77856.fb2 Z?oty Eszelon - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

Z?oty Eszelon - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

Rozdział 17

ROZWÓJ WYDARZEŃ

Na biurku Walentyny Biriukowej leżały dwa telegramy, z którymi już trzecią dobę zmagali się najlepsi szyfranci KGB. Z dwoma stopniami szyfru poradzili sobie dosyć szybko. Jednak treść informacji radiowych, które wymienili pomiędzy sobą pułkownik Zubrow i generał pułkownik Gusiew, wydawała się więcej niż dziwna.

Zubrow wiezie do Moskwy ten przeklęty tajny ładunek. Na rozkaz Gusiewa. Z początku, jak to u tych dzielnych wojaków bywa, gotów był ów ładunek dostarczyć choćby za cenę życia – własnego i czyjegokolwiek. Cóż więc teraz wywołało w nim tak silne wzburzenie? I za co obwinia się generał? Chyba że to wszystko jedynie kamuflaż i naprawdę chodzi o pucz wojskowy, mający na celu obalenie władzy. No, Walu, włącz swoją słynną intuicję! Ale intuicja dzisiaj, jak na złość, milczała. Za to bolał Walę krzyż, jak zawsze w takie dni.

Rozległo się pukanie do drzwi i do gabinetu wszedł szyfrant.

– Melduj!

– Towarzyszko pułkowniku, trzeciego stopnia szyfru nie wykryto. Tekst radiogramu brzmi, jak podano poprzednio.

– Możesz odejść!

Skoro brakuje informacji, by wyciągnąć ostateczne wnioski, sprawę należy odłożyć. Wala nie wiadomo który już raz wyjęła z sejfu kasetę z zapisem przesłuchania przez Łanię wystraszonego, zdezorientowanego Willie’ego. Włączyła wideo. Ekran znów ożył, Willie zaczął się miotać, Łania patrzyła na niego ze wzgardliwym uśmieszkiem… Mężczyzna zupełnie traci godność, kiedy jest bez spodni! Kobieta – o czym Wala wiedziała na podstawie swego bogatego doświadczenia – przeciwnie, nabiera godności. Nie ma już nic to stracenia, spogląda dumnie, może nawet napluć w twarz. A jeśli chodzi o mężczyznę, to jest to najlepszy sposób, żeby go złamać. Willie najwyraźniej nie kłamał podczas tego przesłuchania. W kontenerze było mydło. Mydło!

Stop. Okruchy mozaiki ułożyły się w całość.

Nie istnieje żaden tajny ładunek. Jest tylko mydło. Och, ten nasz nawyk, żeby zawsze spodziewać się ze strony Amerykanów jakiegoś zagrożenia! A więc tak: Zubrow już w drodze dowiedział się w jakiś sposób, co polecono mu dostarczyć do Moskwy. Takie zadanie specjalne każdego wprawiłoby we wściekłość. Dlatego Zubrow poczęstował mocnym słowem generała, który tymczasem sam się zorientował w sytuacji. Ma się rozumieć, że Gusiew nie może skląć

Biura Politycznego, ale przed pułkownikiem bije się w piersi. I jest za co, a zarazem w ten sposób generał, pośrednio potwierdza brak szacunku wobec władz. No i proszę, sprawa okazuje się zupełnie prosta!

Ale, na Boga, co ona, Wala, ma teraz zrobić? Zameldować Mudrakowowi bez zwłoki, jakiego durnia z siebie zrobił? A na podstawie czyich informacji działał? Jej! To ona sprawiła, że nawarzył tej kaszy. Teraz nie wybaczy Wali nie tylko jej własnych błędów, ale – tym bardziej – swoich!

Nie meldować? I co wtedy, Boże kochany? Zbierze się Biuro Polityczne, znajdą w kontenerze mydło… Do diabła z Mudrakowem, on też nie ocali głowy. Stop, Walu, a czy o to chodzi, że wyjdzie na jaw sprawa mydła? Bądź co bądź, mydło odegrało swoją rolę – właśnie jako tajna broń. Przez ten czas, kiedy ona i Mudrakow kopali dołki pod Alichanem, całe Biuro Polityczne zdążyło się przestraszyć. Że Alichan rwał się do władzy? Wszyscy tak samo się do niej rwą i boją się, że ładunek wpadnie w ręce KGB, dlatego…

Dlatego dojdzie do przewrotu. Tak, tak, tamci nie mają innego wyjścia. Prędzej czy później podjęliby decyzję rozwiązania KGB, zwalenia wszystkiego na tę instytucję i obiecania ludziom kolejny raz nowego życia. I oto godzina wybiła. Nie ma na co dłużej czekać. Zorganizują przewrót, zanim jeszcze kontener zostanie otwarty. Prezydent jest akurat za granicą… Nawet intuicja nie jest potrzebna, żeby to wszystko przewidzieć.

