77856.fb2
Pod wieczór eszelon powinien był dotrzeć do Rostowa nad Donem. Stamtąd drogi prowadziły w różne strony. Zubrow zebrał oficerów batalionu w swoim przedziale na naradę. Mieli uzgodnić dalszą trasę.
Z Rostowa można skręcić na północ i jechać prosto do Moskwy. Starszy maszynista usłyszawszy to, aż podskoczył.
– Z Rostowa w żaden żywy sposób nie da się skręcić na północ, towarzyszu pułkowniku!
– A dlaczego? – zapytał Zubrow.
– Dlatego, że jak pojedziemy na północ, nie będziemy mogli ominąć Woroneża.
– I co?
– Tam, towarzyszu pułkowniku, nie ma żywej duszy i być nie może. Na wszystkich kolejnych stacjach pytałem, jak wygląda sytuacja dalej. Wszędzie ludzie gadali jak jeden mąż: w Woroneżu był wybuch. Teraz nie ma tam żadnych żywych stworzeń, prócz pająków. Ogromnych, wielkości psa.
– Jaki wybuch? Atomowy?
– Pozwólcie, towarzyszu pułkowniku, zameldować… – wtrącił się młodziutki porucznik, niedawno przeniesiony do Specnazu z wojsk inżynieryjnych.
– Mów.
– Pod Woroneżem znajdowała się elektrownia atomowa. Pół roku temu doszło tam do awarii. Zawiódł system chłodzenia. Tak jak w Czarnobylu. Tylko że w Woroneżu nie zrobiono wokół tego tyle hałasu. Czasy nie po temu. Wybuch był dość słaby, reaktor nie taki potężny. Zostały zniszczone tylko urządzenia kontrolne. Z początku nawet się ucieszono, że eksplozja niegroźna, myślano, że na tym się skończy. Pułk, w którym służyłem, przerzucono do zabezpieczenia terenu. Staliśmy przy samej elektrowni, skażenie wówczas było nieduże. Okazało się jednak, że reaktor nadal się nagrzewał, aż wreszcie wszystko się w nim stopiło. A kiedy się stopiło, spłynęło w dół. Przepaliło fundament, na którym stał reaktor – betonową płytę grubości dwóch metrów… I doszło aż do wód gruntowych. Teraz jest tam największy na świecie gejzer. Co dwie godziny tryska dwustumetrowy słup radioaktywnej wody, a wiatr roznosi pył wodny. Po pierwszym wytrysku z naszego pułku zostali przy życiu tylko ci, którzy akurat byli na przepustce, ja wśród nich. Teraz naprawdę nie ma tam żadnego życia, a gejzer wciąż tryska. Przedtem niektórzy naukowcy, taka ich mać, byli za tym, żeby elektrownie atomowe budować pod ziemią. Tymczasem się okazało, że to jeszcze niebezpieczniejsze, że…
– Wystarczy tych szczegółów technicznych – przerwał porucznikowi Zubrow. – Mów, maszynisto, jak możemy ominąć Woroneż.
– Pojedziemy na Stalingrad, potem wzdłuż Wołgi aż do Syzrania, stamtąd przez Penzę i Riazań do Moskwy.
– A na tej trasie elektrowni atomowych nie ma?
– Nie. Ale jest kombinat chemiczny w Saratowie.
– Niech to diabli… A tam co się stało?
– Na razie chyba nic. Na razie.
Na horyzoncie gigantyczna postać ze wzniesionym mieczem – Stalingrad. Breżniew kazał pod Stalingradem postawić pomnik, ale taki, żeby go było widać z odległości stu kilometrów. No i widać. A po co, dlaczego, nikt nie wie… Wyjaśniano narodowi, że to niby na cześć wielkiego zwycięstwa. Ale zwycięstwo zostało okupione taką liczbą ofiar, że wstyd ją wymienić. Ktoś kiedyś chlapnął, że straty Związku Radzieckiego w ludziach wyniosły dwadzieścia milionów, i rozniosła się ta wieść po świecie, potwierdzana przez ekspertów. Eksperci to przecież też tylko ludzie, tacy sami jak kaemiści bat’ki Saweły – wystarczy, że usłyszą coś ciekawego, a już powtarzają…
Zatrzymał się eszelon w cieniu pomnika bez szczególnego szacunku. Kłamstwo zawsze pozostanie kłamstwem, choćby je oddać w tysiącach ton żelazobetonu. Cóż zresztą mógł teraz obchodzić batalion jakiś pomnik? Padła komenda: golić się, strzyc, myć się w łaźni, śpiewać i weselić! Więc batalion już się myje, parskając, goli się, odchylając głowy na byczych karkach, żeby się przejrzeć w lusterku, pierze podkoszulki i rozwiesza, aby wyschły na wietrze. Stoi eszelon na małej stacyjce, nie wjeżdża do miasta. Tu jest spokojniej – dookoła widać wszystko jak na dłoni, nikt znienacka nie zaatakuje, można sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. Relaksują się więc specnazowcy, dają upust radości. Zubrowowi za to jakoś niewesoło, ale tylko jeden major Brusnikin zauważył, że coś z dowódcą nie tak. I wstąpił do Zubrowa.
