77856.fb2 Z?oty Eszelon - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Z?oty Eszelon - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Rozdział 18

REPUBLIKA ZEKÓW

Wczesnym, chłodnym rankiem eszelon zbliżał się do Potmy. Przez przednie okno lokomotywy Zubrow zobaczył dziwny znak – na okrągłej tablicy ludzka czaszka i skrzyżowane karty do gry, król i królowa, starannie namalowani i zupełnie nadzy. Pod spodem równie dziwny napis: REPUBLIKA ZEKÓW. WJEŻDŻAJ, FRAJERZE, POHULAMY!

Kilometr dalej następny znak informacyjny: TORY ROZEBRANE. HAMOWAĆ PRZED STACJĄ. Po półkilometrze druga identyczna tablica. Maszynista zaczął zwalniać.

Zubrow zaklął, potem wziął mikrofon i zakomenderował ostro:

– Batalion, gotowość bojowa!

– Tak jest, towarzyszu pułkowniku!

– Kapitan Dracz do mnie!

– Tak jest!

Zubrow wrócił do swojego wagonu. Dracz już czekał na niego przy drzwiach kwatery. Po dachu łomotali buciorami żołnierze, zajmujący pozycje bojowe.

– Czołem, Dracz.

– Zdrowia życzę, towarzyszu pułkowniku!

– Wchodź.

Zubrow otworzył drzwi przedziału.

– Wygląda na to, że przed nami nie ma torów. Weź, kapitanie, pluton żołnierzy i ruszajcie na zwiad. Będziemy utrzymywać stałą łączność radiową. W razie czego dostaniecie wsparcie.

– Tak jest, towarzyszu pułkowniku.

– Wykonać!

Pociąg zatrzymał się na stacji. Na peronie stało dwudziestu ludzi w oficerskich płaszczach bez naramienników. Trzech miało kałasze na ramieniu. Gęby takie, że Dracza, który wiele w życiu widział, aż przytkało. Zadanie wydawało się interesujące.

– Cześć, chłopaki! – zawołał Dracz na powitanie.

– Cześć, chyba że sobie jaja robisz – odpowiedział facet o wyjątkowo bezczelnym spojrzeniu, występując naprzód.

Dracz zeskoczył na peron. Przede wszystkim wyjął czerkaskie papierosy.

– Zajaramy, chłopaki.

Grupa powoli obstąpiła go ze wszystkich stron. Pluton, gotowy na każde skinienie kapitana, nie kwapił się do wysiadania. Paczka papierosów została błyskawicznie opróżniona. I kolejna.

– Musimy tędy przejechać.

– Nie mamy nic naprzeciwko. Tyle że ktoś pozdejmował szyny.

– Ułożymy je na nowo.

– Co to, to nie. Mamy tutaj republikę. Zgodnie z prawem, na ziemi stanowiącej wspólną własność mogą pracować tylko osoby, które mają tutejsze obywatelstwo.

– A dużo jest tej wspólnej ziemi?

– Obrażasz nas, naczelniku. Nie jesteśmy jakimiś tam socjałami. U nas wszystko jest prywatne. Z wyjątkiem tych stu metrów, gdzie były tory.

– Więc co zrobimy?

– Nie przejmuj się. Pójdziemy do kolesia od ceł, z nim się dogadasz. Swoją obstawę lepiej zostaw tutaj, bo ludzie u nas nerwowi. Zanim się zorientujesz, łeb ci odgryzą.

Dracz kiwnął głową w stronę żołnierzy, że mają zostać na miejscu. Wziął do ręki przygotowaną zawczasu machorkę, uśmiechnął się do przewodnika.

– Idziemy!