Powiedzieć Mudrakowowi? Chyba wysłucha winowajczyni. Byleby tylko zdążyć!

Walę oblał zimny pot. Włożyła dokumenty do sejfu, narzuciła skórzaną kurtkę. Zwolniła sekretarza

– jak długo można w końcu trzymać chłopaka bez snu? Dzień roboczy się już skończył. Ona też ma prawo pomyśleć, zastanowić się… Samochód poniósł ją do Starego Arbatu. Tutaj wysiadła. Chciała pobyć trochę sama.

Od dzieciństwa nie zwracała się do nikogo o radę ani pomoc w trudnych sytuacjach. Nie miała też przyjaciół. Wszystkie decyzje życiowe podejmowała sama, z nikim się nie konsultując. Ale te znane z lat młodości stare zaułki bardzo lubiła. Najlepsze pomysły przychodziły jej tutaj do głowy. Po prostu szła przed siebie ulicą, od czasu do czasu skręcając bez celu.

Oto mały skwer – dziwne, że jeszcze go nie zlikwidowali! Ile lat tu nie była? To miejsce jej pierwszej randki. Ależ się wtedy denerwowała, biedaczka! Marzyła żeby zamiast nędznego paltocika po starszej siostrze zjawić się w prawdziwej skórzanej kurtce – wzorem komsomołki z legendarnych lat dwudziestych! Nawet ławeczka wciąż ta sama. Wszystko wokół się zmieniło, a ona została. Ażurowa, wymyślna, jak to było w modzie. Chłopak, który wtedy Walę całował, pewnie już od dawna jest żonaty, ma dzieci… A ona, Wala…

Nagle poczuła silne uderzenie w tył głowy i runęła w ciemność.

– Prędzej, ściągaj z niej kurtkę! Tylko nie podrzyj, jełopie!

– Patrz, Pietka, ma prawdziwą spluwę! Suka, musi być z bezpieki! Może dobijemy babę?

– Sama zdechnie. Trzeba wiać, może ma obstawę. Ściągaj z niej buty i zrywamy się.

Drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł barczysty młody mężczyzna w jasnopopielatym garniturze.

– Towarzyszu generale, major Awiłow, wedle rozkazu.

– Proszę siadać, majorze – zaprosił Mudrakow, nie wstając zza biurka. – Zajmowaliście się wcześniej sprowadzaniem zza granicy dyplomatów uznanych za persona non grata?

– Tak jest, towarzyszu generale.

– Przechodziliście specjalne przeszkolenie w Instytucie Toksykologii?

– Tak jest.

– A potem zostaliście przeniesieni do wydziału operacyjnego. I co, jesteście zadowoleni z obecnego przydziału?

– Tak jest, towarzyszu generale.

– Ciągle tylko powtarzacie „tak jest” i „tak jest”! A ja właśnie chciałem zaproponować wam nowe zajęcie. Zanim was wezwałem, zapoznałem się z waszą teczką personalną. Potrzebny mi osobisty referent, Kola. Mogę się do ciebie zwracać po imieniu? To etat pułkownikowski. Jesteś odpowiedzialny tylko przede mną. Dotychczasowej referentce Wali Biriukowej przydarzył się nieszczęśliwy wypadek. Została napadnięta na ulicy. Uderzenie w głowę. Bandyci połaszczyli się na skórzaną kurtkę. Wala leży teraz w klinice im. Sklifosowskiego. Lekarze robią nadzieję, ale stan jest ciężki. Sam rozumiesz, że dla pracowników organów bezpieczeństwa to bardzo niebezpieczna sytuacja. Szkoda. Wala była naprawdę czarująca. Boję się, że biedaczka nie przeżyje. A robotą ktoś musi się zająć… I co ty na to, Kola?

– Ja, towarzyszu generale, zawsze…

– No, no, nie jesteś młodym pionierem. Teraz nie podlegasz nikomu prócz mnie. Zadowolony?

– Zadowolony, towarzyszu generale. Nigdy nie myślałem…

– Teraz będziesz musiał myśleć. I wiesz co? Zanim jeszcze obejmiesz swoje obowiązki, odwiedź poprzedniczkę. Nie szkodzi, że jest nieprzytomna, zanieś jej jakieś kwiatki. Na znak uszanowania.

Mężczyźni spojrzeli sobie prosto w oczy.