– Nie moja sprawa, towarzyszu pułkowniku, coś mi się jednak widzi, że odkąd zostawiliście atamanowi naszych komuchów, to i utraciliście spokój.
– Racja, Fiedia.
– Niech towarzysz pułkownik się nimi nie przejmuje, to przestępcy.
– Że przestępcy, to po ich zakazanych mordach widać. Ale ja powinienem był sam… – Zubrow nie dokończył, bo do drzwi zastukał Sałymon.
– Dowódco, Ross zniknął!
– Jak to zniknął?
– Jakby się pod ziemię zapadł.
– Sprawdziłeś wszędzie?
– Wszędzie.
Zawyła syrena. Zubrow wziął mikrofon do ręki.
– Batalion, uwaga. Alarm bojowy. Załogi wież i BMD prowadzą stałą obserwację i gotowe do otworzenia ognia zgodnie z wariantem numer dwa. Wszystkie gaziki z platformy. Pluton pierwszy, wziąć wozy i w ciągu trzydziestu minut przejąć w całości lokalne środki transportu, w tym autobusy i motocykle. Za zdobycie śmigłowca nagroda specjalna. Pluton siódmy, osłona prawej strony eszelonu. Pluton ósmy – lewa strona. Dziewiąty pozostaje do mojej dyspozycji. Reszta przygotowuje się do prowadzenia poszukiwań. Wyjazd natychmiast po otrzymaniu zarekwirowanych pojazdów. Oficerowie – do mnie.
Grudy ziemi aż prysnęły wokół eszelonu. Specnaz ruszył z kopyta. Już widać okopy najeżone lufami karabinów maszynowych i granatników – kto wie, co się może zdarzyć? Lepsze dziesięć metrów okopu niż metr mogiły.
Gaziki w mgnieniu oka pokonały nasyp i trzy z nich ruszyły w stronę lotniska.
11.15. Została nawiązana łączność radiowa z lokalnymi władzami i Zubrow w imieniu Biura Politycznego zażądałby ogłoszono alarm bojowy we wszystkich pododdziałach sił zbrojnych, wojsk wewnętrznych MSW, milicji i KGB. Polecił także, by poinformowano go o wszystkich sprawnych śmigłowcach, znajdujących się zarówno na ziemi, jak i w powietrzu.
11.16. Zarekwirowano pierwszą wywrotkę. 11.18. Zarekwirowano motocykl i autobus szkolny.
11.23. Lokalne władze zameldowały o podjętych krokach i poinformowały, że w okolicy miasta nie ma ani jednego sprawnego śmigłowca.
11.32. Grupa Specnazu znalazła się na terenie na wpół opuszczonego lotniska.
11.39. Potwierdzono, że nie ma tam sprawnych śmigłowców.
12.13. Ostatnia z grup pościgowych przy użyciu zarekwirowanych pojazdów przystąpiła do wypełniania zadania bojowego.
12.24. Starszy sierżant Sałymon zameldował z lotniska o zatrzymaniu śmigłowca Mi-8, który właśnie wylądował z delegacją miejscowych przywódców partyjnych na pokładzie.
12.27. Śmigłowiec z grupą specnazowców na pokładzie przystąpił do wypełniania zadania: poszukiwania obywatela Stanów Zjednoczonych, Paula Rossa.
12.29. Pułkownik Zubrow powiadomił, że w imieniu Biura Politycznego śmigłowiec Mi-8 został zarekwirowany w celu realizacji odpowiedzialnego zadania rządowego. W wypadku jeśli stalingradzki komitet obwodowy jeszcze raz świadomie poda fałszywą informację, Złoty Batalion Specnazu w imieniu Biura Politycznego przeprowadzi czystkę w szeregach miejscowej organizacji partyjnej, a członkowie jej kierownictwa, którzy bezpośrednio zawinili, zostaną powieszeni na słupach telefonicznych, telegraficznych i innych.
