63100.fb2
Istnieje przekonanie, że gracz przed, to znaczy biorący karty wcześniej, ma wpływ na ciąg dalszy. Pewna słuszność w tym jest. Weźmie taki jeszcze jedną kartę, zachapie waleta, a nam przyjdzie upragniona piątka. Zachapie, parszywiec, piątkę, a nam przypadnie idiotyczny walet, czyniący furę. Zabić kretyna! Nie dziwię się specjalnie dżentelmenowi, który mnie zelżył w owej rozgrywce o Rio de Janeiro, widocznie nie widział możliwości udania się tam samodzielnie, za fundusze własne.
Pogląd, jakoby umiejętność liczenia kart i pamiętania, co zeszło, miała dopomagać w grze, osobiście uważam za błędny z przyczyn następujących:
Po pierwsze, w tych sześciu taliach, którymi operuje krupier, znajduje się wszystkiego po 24 sztuki. 24 asy, 24 dwójki, 24 ósemki i tak dalej. Jednostka przeciętna może ostatecznie, nawet w ferworze gry, upatrzeć sobie i zapamiętać te szampańskie siódemki, przy nich jeszcze i asy, niezbędne do premiowanej kombinacji, ostatecznie może nawet damy albo na przykład piątki, o ile ma do nich akurat stosunek osobisty, ale z całą resztą rychło się pogubi, szczególnie przy szybkiej grze. Bezskuteczne usiłowania zaś tylko jednostkę zdenerwują i zbiją z pantałyku.
Po drugie, nie cała pula kart bierze udział w grze, część ich zostaje w zasobniku, zwanym fachowo butem. Nawet gdybyśmy mieli w sobie komputer, lub też nadprzyrodzone zdolności, to też nie zgadniemy, co w tym bucie zostało. Załóżmy, że w ciągu wszystkich dotychczasowych rozdań zeszła tylko jedna dwójka, oczekujemy zatem pod koniec małych kart, bo, do licha, gdzieś te brakujące 23 dwójki muszą się plątać, tymczasem chała, przypadek sprawił, że tkwią w bucie. I już możemy się potężnie narwać.
Po trzecie, niech będzie, że liczymy jak szaleńcy, żaden komputer do pięt nam nie sięga, wszystko wiemy, nie pojawiły się jeszcze trzy walety, pięć asów, brakuje czterech piątek, trzech dziesiątek, trzech trójek... Dużo nam przyjdzie z tej wiedzy, skoro i tak pojęcia nie mamy, co tam właśnie do nas idzie, brakująca trójka czy brakujący walet. Czyli również do bani.
Z dwojga złego już lepiej grać na duszę.
Osobiście byłam świadkiem, a także ofiarą, układów następujących:
Miałam 17 punktów drobnymi, to znaczy dociągnęłam do tych siedemnastu samymi małymi kartami i zawahałam się. 17 jest to liczba bankiera, jeśli ma mniej, chociażby nawet 16, obowiązany jest ciągnąć dla siebie dalej, jeśli ma 17, musi przestać. 17 bankierowi wychodzi dość często, moje siedemnaście zatem w najlepszym wypadku da remis, chyba że bankier dostanie furę, za dużo, przekroczy 21. Z drugiej znów strony tych małych kart zeszło już kolejno chyba ze siedem, jeśli nie więcej, na logikę zatem powinna wreszcie pojawić się duża, która mnie dobije. Brać...? Nie brać...?
Zrezygnowałam. Następną kartą okazała się czwórka. Gdybym ją wzięła, miałabym 21. Źle o sobie pomyślałam, może nawet bardzo źle, i tę grę oczywiście przegrałam, bo krupier dostał 18.
I odwrotnie. Chociaż nie, prawie tak samo. Znów szły małe karty i znów spodziewałam się dużych, rozłożyłam dwa otrzymane asy na dwie gry z nadzieją, że do każdego przyjdzie mi jakaś figura albo chociaż ósemka czy dziewiątka. A skąd, przyszła dwójka i trójka. Rzecz jasna, też przegrałam.
„Odwrotnie" dotyczyło faceta obok mnie. „Same duże", pomamrotał pod nosem, „musi być mała!" Miał 15, poprosił o jeszcze jedną i dostał dziesiątkę.