– Polecenie będzie wykonane, towarzyszu generale.

– Możesz iść, podpułkowniku. Jutro przejmiesz wszystkie sprawy.

Walentyna Biriukowa zmarła w szpitalu tego samego wieczoru, nie odzyskawszy przytomności.

Po prawej stronie nasypu, jak okiem sięgnąć, z pociągu widać było tylko wodę – Zalew Wołgogradzki. Słońce już wstało, podnosząc znad wody tuman mgły. Dracz ziewnął i spojrzał na zegarek. Za pięć minut kończy się jego zmiana, wtedy wróci do ciepłego przedziału i przytuli Lubkę. A potem poje jak należy, Lubka już na pewno nakroiła cebuli i słoninki. Później przerwa i drugie śniadanko. A potem będzie można się porządnie wyspać.

Sny Dracza, nie wiadomo czemu, nigdy nie wiązały się z wojskiem – przynajmniej te, które zdołał zapamiętać. Lubił zwłaszcza wracać do jednego, w którym był chutor pełen drzew wiśniowych i grusz, i para wspaniałych koni. Dracz poił je nad rzeką, a kobiecy głos wzywał go z chaty…

– Batalion! Mówi Pierwszy…

Dracz ocknął się. Wydawało mu się, że mgła za oknem nabrała żółtego odcienia.

– Major Brusnikin i kapitan Dracz do mnie. Idąc do kwatery dowódcy, Dracz poczuł, jak pociąg nabiera prędkości.

Zubrow, bardzo spokojny, już czekał. Ale tym razem nie tracił czasu na zwykłe żarciki.

– W ciągu nocy minęliśmy dwie wsie, nie licząc pojedynczych zagród. Obserwowałem przez noktowizor. Nie zauważyłem ani światełka, ani dymu z komina, żadnego ruchu. Oczywiście, w nocy tak bywa. Ale coś mi się tu nie podoba. Trzecią wieś mijaliśmy pół godziny temu. Mamy już ranek. A widok ten sam, tylko przed jedną budą leży pies na łańcuchu, łapami do góry. Wysłałem radiogram z zapytaniem do centrali. Sukinsyny odpowiedzieli, że zajmą się wyjaśnieniem sprawy i za cztery godziny nawiążą z nami łączność. Co wy na to, panowie oficerowie?

– A co tu mówić, dowódco – odparł Dracz. – Wracać już za późno. Może z boską pomocą jakoś przejedziemy. Rozwijając pełną prędkość.

– Jestem tego samego zdania – dorzucił Brusnikin.

Zubrow wziął do ręki mikrofon.

– Batalion! Mówi Pierwszy. Alarm chemiczny. Grupa łączności na stanowisko. Meldować co dwadzieścia minut. Tak samo w sprawie zagrożenia skażeniem chemicznym. Załoga – włożyć maski przeciwgazowe. Drzwi i okien nie otwierać. Wody nie pić, nie używać do gotowania ani w celach higienicznych aż do odwołania. Przygotowane jedzenie wyrzucić.

Zubrow odłożył mikrofon i zwrócił się do Dracza:

– Ty, Iwan, zajmij się Rossem. Wydaj mu maskę i zaprowadź go do mojej kwatery! Ja nie mogę opuścić punktu dowodzenia.

– Tak jest.

Dracz oczywiście zrozumiał jak należy sens ostatniego zdania dowódcy – ma się zaopiekować także Oksaną. Nie upłynęło więcej niż parę minut, a już Oksana i Paul siedzieli w maskach w pomieszczeniu dowódcy niczym dwa gołąbki, weseli i rozbawieni. Dziewczyna nie zdawała sobie sprawy z sytuacji, Dracz powiedział jej, że to alarm ćwiczebny. Paul tak doskonale naśladował słonia, tupał i wachlował się uszami, że trudno się było zorientować, czy uświadamia sobie niebezpieczeństwo. Tak czy owak, Dracz był pewien, że ani Paul, ani Oksana nie wpadną w panikę.

Lubka została w przedziale, ale zdążył tam zajrzeć i sam założył jej maskę przeciwgazową. Specnazowców nie trzeba było pilnować. O Zinkę także nie musiał się martwić, to sprawa Sałymona. Masek było dość – stan liczebny batalionu się zmniejszył… Pozostawało tylko czekać.

Pociąg pędził jak szalony. Jedynie łoskot kół zakłócał ciszę. Nagle odezwał się megafon.

– Meldunek z posterunku pomiaru skażeń. Odchyleń od normy pod względem skażenia chemicznego nie wykryto. Odbiór.