12.41. Pułkownikowi Zubrowowi doniesiono z komitetu obwodowego o przekazaniu do jego dyspozycji dwóch śmigłowców Mi-24, jednego Mi-6 i trzech Mi-8, a także o zamknięciu wszystkich dróg w rejonie miasta, wystawieniu patroli i blokadach oraz o wyznaczeniu odpowiedzialnego pracownika komitetu do dyspozycji Zubrowa w celu koordynacji działań miejscowych organów i pododdziałów znajdujących się pod komendą pułkownika.
W tym czasie Zubrow osobiście prowadził śledztwo. W ciągu godziny zebrał liczne informacje od oficerów i żołnierzy, miejscowych pracowników kolei oraz innych zatrzymanych osób. Wniosek był prosty i jasny: Ross został porwany. Porwanie starannie zaplanowano, przygotowano w najdrobniejszych szczegółach i zrealizowano z pełnym powodzeniem. Poszukiwania trwające dzień i noc nie przyniosły rezultatów.
W pociągu Ross się nudził. Doskwierały mu zwłaszcza dwie rzeczy – brak konkretnych informacji i przyzwoitej łazienki. To ostatnie, czyli absolutna niemożność umycia się po ludzku, prawdziwie go przygnębiało. Za każdym razem, kiedy pociąg się zatrzymywał, żeby uzupełnić zapas wody, Ross starał się skorzystać z okazji.
Tak było i teraz. Wszyscy już wrócili do wagonów, a on wciąż jeszcze pluskał się, parskając, pod strumieniem wody. Nagle wydało mu się, że nie jest sam. Rozejrzał się nerwowo – wokół był tylko step, ani żywej duszy. Panowała zupełna cisza. A jednak wrażenie, że ktoś go obserwuje, nie opuszczało Rossa. Mógłby przysiąc, że z pobliskich krzewów czyjeś oczy śledzą każdy jego ruch. Naraz ogarnął go paniczny strach. Ross rzucił się w stronę pociągu, przeskakując tory i myśląc o tym, jak przyjemnie będzie się znaleźć znów w bezpiecznym miejscu, pod ochroną armat. O, dobrodziejstwa cywilizacji! Ale w tej samej chwili, gdy ta myśl zagościła w świadomości Rossa, lasso z grubej liny, cicho świsnąwszy w powietrzu, zacisnęło się wokół Amerykanina i szarpnęło jego ciało w bok. Ross stoczył się z nasypu; przez głowę przemknęło mu, że połamie sobie wszystkie kości. Nie poczuł jednak bólu, nie słyszał też żadnego dźwięku.
Ocknął się ze zmarzniętymi plecami i płonącą twarzą. Żar bił od małego ogniska, które paliło się pół metra od niego. Ross leżał na wznak, czuł się jak na ciężkim kacu, przed oczyma wszystko mu płynęło. Widział tylko jakieś niewyraźne cienie. Nagle ktoś go szturchnął w okolicę nerek i jakiś głos odezwał się:
– Gadaj, ty ruska świnio.
Słowa były rosyjskie, ale akcent nieznajomy. Ross nie miał pojęcia, jakich informacji od niego oczekują. Gdybym tylko trochę lepiej widział, pomyślał, mógłbym się zorientować, co to za ludzie. Spróbował podnieść ręce do twarzy, ale próbę tę udaremnił gwałtowny ból w prawym ramieniu.
– O Boże! – jęknął Ross w ojczystym języku.
– Ilu was jedzie w pociągu? – zapytał inny głos z takim samym dziwnym akcentem.
Teraz Ross dostrzegł, chociaż kontury wciąż jeszcze mu się zamazywały, że było ich chyba ze dwudziestu. Ten, który stał przed nim, miał mundur w barwach ochronnych. Twarz mężczyzny, przeciętą długą blizną, okalała czarna broda. Płonące oczy spoglądały na Rossa surowo i władczo. Natychmiast się zorientował, iż ma do czynienia z przywódcą.
– Jedną chwileczkę, bardzo proszę – wymamrotał Ross po rosyjsku. – Mogę dostać trochę wody?
– Wodę dostaniesz później. A teraz mów. – Człowiek z blizną znów zadał pytanie: – Ilu ludzi jest w pociągu?
– Niech pan posłucha – zaczął Ross bardziej do rzeczy. – Nie jestem Rosjaninem. Pochodzę z Chicago. To Ameryka, Stany Zjednoczone. – Ramię wciąż jeszcze go bolało, na prawej ręce zaschła plama krwi.
– Zdejmuj buty.
To był rozkaz. Ross z najwyższym trudem spróbował usiąść. Niewysoki mężczyzna, także z brodą, chwyciwszy go za łydki, ściągnął mu buty. Ross zauważył, że ma na głowie maleńką jarmułkę, przypiętą do włosów kilkoma wsuwkami. Jarmułka była ciemnoczerwona, haftowana jaskrawozieloną i żółtą nicią. Żyd? – przemknęło Rossowi przez głowę.