Na własne oczy widziałam sześć asów, idących pod rząd. Całe serie małych i dużych, oraz mieszaninę kompletną. Black-jacki jeden za drugim na tym samym polu, choćby człowiek nie wiem, co robił, otwierał sobie nowe pole, wycofywał się z jednego, ciągnął głupio albo nie ciągnął wcale. Nie było siły i cześć.
W żadne reguły nie wierzę.
Doświadczeni i rasowi gracze na ogół zatrzymują się na małej ilości punktów, bywa, że nawet na dwunastu, licząc na furę u bankiera. Muszę przyznać, że nawet na tym całkiem nieźle wychodzą.
Black-jack w gruncie rzeczy jest grą spokojną, można tu odpocząć po pośpiesznych emocjach, a do tego przegrywa się przy nim jednak w znacznie wolniejszym tempie. Podobno można także nawet wygrać, co stwierdziła jedna moja przyjaciółka, uwielbiająca oko od urodzenia. Wyszła z niego wygrana pięćdziesiąt tysięcy starych złotych, więc możliwe, że mówiła prawdę.
No owszem, widziałam kilku różnych, odchodzących od stołu black-jacka z dużymi pieniędzmi w ręku, uparcie jednak uważam to za fakt wyjątkowy, co bierze się z doświadczeń wczesnej młodości. Grywałam wówczas w oko zwyczajnie, między ludźmi, bo o istnieniu kasyn wiedziałam wyłącznie z lektur, gra miała charakter towarzyski, acz bywało, że mocno rozżarty, i bankierem zostawał każdy kolejno. Do zmiany dochodziło na „stuk", czyli potrójną wysokość puli, i bankier z reguły zgarniał najwięcej. Skoro zatem nie mogę być bankierem, wygrana wydaje mi się nader wątpliwa...
KASYNA JAKO TAKIE
Nie dam głowy, czy wszędzie, ale w takim na przykład Marriotcie osobny rozdział stanowią pożyczki.
Dzielą się na dwa rodzaje. Jedne mają charakter prywatny, drugie wręcz przeciwnie. Gracze znający się wzajemnie, co prawda głównie z twarzy, a niekiedy tylko z imienia, pożyczają jedni drugim bezinteresownie, z dobrego serca i pełnego zrozumienia. Mniej więcej wiadomo, kto tu bogaty, a kto biedny, ale nie jest to kryterium zasadnicze. Osoby mniej zainteresowane grą pożyczają, powiedzmy sobie wprost, profesjonalnie, na procent. Są to istoty dla prawdziwych hazardzistów bezcenne, służą ratunkiem w chwilach, kiedy przymusowa rezygnacja z dalszej gry mogłaby przyprawić delikwenta o wstrząs nieodwracalny, i bardzo możliwe, iż owe rzekome pijawki niejednego już uratowały od zguby zdrowotnej.
Finansowej raczej nie. Jak nie idzie, to nie idzie...
Dla porządnego hazardzisty jednakże zguba finansowa stanowi miętę z bublem i wszystko dla niej poświęci.
W obu rodzajach istnieje jedno zasadnicze prawo: oddawać w terminie.
Ktoś, kto pożyczył i nie oddał, może się pożegnać z nadzieją, że jeszcze kiedykolwiek od kogokolwiek cokolwiek uzyska. Jest skończony. Chyba że przyszedł we właściwej chwili, powiedział co trzeba i uzyskał prolongatę, tu bezinteresowną, tam oprocentowaną. Drugiego terminu jednakże musi dotrzymać bezwzględnie, inaczej przestaniemy z nim rozmawiać i będzie musiał żyć na własny rachunek.
Obejrzałam dość porządnie kasyna w następujących miejscowościach:
Warszawa, Kraków, Wrocław, Szczecin, Deauville, la Baule, Biarritz, St. Jean-de-Luz, Setę, Nicea, Monte Carlo, Mentona, Aix-en-Provence, Forges-les-Eaux, Enghien, Ba-den-Baden, Wiedeń.
Na kasyno w Cannes popatrzyłam wyłącznie z wierzchu, ponieważ trafiłam tam akurat na otwarcie festiwalu filmowego i o zaparkowaniu gdziekolwiek w ogóle nie było mowy.
Wszystkie owe kasyna wyglądają podobnie. Mają część jarmarczną i część salonową, przy czym do części jarmarcznej wchodzi się za darmo, salonowa zaś jest płatna. W jarmarcznej znajdują się automaty.