Zubrowowi wydawało się, że usłyszał westchnienie ulgi. Obejrzał się nawet, ale w punkcie dowodzenia nie było nikogo poza nim. Zza zakrętu odległego może o cztery kilometry, wyłoniła się jakaś stacja. Zubrow znów wziął mikrofon.

– Mówi Pierwszy. Zmniejszyć prędkość. Grupa łączności przed stacją przekaże dodatkowy meldunek.

Powietrze było przejrzyste, tak jak to bywa tylko wczesnym rankiem. Cisza, spokój. Pociąg powoli zbliżał się do stacji.

Już bez lornetki można było dojrzeć, że cały peron zastawiony jest koszami i workami. Pomiędzy nimi ówdzie leżeli, ówdzie siedzieli ludzie – najwyraźniej od dawna. Tylko po łachach można było poznać, czy to mężczyzna, czy kobieta. Oto jakieś leżące dziecko – w tym, co pozostało z jego rączki tkwi na wpół zjedzony lizak. I wszędzie wokół pełno zdechłych gawronów.

– Odchyleń od normy pod względem skażeń radioaktywnego i chemicznego nie stwierdzono – dobiegło przez megafon.

– Boże, co tu się stało? – wyszeptał Zubrow, zapominając, że wciąż trzyma przy ustach mikrofon.

Przy końcu peronu na szynach leżał jeszcze jeden trup, a dwa metry od niego zadzierał w górę brodę szary kozioł na sznurku. Pociąg, nie zmniejszając prędkości, przejechał po zwłokach.

– Mówi Pierwszy. Cała naprzód.

Pociąg pędził przez martwą strefę, nie wiedząc, czy sam już w całości nie uległ skażeniu i jakiego rodzaju. Dodatkowym walorem maski przeciwgazowej – oprócz jej podstawowej funkcji – jest to, że nie widać twarzy tego, który ją nosi.

Po godzinie od rutynowego komunikatu, donoszącego o braku odchyleń od normy, podano przez megafon informację, że na trasie znajduje się stacja, gdzie są żywi ludzie.

Zubrow przez cały ten czas nie odrywał się od peryskopu. Miał ochotę splunąć, ale przeszkadzała w tym maska.

– Mówi Pierwszy. Zatrzymać się na stacji.

Na skraju peronu stał mężczyzna: perkaty nos, w ręku szklanka. Z zaworu dużej beczki toczył przezroczysty płyn. Zubrow zerwał maskę i ogłosił:

– Alarm chemiczny odwołany!

Eszelon zatrzymał się i wszyscy od razu się ożywili, odprężyli. Minutę później Zubrow słuchał, co mówi sprowadzony przez Dracza ze stacji mężczyzna.

– Ta strefa, przez którą przejechaliście, ta z nieboszczykami, teraz nie jest niebezpieczna. Tyle że strach na to patrzeć. Baliście się chyba? Było tam jakieś laboratorium czy instytut, cholera wie. Strzeżony, nikt nie mógł się zbliżyć. No i ludzie wykombinowali, że skoro tak go pilnują, musi tam być coś cennego. Sam wiesz, naczelniku, jakie czasy teraz nastały – nic dostać nie można, a i kupić nie ma za co. Więc udało się tamtym jakoś cichaczem podejść i zaciukać ochronę. Obszukali wszystko, ale żadnego innego dobra oprócz spirytusu nie znaleźli. No, jeszcze samochody, które tam były zaparkowane, pokradli, oczywiście. Z wściekłości podłożyli ogień pod budynek – no i żeby ich więcej nie kusiło. Jakiś czas się paliło, aż nagle nastąpił wybuch, a którędy przeszła chmura od tego wybuchu, tam wszyscy pomarli.

Nasi ludzie natknęli się przypadkiem na jednego okularnika, który ze strachu schował się w bagażniku. Ten facet mówił, że zajmowali się tam jakąś tajną bronią chemiczną. Dla celów obronnych. Żeby zabijała wszystko, co żywe, a po dwóch godzinach nie była już niebezpieczna i nie zatruwała żywności. No i my jeździmy tam teraz drezyną po buraki i kartofle. Tak że, naczelniku, tej okolicy się nie bój. Gdzie indziej jest niebezpiecznie.

– Dziękuję ci, chłopie, za informację. – Zubrow wręczył mężczyźnie paczkę machorki. – A nie wiesz przypadkiem, jak wygląda sytuacja w kierunku północnym?