Kiedy już pozbawiono go butów i skarpetek, ukląkł przed nim jakiś mężczyzna w mundurze polowym. Rossa zdumiało, z jak niewiarygodną szybkością poruszali się ci niewielkiego wzrostu ludzie, ale jego zdziwienie nie trwało długo – zastąpił je ból. Mały brodacz trzymał w ręku grubą pałkę, którą z całej siły uderzył Rossa po piętach. Amerykanin krzyknął, skurczył się cały.
– Ruski psie, niewierna świnio! Ilu ludzi jest w pociągu?
– Nie wiem dokładnie, może dwudziestu. Nie widziałem wszystkich. Jestem Amerykaninem! Spójrzcie na moje buty, w Moskwie takich nie robią! Popatrzcie na ubranie, wszystko, co mam na sobie jest amerykańskie, nie rosyjskie. A-me-ry-kań-skie!
Coś w tej wypowiedzi zastanowiło jego inkwizytora. Nagle wyrzucił z siebie jakieś zdanie w języku, którego Paul nie znał. Teraz spostrzegł pozostałych – czarnobrodych, ciemnookich, w purpurowych, kolorowo wyszywanych jarmułkach. Ross rozmyślał gorączkowo, kim mogą być ci ludzie, ale nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy. Takie jarmułki, wiedział o tym, nosili tylko ortodoksyjni Żydzi, ale skąd by się wzięła w tych stepach banda ortodoksyjnych Żydów-maruderów? A jeśli to nie Żydzi, w takim razie muzułmanie. Wszyscy jednak muzułmanie, o których Ross kiedykolwiek słyszał, nosili na głowach turbany lub chusty, takie jak Arafat, a ci nie. Zatem kim właściwie byli?
– Powiedziałeś, że twoje buty są amerykańskie?
– Tak, amerykańskie. Stany Zjednoczone. Przyjechałem z Ameryki. Nie jestem Rosjaninem! Reszta tak, ale ja nie.
Ross nagle się zorientował, że płacze, najpierw cicho, potem pochlipując. Szlochał, z trudem chwytając oddech.
Przywódca dał znak ręką i mężczyzna klęczący obok Rossa silnie uderzył go w twarz wierzchem dłoni. Głowa Paula poleciała do tyłu, ale zatrzymała się na czymś miękkim. I znów Ross usłyszał zadane ostrym tonem pytanie:
– Co robi Amerykanin między zabójcami ze Specnazu? Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że ruscy kłamią. – Skinięcie dłoni i pałka po raz drugi boleśnie uderzyła Rossa po piętach.
Krzyknął i ordynarnie zaklął w ojczystym języku, po chwili jednak znów zaczął wyjaśniać po rosyjsku:
– Proszę, wysłuchajcie mnie. Jestem amerykańskim biznesmenem. Przyjechałem tutaj, żeby sprzedać Rosjanom mydło. Nie mam nic wspólnego ze Specnazem. Jadą jako ochrona mojego mydła, to wszystko.
Jego zapewnienia wywołały wybuch śmiechu, a potem krótką wymianę zdań pomiędzy porywaczami. Człowiek z blizną, wciąż jeszcze rozbawiony, podszedł do Paula na tyle blisko, że ten poczuł od niego ostry zapach końskiego i ludzkiego potu. Wzdrygnął się z obrzydzenia.
– I ty myślisz, że uwierzymy w tę bajeczkę? Że mydło przedstawia dla waszej armii bezcenną wartość? Ten pociąg realizuje zadanie bojowe, a ty stanowisz jego część.
– Nie! – Rossa ogarnęła rozpacz. Kimkolwiek byli ci ludzie, zdecydowanie nie lubili Rosjan. – Żaden Rosjanin nie powierzy Amerykaninowi zadania bojowego. Przecież mamy na pieńku z Ruskimi już bez mała sto lat. Nie pamiętacie, kto zbroił Afgańczyków? My! Słyszeliście o wojnie wietnamskiej? Walczyliśmy w Wietnamie, bo myśleliśmy, że za Wietnamczykami stoją Rosjanie. Fidela Castro też próbowaliśmy zabić. A Grenada? – Ross użył angielskiej nazwy wyspy, ponieważ rosyjskiej nie znał. – Myślicie, że teraz nagle zaczniemy pomagać ruskim?
– Dobrze mówisz, bo głośno. Byłeś w tym pociągu, a to pociąg wojskowy.