Stwierdziłam tam to samo zjawisko co i u nas, mianowicie największym powodzeniem cieszą się automaty pokerowe, z dżokerem, najtańsze. Te po dwa franki z reguły są oblężone, po pięć zajęte zwyczajnie, po dziesięć i po dwadzieścia czekają na klientów. Zważywszy, iż przy grze po dwa franki też można się spłukać doszczętnie, nie do pojęcia jest ślepota rozmaitych zarządów i dyrekcji, które nie widzą własnej korzyści i nie zwiększają ilości tych najbardziej upragnionych. W Nicei cały tłum siedział przy stoliczkach z boku, roziskrzonego wzroku nie odrywając od pleców szczęśliwych graczy po dwa złote. Pardon, chciałam powiedzieć, franki.
Ogólnie biorąc jednakże tych automatów stoi tam zatrzęsienie, bez porównania więcej niż u nas, i wszędzie znajdują się zespoły, komasujące wygraną, tak jak te nasze z jajkami. Powodzeniem dorównują prawie pokerowym, czemu trudno się dziwić, skoro nad głowami graczy leci kusząca suma pół miliona franków, albo nawet lepiej.
Część salonowa wygląda zupełnie od naszej odmiennie.
Z reguły zajmuje całe piętro, składa się z licznych komnat rozmiaru nawy kościelnej, wystrój posiada wielce nobliwy, otwierana bywa później i we wczesnych godzinach wieczornych robi dosyć głupie wrażenie. Czynne są dwa, najwyżej trzy stoły ruletki, reszta zieje pustką i martwotą, do tych dwóch stołów zaś nie można się docisnąć. Oblężone przez graczy. Dlaczego, widząc tłok, nie uruchomią większej ilości stołów, Bóg raczy wiedzieć.
Za to mają grabki krupierskie do publicznego użytku. Są to długie drągi z poprzeczką na końcu i każdy może swoje żetony własną ręką popchnąć w dal. Może je także podrzucać krupierowi, wykrzykując swoje życzenia i praktykuje się tę metodę znacznie częściej niż u nas, zapewne z racji tłoku. Krupierzy operują grabkami z cyrkową wręcz zręcznością, ale i zwykły człowiek zdoła się nimi posłużyć.
Same żetony natomiast, to czysta rozpacz. Wszystkie w jednym kolorze! Mam na myśli żetony jednej wartości, powiedzmy po dziesięć franków, wszystkie granatowe i cześć. Żetony innych wartości są już żółte lub czerwone, te tańsze jednakże, którymi gra najwięcej osób, prawie się od siebie nie różnią i nieszczęsna ofiara, obstawiwszy pole, sama nie wie, na co gra, bo w ferworze zapomni, a rzut oka nic jej nie da. No owszem, jakieś tam minimalne różnice istnieją, ale tak nieznaczne, że tylko wprawne oko krupiera może je dostrzec. Gracz natomiast, myląc siebie z innymi, albo obstawia podwójnie, albo wcale, bo na tej upragnionej ósemce jakiś żeton już leży i on myśli, że jego. A tu chała, nie jego, tylko tego z przeciwka. Nic dziwnego, że rozmaite chciwe i perfidne staruszki zagarniały podstępnie cudzą wygraną.
Z wyjątkiem kasyna w Enghien. Tam żetony jednej wartości są różnokolorowe, identycznie jak u nas. Przegrałam brązowymi.
Większość kasyn serwuje darmowe drinki, delikatne, piwo i wino. Koniaku, whisky i szampana nie próbowałam, więc nie jestem pewna. Tylko Enghien dokłada szampana do biletu wstępu. Wytrawnego na szczęście.
Mam na myśli, że nie próbowałam pić wymienionych trunków w europejskich kasynach. Gdzie indziej mi się zdarzało.
Ponadto nic tam nie gra. Jeśli nawet rozlegają się jakieś zbędne dźwięki, ja ich nie słyszałam, a na hałas uparcie jestem uczulona. I tu pozwolę sobie na dygresję, dokumentującą zjawisko.
Ostatnio weszłam do Grandu, do owej ekskluzywnej salki i potężny ryk muzyki rąbanej ogłuszył mnie już w progu. Gestem, bo słów nie było słychać, poprosiłam o przyciszenie tego czegoś, co grzmiało nie tylko w uszach, ale także w żebrach, w obu półkulach mózgowych bez pośrednictwa słuchu, w trzustce, w kolanach, a może nawet w piętach. Przyciszono bardzo uprzejmie i natychmiast, z gwałtownym protestem, poderwał się z kąta młodzieniec, siedzący przy automacie i napawający się owym rykiem zapewne w upojeniu.