– Tam, naczelniku, aż do Syzrania, wszystko w porządku. To znaczy, różne rzeczy się po drodze zdarzają, ale zatrucia się nie bój. Aha, w jednym miejscu, jakieś dwieście kilometrów stąd, pohulali sobie zieloni. Są bardzo przeciwni technice, dlatego rozebrali tory. Wszystko dla idei. Na odcinku dwóch kilometrów. Ale sobie stamtąd poszli, kiedy już zeżarli wszystko, co znaleźli w sklepach.

Tak rzeczywiście było. Jakieś dwa kilometry torów na trasie eszelonu zostały zniszczone. Miłośnicy środowiska naturalnego stanęli na wysokości zadania. Zdjęli szyny, zrzucili je z nasypu w bagno, żelazobetonowe podkłady spotkał ten sam los. Dobrze, że choć most ocalał. W jednym miejscu na nasypie stał skład, a szyny wysadzono wprost pod wagonami i pod lokomotywą. Dalszy odcinek torów rozebrano.

– Co teraz zrobimy?

– Uszkodzony pociąg wysadzić i usunąć z drogi, tak samo zniszczone szyny. Tory ułożyć na nowo.

– Ile to czasu zajmie?

– Biorąc pod uwagę całkowity brak sprzętu, transportu, urządzeń technicznych i wyjątkowo niedogodne warunki terenowe, przy największej mobilizacji sił około półtora miesiąca.

– Jakie są inne propozycje?

– Nie budować nowej drogi. Zdjąć szyny i podkłady z odcinka przejechanej trasy, przetransportować je do przodu na BMD, układać, stopniowo przesuwać po nich pociąg dalej, znów zdejmować, przekładać – i tak w kółko.

– Jak długo to potrwa?

– Miesiąc.

– Są jeszcze jakieś propozycje?

– Wysłać daleko do przodu patrole w celu ochrony torów. Urządzić zasadzki, dać w dupę zielonym, czerwonym i beżowym, wszystkim co je rozbierają, bez względu na kolor. Muszą dostać zdrowego łupnia. Ze dwóch, trzech powiesić, podając przyczynę – reszta od razu się uspokoi.

– W porządku. Propozycja przyjęta.

Batalion był znużony, wyczerpany, opadł z sił. Pogoda – fatalna. Nocami zaczęły się przymrozki. Kiedy wyjeżdżali z Odessy, panował upał, a teraz niekiedy prószył nawet śnieg, w dzień siekły lodowate deszcze i wiał silny wiatr. Zapasy żywności malały. Dniówka robocza trwała piętnaście godzin. Nocny patrol – i znów trzeba było przenosić i układać szyny i podkłady. Ludzie wychudli, twarze zapadnięte, podarte podkoszulki wisiały na grzbietach. Zubrow harował razem ze wszystkimi. Jeździł po okolicy gazikiem, wyłapywał zielonych i wieszał, ładował i rozładowywał BMD, transportujące szyny. Pojazdy także szybko się zużywały – nie były przeznaczone do prac remontowych.

Niekiedy trafiały się nienaruszone odcinki trasy, eszelon przejeżdżał je, a potem znów miał przed sobą zniszczone tory i zielonych, wiszących na pożółkłych drzewach. Wisielcy kołysali się na wietrze.

Ale eszelon wytrzymał wszystkie trudy. Upłynęły kolejne trzy tygodnie.

Drugi sekretarz KC KPZR Bokow polował tego dnia z ministrem obrony Mazowem. Nie na jakieś tam lisy, ale na prawdziwą zwierzynę.

– Jak myślicie, towarzyszu Mazow, kto u nas teraz zostanie prezydentem? W tym czasie, kiedy tamten obija się po zagranicach?

– A niechby ktokolwiek, towarzyszu Bokow – byle nie Mudrakow. Strasznie się zrobił hardy.

– Może pora by tak…?

– Dawno już pora.

– Odpowiednia chwila wkrótce nadejdzie, nie sądzisz? To ostatni moment. Kiedy kontener już tu będzie, może być za późno.

– Ale czy musimy, towarzyszu Bokow, czekać na kontener?

– A jak sobie to inaczej wyobrażasz?

– Można by spróbować przechwycić go w drodze…

– Wchodzisz w to?

– Wchodzę.

– A jeżeli się nie uda? W końcu różnie bywa…

– Wtedy przejmiemy go na Krasnej Priesni, oficjalnie. I z Mudrakowem załatwimy sprawę na miejscu.

– Dobra. W takim razie weź Mudrakowa na siebie, a ja zajmę się mediami. Jestem pewien, że reszta towarzyszy nas poprze.

Mazow uśmiechnął się i wypalił z dwururki do zagapionej sroki.