– Powiedziano mi, że droga jest niebezpieczna, że gangsterzy i złodzieje chcą przechwycić mydło, dlatego potrzebna będzie ochrona ładunku.
– Skąd przyjechałeś?
– Z Odessy.
– Ta trasa nie prowadzi z Odessy do Moskwy.
– Normalna trasa jest zamknięta, trzeba było korzystać z objazdów.
Nagle poczuł, że ktoś mu rozpina spodnie.
– Zaraz, chwileczkę, co robicie?
Ale już zdarto z niego spodnie i kalesony, i Ross znowu poczuł z tyłu dotkliwy, chłodny wiatr, a z przodu nieprzyjemny żar ogniska.
– Aha. Jesteś obrzezany.
Ktoś siłą rozwarł mu nogi i sękate palce mocno uchwyciły jego członek. To niemożliwe! To idiotyczny żart, idiotyczny żart, nic więcej. O Boże, mam taką nadzieję!
– Tak, oczywiście. – Ross z trudem wykrztusił te słowa przez zaciśnięte zęby.
– Dlaczego?
– W Ameryce wszystkich obrzezuje się od razu po urodzeniu.
– Chrześcijanie tego nie praktykują. Jakiego jesteś wyznania?
Ross wiedział, że od odpowiedzi na to pytanie może zależeć jego życie. Nie miał jednak pojęcia, jaką powinien podać.
Jasne, że ci ludzie to jacyś fanatycy religijni, ale jacy? Jeśli są muzułmanami, nie należy mówić, że jest żydem. Ale nie może przecież twierdzić, że jest wyznawcą islamu, ponieważ nic nie wie o tej religii, co porywacze bez trudu stwierdzą. Ich wypowiedź na temat chrześcijan nie brzmiała zbyt przyjaźnie, i chyba w ogóle nie uwierzyli, że jest obrzezanym chrześcijaninem. Więc co powiedzieć? No cóż, chyba tylko prawdę. W każdym razie większą część prawdy.
– Nie należę do żadnego kościoła. W moim kraju obrzezanie nie ma charakteru religijnego. To zabieg wyłącznie higieniczny.
– To znaczy, że jesteś ateistą? Wierzysz w mydło?
– Nie. Wierzę w Boga. Ale nie należę do żadnego kościoła, już mówiłem.
To oświadczenie znów wywołało wśród obecnych ożywioną wymianę zdań w niezrozumiałym języku. Po upływie kilku minut Ross poprosił nieśmiało:
– Proszę, pozwólcie mi z powrotem włożyć spodnie.
– Włożysz te spodnie albo jako człowiek nowy, albo martwy.
Ten z blizną odwrócił się i odszedł od Rossa, a razem z nim oddalili się prawie wszyscy obecni. Przy Paulu zostało trzech mężczyzn. Szarpnięciem pomogli mu wstać, a jeden z nich wziął koc i poduszkę, na których leżał Ross.
– Idź za mną.
Popchnęli go w stronę ogniska, a on potknął się i upadł na kolana, tuż obok płomieni. Czyjeś silne łapsko chwyciło go za kołnierz kurtki i cisnęło na koc.
Ledwie Ross uświadomił sobie, co się dzieje, pojawił się jeszcze jeden mężczyzna. Trzymał w ręku metalowy talerz, na którym skwierczało mięso i leżała kupka drobno poszatkowanej kapusty.
– Zjedz jak człowiek.
Ross nie mógł się zorientować, czym przyprawiono mięso, ale było całkiem jadalne, czego nie dało się powiedzieć o kapuście. Dlatego też skoncentrował się na mięsie, w nadziei, że kiedy wróci do Chicago, lekarze wyciągną go z dolegliwości, których z pewnością się nabawi, spożywając to danie.
O czym ja myślę? – przemknęło mu raptem przez głowę. Jestem w rękach na wpół obłąkanych fanatyków religijnych, prawie goły, tuż przy ognisku, jaja mi powiewają na wietrze, a tamci z zapałem dyskutują, co zrobić z moim obrzezanym członkiem. Rossa znów zatrzęsło, przebiegł go dreszcz.
Tymczasem jeden z porywaczy nagle poderwał się z ziemi, odszedł od ogniska i po paru minutach wrócił, trzymając w ręku metalowy kubek.
– Pij, to cię rozgrzeje.
Ross łyknął ostrożnie i zadowolony stwierdził, że pije gorącą herbatę miętową. Opróżnił kubek i oddał go strażnikowi ze słowami:
– Proszę jeszcze trochę.
Ale tamten pokręcił głową przecząco i wskazał na zbliżającą się grupę, na której czele kroczył człowiek z blizną.
