63100.fb2
Trzecią czwórkę dostała od razu i jeden płot jej przybył.
- Nie chcę czwórek - zapowiedziałam groźnie.
I oczywiście dostałam dwie. Też nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Odłożyłam piątkę i szóstkę i oznajmiłam, że rzucam do dwóch par.
Zmarnowałam na te dwie pary pięć płotów, po drodze zaś zyskałam karetę z piątek. Zwykła ironia losu, ale skoro już zapowiedziałam, że rzucam do dwóch par, żadna inna kombinacja nie wchodziła w rachubę. Tadeusz znów nie wyrzucił ani jednej dwójki, miał za to szóstkę i namyślił się na szóstki, te u góry. Dwoma rzutami zdobył cztery. Paweł miał dwie piątki.
- Do dwóch par to ja się wygłupiał nie będę - zadecydował. - Piątki rzucam, jako takie.
Tadeuszowi wyszły cztery czwórki, ucieszył się szaleńczo i zapisał karetę. Wyraźnie wysunął się na prowadzenie. Paweł dostrzegł niebezpieczeństwo i postanowił się zmobilizować. Oznajmił, że rzuca do górnych szóstek, aczkolwiek z ręki nie dostał ani jednej.
- Skoro one głupie, to może im się coś pomyli - wyjaśnił genezę decyzji.
Chyba miał rację, bo już pierwszym płotem załatwił sprawę, zdobył tych szóstek cztery. Tadeusz zmarnował sobie dużego strita.
- Nie, to nie - stwierdził melancholijnie już po drugim rzucie i skreślił go.
Na prowadzenie po paru następnych kolejkach wysunął się Paweł.
- Piątków ogromne zatrzęsienie. Całe dwie. Kareta!
Już drugim płotem wyrzuciła mu się nie tylko kareta, ale nawet poker. Pięć piątek, potrzebne jak dziura w moście. Brakowało mu jeszcze głupstwa zupełnego, trójki.
- Wiem, co skreślę - zapowiedziała Ewa z góry. -1 zgadza się, won z dużym! Za to proszę dwa płoty.
- Mnie też dużego proszę won - zażądała Baśka na widok dwóch jedynek.
Wymyśliłam sobie fula, nie przyszedł, wyglądałam najgorzej. Tadeusz nagle zauważył, że nie ma jeszcze trójki.
- Czy ona nie mogłaby przyjść sama? - spytał smętnie i rzucił.
- Może by i mogła, ale, jak widać, nie chciała.
Ewa, ku własnemu zdumieniu, zdobyła pokera, Baśce wyszła brakująca kareta. Kazałam skreślić dużego strita i zapisać dwa płoty, Tadeusz zrobił to samo, z wielkim wysiłkiem uzyskawszy przedtem tę oporną trójkę.
- Liczymy! - zarządził.
Po dwóch grach okazało się, że ciągle najlepszy jest Paweł, tuż za nim Tadeusz, Baśka wyszła na trzecie miejsce, a ja spadłam na koniec. Pawłowi zostały dwa płoty, Ewie zero, Baśce siedem, mnie dwa, a Tadeuszowi sześć. Zaczęliśmy etap trzeci, najgorszy.
- Jedynki - rzekł Paweł smętnie. - Już je widzę. Zdziwił się, że dostał jedną.
- Pisz, minus dwa. I dwa płoty.
Ewa nie wyrzuciła żadnej, co było normalne, zapisała minus trzy i też dwa płoty. Baśka zdobyła jedną, ja też, a Tadeusz znów żadnej. Wszyscy twardo zarabiali płoty.
- A ja teraz rzucam, na przykład, do piątek - oznajmił Paweł podstępnie.
Takie głupoty wolno było mówić, bo i tak trzeci etap miał kolejność ściśle ustaloną.
- No, no? - zainteresowała się gwałtownie Baśka.
Podstęp nie dał efektu, dwójka mu wyszła tylko jedna. Zapisał ją i już miał na górze minus 6. Ewa zdobyła też jedną, minus 7, Baśce wyszły liczne szóstki.
- Mam płoty? To spróbuję... Raz... dwa... Szlag mnie trafi. Płotami! Jedna jest...Trzy! Pisz, dwójki w normie, dwa płoty zmarnowałam!
- Jeszcze ci parę zostało - pocieszył ją Tadeusz.
Poprzestałam na jednej dwójce i miałam tyle co Paweł. Tadeusz zdobył dwie.
Paweł uparł się przy swoim.
- Rzucam... rzucam... do szóstek! O, cholera... Wyszły mu dwie szóstki, a de facto potrzebne były trójki, których nie wyrzucił ani jednej. Powtórzył operację.
- Dwie, w ramach. To ile wypada...? Minus dziewięć? Piątką i szóstką do nadrobienia... Pisz! Bezpłotowo. Rzuciła Ewa.
- Ach - powiedziała ze wzruszeniem - całe dwie! Ile to... Siedem, dziesięć... Do nadrobienia. Pisz! I dwa płoty!
- Dwie! - krzyknęła uszczęśliwiona Baśka. - Pisz! I dwa płoty!
Byliśmy już przy jednej parze, kiedy Tadeusz powstrzymał nagle gest rzucania i jakoś nadstawił ucha w kierunku przedpokoju.
- Czy mi się zdaje, czy u ciebie w kuchni coś pyka? Albo może strzela?
W tym samym momencie dotarł do mnie charakterystyczny dźwięk i wyprysnęłam z krzesła.
- Jezus Mario, czajnik...!!!
Pusty i rozpalony czajnik na gazie strzelał jak dziki. Przez chwilę nie wiedziałam, co zrobić, bo ręką go ująć nie było można, zgasiłam tylko gaz. Do kuchni za mną wpadła Baśka.
- Przez ścierkę...!
- Nie, mam tu rękawicę... Gdzie ta cholera... Jest!
Przez ten czas Baśka złapała ścierkę, ogarnęła nią czajnik, chciała uchwycić pałąk, ale ścierki było za dużo i ,źle trafiła, rozpalony czajnik rąbnął w podłogę. Udało nam się uchronić nogi. Podjęłam go przez rękawicę, podstawiłam pod kran, poryczał trochę i uspokoił się. Nalałam wody i zapaliłam gaz.
- Trzeba go wygotować parę razy, bo będzie śmierdział. Mam doświadczenie, spaliłam różne czajniki już ze dwadzieścia razy w życiu.
- Masz jeszcze jakiś zapasowy?
- Mam, ale bardzo duży.
- Lepszy za duży niż za mały. A, to ten, co go trzymasz w łazience...? Rzeczywiście, na pułk wojska wystarczy...
Tadeusz grzecznie zaczekał z rzucaniem do naszego powrotu. Wyszły mu dwie czwórki.
- Zawsze to lepsze niż jedynki - zaopiniował.