszawie, lecz nikt z naszej dawnej ferajny nie spotykał się z nim.
Odwiedziłem też Baśkę, ale że nie mogłem zdobyć pewnych dowodów na to, że mnie wtedy sypnęła – mimo że jej zachowanie i po moim powrocie też na to wskazywało – zostawiłem ją w spokoju.
Rozrzuciła wojna naszych chłopaków po świecie. Kilku zginęło. Kilku z dawnych „powstańców” nie wróciło do kraju. Większość jednak mieszka w Warszawie. Pracują w swoich zawodach, pozakładali rodziny i przykładnie wychowują dzieci, zapewniając im lepsze dzieciństwo od tego, jakie my mieliśmy.