– Widzisz, już podjęli decyzję.
Mężczyźni otoczyli Rossa i ten z blizną oznajmił:
– Wierzymy ci, Amerykaninie. A zatem zostaniesz z nami. Niewykluczone, że pomożesz nam bić się z ruskimi, tak jak pomagałeś naszym braciom w Afganistanie.
Ross załkał, ogarnęła go fala nagłej ulgi.
– Ale – ciągnął przywódca – wszystko to pod jednym warunkiem. Nie możesz zostać z nami, jeśli nie podporządkujesz się prawom Allacha. Musisz przejść na islam. W razie odmowy będziemy zmuszeni cię zabić, i to zaraz, na miejscu.
– Tylko że ja przecież nic nie wiem o waszej religii, nie wiem nawet, kim jesteście.
– Dowiesz się. Jesteśmy członkami bractwa sufich, wyznawcami świętych praw Koranu i obrońcami wiary proroka Mahometa.
– Czy przejście na waszą religię długo potrwa? – Kiedyś Ross coś czytał o krzyżowcach i nagle w jego pamięci wypłynęło zdanie: „Islam albo miecz”. Całkiem słusznie, pomyślał, mój profesor ocenił to jako nieskomplikowaną alternatywę.
– Musisz tylko obwieścić, że przyjmujesz wiarę Allacha i jego proroka Mahometa. To w zupełności wystarczy. A reszty nauczymy cię później. Teraz powtórz za mną trzy razy: – La Ilaha illa-lla; Muham-madu Rasulu-lla.
– Co to znaczy?
Oczy człowieka z blizną rozbłysły, jego dłoń zacisnęła się w pięść.
– Nie ma Boga nad Allacha, a Mahomet jest jego prorokiem. Oto cała prawda.
Ross starał się, najwyraźniej jak mógł, wymawiać arabskie słowa, ale człowieka z blizną to nie zadowoliło. Chwycił Paula za ramiona i potrząsnął nim.
– Ważne są nie tylko słowa, Amerykaninie. Powinieneś wierzyć w to, co mówisz. Nie tylko twoje życie, ale i nieśmiertelność twojej duszy zależy od tego, jak głęboka jest twoja chęć nawrócenia się. Potrafimy rozpoznać krzywoprzysięzcę – tu wyprostował się, a jego oczy błysnęły – i zetrzeć go z oblicza ziemi.
Ross usiłował włożyć całą duszę w niezrozumiałe arabskie słowa. Człowiek z blizną wypowiedział formułkę trzy razy i trzy razy Paul powtórzył ją z modlitewnym, podniosłym zaśpiewem. Następnie przywódca uścisnął Rossa i podobnie, otoczywszy go, uczynili pozostali, obejmując nowo nawróconego za ramiona i ściskając mu ręce. Po raz pierwszy od chwili, gdy Paul odzyskał świadomość, pozwolił sobie na moment odprężenia. A więc jest teraz muzułmaninem. Pomyślał, co powiedzą na to jego rodzice, i jaki aplauz słuchaczy wzbudzi jego relacja o tym wszystkim przy drinkach w Chicago.
Twarz człowieka z blizną rozjaśnił uśmiech i przywódca otoczył Rossa ramieniem.
– Teraz pozostaje jeszcze dopełnić rytuału i już będziesz jednym z nas.
Tego Ross nie oczekiwał.
– Co masz na myśli?
– No jak to, wszyscy muzułmanie muszą być obrzezani. Naszych synów obrzezujemy, gdy skończą dziewięć lat, a nowo nawróconych wtedy, kiedy przyjmują islam. Ty jesteś nowo nawrócony, ale już obrzezany. Musieliśmy zatem rozważyć ten problem, gdyż sytuacja jest dość niezwykła. Zetknęliśmy się z czymś takim po raz pierwszy. Stwierdziliśmy zresztą, że obrzezania dokonano nie całkiem prawidłowo. Dlatego też naprawimy błąd. Wszystko pójdzie bardzo szybko.
Ross poczuł słabość w kolanach, kubek wypadł mu z rąk. Człowiek z blizną odstąpił na bok, a zza jego pleców wysunął się inny muzułmanin, tak samo czarnooki i czarnobrody, i również w kolorowej krymce. W prawej ręce trzymał długi nóż, na którego wypolerowanym ostrzu igrały refleksy płomieni. Mężczyzna przypominał postać z Chagalla, ale w odróżnieniu od chagallowskiego anioła, płynącego ponad minaretami i obłokami, stał twardo obiema nogami na ziemi. Ktoś chwycił Rossa za ręce i przytrzymał mu je za plecami. Czarnobrody zbliżył się i ujął członek Paula lewą dłonią. W skupieniu zmarszczył brwi i zaczął przykładać do niego ostrze pod różnymi kątami, usiłując znaleźć najodpowiedniejszą pozycję. Ross poczuł, że zwieracz zaraz odmówi mu posłuszeństwa.