Grzecznie spytałam, czy tak intensywny podkład akustyczny jest mu niezbędny, bo jeśli tak, ja natychmiast wyjdę. Ostatecznie, on był pierwszy. Istnieje między nami znaczna różnica wieku i stąd odmienny stosunek do odgłosów, ja tego z pewnością nie wytrzymam, nie wiem, jak on zniesie odrobinę ciszy. Okazało się, że bezboleśnie, pozostaliśmy zatem w zgodzie i w tym samym pomieszczeniu.
Dziki ryk przeszkadza właściwie wszystkim osobom w wieku powyżej młodzieńczego, grającym w skupieniu. Tylko młodzież prezentuje skłonności odwrotne i daje się to zauważyć także w samochodach. Jedzie taki ostro, a grzmot zwany muzycznym wali w przestrzeń wokół niego, od czego padają ptaszki w locie i lecą liście z drzewa. Decybele są szkodliwe, kto zaręczy, że nie ma to wpływu na katastrofy...?
Już wracam do tematu.
Cechą absolutnie wspólną wszystkich kasyn jest pełna niemożność zaparkowania w pobliżu.
Wyłamały się z tego tylko dwie miejscowości, Deauville i la Baule. W Deauville po prostu jeszcze nie nastał sezon, a dzień był powszedni i parkować dawało się w całym mieście, całkiem tak samo jak w Warszawie pod bankami w niedzielne popołudnie, la Baule zaś dysponuje środkiem nadmorskiego bulwaru o rozmiarach potężnej autostrady. Oba kierunki ruchu przedzielono szerokim pasem świętego spokoju, na którym można sobie stawać w dowolną stronę i ruszać później również w dowolnym kierunku.
W dwóch innych zaś, w Setę i w Forges-les-Eaux, kwitnie pełna Europa, zostawia się samochód z kluczykami w stacyjce, oraz dziesięć franków, i już można oddać się rozpuście, nie zajmując pojazdem. Parkuje służba kasynowa, która podstawia go później wychodzącej osobie.
Forges-les-Eaux jest to w ogóle kasyno paryskie. Istnieje przepis, że najbliższe kasyno może się znajdować w odległości co najmniej stu jeden kilometrów od Paryża, bliżej tak bogobojne i cnotliwe miasto równie gorszącej instytucji nie ma prawa posiadać. Prosperuje ona zatem w Forges-les-Eaux, w odległości dokładnie kilometrów 111. I w obliczu tego przepisu niepojęte wydaje się istnienie kasyna w Enghien, która to miejscowość stanowi prawie przedmieście Paryża, znajduje się nie dalej niż stare lotnisko Le Bourget. Może po prostu wystarczy, że nie nazywa się „paryskie"...?
Najgorzej pod względem parkowania prezentuje się Monte Carlo.
Monte Carlo rozczarowało mnie okropnie i chyba opiszę swoje przeżycia tamże, aczkolwiek z czystym hazardem niewiele mają wspólnego. W każdym razie zgubiłam tam samochód. No nie, nie na zawsze.
Pałac jak pałac, owszem, istnieje, prawie taki jak na filmach. Niemniej jednak na żadnym filmie dotychczas nie pokazano dzikiego piekła na ziemi, jakie się przed tym pałacem rozgrywa. No dobrze, zgadzam się, że nastąpiło utrudnienie, mianowicie lał deszcz, a w deszczu wszyscy głupieją, kierowcy szczególnie. Ale służba kasynowa była na piechotę...
Miejsce na parking to był mit i legenda. Kotłowanina samochodowa prawie jak na Place de 1'Etoile w godzinach szczytu, l od nikogo za skarby świata nie można się dowiedzieć, dokąd jechać i gdzie się zatrzymać, każdy taki nagabnięty z obsługi odwraca się tyłem i ucieka, machając rękami do kogoś innego, sytuacja beznadziejna. Zdenerwowałam się wreszcie, zatrzymałam się na środku jezdni i postanowiłam nie drgnąć tak długo, aż ktoś przyleci, żeby mnie stąd wyrzucić.