– W imię Allacha, jaki to tajny ładunek wiezie pociąg? – rozległ się głos, dobiegający jakby z niebios.
– Mydło – wybełkotał Ross.
– Co? Kpisz sobie z nas, psi synu!
– Słowo honoru. Mydło, tylko mydło.
Ostry ból sprawił, że Rossowi gwiazdy stanęły przed oczami, po czym zapadł się w jakąś czarną dziurę, zdoławszy przedtem wykrztusić ochryple:
– Mydło…
Otrzeźwił go poranny chłód. Wokół nie było nikogo. Ludzie i konie, chagallowski anioł z nożem w ręce i prorok naznaczony blizną, wszyscy zniknęli jak zły sen. Tliły się jeszcze jedynie węgielki wczorajszego ogniska. A może to był naprawdę tylko senny koszmar? Ross powoli, potykając się, ruszył na spotkanie nowego dnia, świtającego na horyzoncie. Wciąż jeszcze nie miał odwagi spojrzeć na miejsce, po którym wczoraj przejechał nóż czarnobrodego.
– Boże, spraw, żeby to wszystko okazało się tylko złym snem!
Pojawił się rankiem następnego dnia. Przemoknięty, głodny, zmordowany, rozpromieniony. Zubrow go uściskał, a potem kazał umyć, wytrzeć, nakarmić, a co do napojenia – tym postanowił zająć się osobiście. Rozkazał zwrócić wszystkie środki transportu ze śmigłowcami włącznie prawowitym właścicielom, przekazać wyrazy wdzięczności lokalnym władzom i złożyć najgorętsze podziękowania sławnemu miastu. A kiedy wszystko to zakończył, rozległ się wreszcie gwizd lokomotywy i wagony ruszyły, Zubrow nalał zakutanemu w puszysty szlafrok Rossowi pełną szklankę whisky Glenfiddich (specjalnie zabranej dla niego z Odessy), sobie też nie pożałował, wypił i polecił zwięźle:
– Opowiadaj.
Ross mówił długo. Historię mydła zaczął od samego początku. Opowiadał dowcipnie. Zubrow się śmiał, a Paul starał się włożyć całą duszę w swoją relację, wciąż mając na względzie, że Zubrow śmieje się tylko dlatego, że zmusza się do śmiechu. Ross zakończył opowieść, a pułkownik siedział naprzeciwko niego, objąwszy głowę rękami. Długo milczeli. Wreszcie Zubrow zapytał, czy Paul jest pewien, że w kontenerze istotnie znajduje się mydło.
– Jeżeli nie zostało ukradzione w Odessie, to tak. Mydło.
Nagle Ross ujrzał przed sobą absolutnie niewidzące oczy i znów nieznośna cisza wypełniła całą przestrzeń wokół, a stukot kół nie tylko jej nie zakłócał, lecz przeciwnie, podkreślał.
– Major Brusnikin i kapitan Dracz do mnie. Najpierw wpadł do przedziału Brusnikin i aż nim rzuciło z wrażenia – myślał, że Zubrow nie żyje. Pułkownik siedział przy oknie, odchylony do tyłu, a wyraz jego twarzy był taki, jaki widuje się u ludzi, którzy padli w walce. Kiedy pojawił się Dracz, na widok oblicza dowódcy chciał krzyknąć: „Wody!”. Ale nie krzyknął – w twarzy Zubrowa, prócz trupiej, zielonkawej barwy, dostrzegł jeszcze coś, jakby desperacką decyzję samobójstwa lub wizję celi śmierci. Dracz rzucił się do Rossa: coś mu zrobił, ścierwo? Oczywiście pytał bez słów, samymi tylko oczyma. Brusnikin zadał wzrokiem to samo pytanie, tyle że bardziej konkretnie: coście tu pili? Ross też nic z tego nie rozumiał. Gadali, rozmawiali, wypili całkiem niewiele. Co się stało?
Zubrow, nie odwracając głowy, skierował spojrzenie na Brusnikina.
– Majorze Brusnikin, co wieziemy w kontenerze?
– Mydło, towarzyszu pułkowniku.
– Mydło to legenda dla postronnych, a naprawdę?
– Mydło, towarzyszu pułkowniku. Ludzie gadają o broni strategicznej, ale to właśnie jest legenda, a w rzeczywistości wieziemy mydło.
– Skąd wiesz?
– Słucham codziennie o piętnastej komunikatów rządowych. Cóż, sprzeczne informacje, sami wymyślili tę legendę, ze strachu.
– To dlaczego przez całą drogę milczałeś.
– Sądziłem, że pan sam się domyślił. Boleśniej dotknąć pułkownika Zubrowa nie było można. Brusnikin najpierw się wygadał, a potem dopiero ugryzł w język. Wyszło na to, że Zubrow to skończony bałwan, który w ogóle nic nie zrozumiał, mimo że sytuacja wydawała się całkiem oczywista.
– Kapitanie Dracz!
– Tak jest!
– Co wieziemy w kontenerze?
– Najpierw było tam mydło, a teraz kontener jest pusty.
– Skąd wiesz?
– Hm… powiedziała mi jedna kobieta, we wszystkim zorientowana.
– A co się stało z mydłem?
– Zostało ukradzione w Odessie. Kontener załadowano już pusty.
– Co ludzie wiedzą na temat zawartości kontenera?
– Żołnierze są przekonani, że wiozą broń strategiczną, oddziałującą na psychikę, a hm… wszystkie baby uważają, że to mydło. Z powodu tego mydła się do was przyczepiły.
– Ale jedna z nich wie, że kontener jest pusty. Więc po co z nami jedzie?
– Przepraszam, towarzyszu pułkowniku, jechała z powodu mydła, ale kiedy się zorientowała, że go nie ma, została… z mojego powodu.
– Rozumiem. Jedzie z twojego powodu. Ale z jakiego powodu ty jedziesz? Zdajesz sobie chyba sprawę, że czy kontener pusty, czy pełny, chodzi o mydło?
Oficer, któremu rozkazano wieźć mydło i w związku z tym zabijać ludzi, poświęcać ich życie i własne, nie zasługuje na miano oficera. Wybacz mi, Paul, ty jesteś handlowcem i nic w tym złego, ale oficer nie ma prawa zabijać ludzi z powodu mydła. Prawdziwy oficer nie powinien wypełniać takich rozkazów, tylko palnąć sobie w łeb. A zanim to zrobi, zameldować o wszystkim swojemu dowódcy, żeby i ten mógł się zastrzelić.
Zubrow zamilkł na długo.
Potem nagle stał się oficjalny – zapiął się na wszystkie guziki, jak się to mówi w wojsku.
– A więc tak. Na pierwszym rozjeździe kierujemy eszelon na ślepy tor. Wyznaczam komisję, która otworzy kontener. W jej skład wchodzę ja, major Brusnikin i kapitan Dracz. Obywatel Stanów Zjednoczonych Ameryki Paul Ross nie może zostać członkiem komisji, ale zostaje powołany w charakterze świadka i konsultanta.
– Jestem wielce zobowiązany.
– Ale po co otwierać? – zdziwił się Dracz. – Dowieziemy kontener i oddamy. Plomby są nienaruszone, taki ładunek otrzymaliśmy, takiśmy przywieźli, a jeżeli kontener jest pusty, to już nie nasze zmartwienie…
Zubrow obrzucił Dracza takim spojrzeniem, że ten przysiągł sobie w duchu: na temat honoru oficerskiego nigdy więcej w obecności Zubrowa nie będzie się wypowiadał i w ogóle zrewiduje swoje poglądy w tym zakresie.
– Proponuję, towarzyszu pułkowniku – zabrał głos Brusnikin – nie śpieszyć się z otwieraniem, poczekać do nocy… i zrobić to bez świadków.
– A czego mamy się bać? Jeżeli istotnie znajduje się tam broń strategiczna, jakaś aparatura i tak dalej, to batalion wie o tym i bez nas. Jeśli natomiast w kontenerze jest – albo było – mydło… to jaki sens robić z tego tajemnicę teraz? Pozostaniemy okryci hańbą do końca życia i wcześniej czy później i tak wszyscy się o tym dowiedzą. O, właśnie jest rozjazd. Brusnikin!
– Tak jest!
– Skierować pociąg na bocznicę.
Zubrow zerwał plomby z takim impetem, że wydawało się, iż wyszarpnął razem z nimi kawałek metalowego skobla. Zgrzytnęły zawiasy, drzwi się otworzyły i pułkownik wkroczył do ogromnego kontenera, jak do pustej celi na pięćdziesięciu więźniów. W rogu leżała rozbita skrzynka. Na podłodze poniewierało się kilka kostek mydła w żółto-zielonych opakowaniach. Zubrow podniósł jedną, rozwinął, powąchał. Odczytał napis na etykietce – ZEST – i rzucił mydło na podłogę.