Zaprowadzili go do budynku stacyjnego, pod drzwi z tabliczką: WYDZIAŁ SPRAW ZAGRANICZNYCH. Za piętnaście paczek machorki otrzymał białą opaskę na rękaw z godłem republiki. Za kolejnych pięć ciekawski Dracz wynajął przewodnika. Został nim oczywiście ten sam osiłek, który wyjaśniał mu republikańskie zasady własności. Okazało się, że koleś od ceł jest teraz zajęty. Ale Dracz, jako cudzoziemiec obdarzony immunitetem (czyli opaską na rękaw), może bez przeszkód poruszać się po całej republice. Jeżeli więc chce, może poczekać w szynku i włos mu z głowy nie spadnie.

Przewodnik miał ksywę Nochal. Był młody, chamowaty i wesoły. W knajpie podano im gotowane kartofle, marynowane mleczaje i po sto gramów samogonu.

– Słuchaj, stary – zagadnął Dracz po osuszeniu stopki. – A może da się znaleźć tego kolesia szybciej? Bez zbędnej biurokracji?

– U nas nie ma biurokracji, chłopie! Republika jest młoda, społeczeństwo zdrowe. No, zdarzają się pluskwy, czasem syfilis, ale żeby coś niebezpiecznego, to ani-ani. Myślisz, że ściemniamy, że gość jest zajęty? Jak chcesz, możemy pójść. Sam zobaczysz. Mamy dzisiaj sądny dzień, a on jest sędzią, chwytasz? Jak skończy, zaraz się do niego dostaniemy.

Ruszyli wzdłuż bocznicy kolejowej w stronę dużego drewnianego domu. Minęli ich dwaj mężczyźni o twarzach zasłoniętych płachtami szarego płótna, z wąskimi otworami na oczy.

– Kto to? Miejscowi terroryści, czy jak?

– Nie, to cioty. Pedzie. Mamy tu jednego uzbeckiego złodzieja. Trzyma cały harem takich, i wszyscy chodzą w czadorach.

– Nie ciągnie go do kobiet?

– U nas jest pełna wolność. Baby z kim chcą, z tym idą. Może Uzbek im się nie podoba, a może one jemu… Piętnaście lat odpękał, przyzwyczaił się do chłopców! A że chodzą w czadorach? Człowiek Wschodu ma u nas zagwarantowaną swobodę wyznania.

– A oni?

– Cioty? Jakie oni mogą mieć wyznanie, coś ty, z choinki się urwałeś?

Rozprawa sądowa toczyła się na dawnej stacji Potma-2, w poczekalni dworcowej. Jak wyjaśnił Draczowi Nochal, była jawna i każdy mógł się jej przysłuchiwać. Zanim się jeszcze zbliżyli do budynku, już dobiegł ich stamtąd głośny, chóralny śmiech, dobywający się z kilkuset gardeł.

W obszernym pomieszczeniu pod ścianą, na ustawionych półkoliście krzesłach siedziało dwunastu mężczyzn. Dracz od razu się zorientował, że to ważne osobistości. Niepotrzebne im były naramienniki z szarżą na szynelach. W środku półokręgu ujrzał kapitan faceta o wilczych oczach, w srebrzystoszarej karakułowej uszance.

– To przysięgli, a ten w czapce sędzia – szepnął Nochal.

Pod ścianą siedział na krześle chudy typ, ostrzyżony do gołej skóry, lecz mimo to niewyglądający na więźnia lagrowego. Co z nim jednak było nie tak, Dracz nie mógł się zorientować. Po obu stronach krzesła – strażnicy z siekierami za pasem. Na znak dany przez tego o wilczych oczach, podnieśli do twarzy oskarżonego dwa ustawione pod kątem lusterka. Sala znowu zarechotała. Siedzący na podłodze wprost pokładali się ze śmiechu.

Teraz dopiero Dracz się domyślił, że tatuaż na twarzy podsądnego można odczytać jedynie w lustrzanym odbiciu. NIEWOLNIK KPZR dojrzał kapitan napis w jednym lusterku. W drugim – LENIN MORDERCA. Sędzia w karakułowej uszance podniósł rękę. Wszyscy ucichli.

– Ponad dziesięciu świadków zeznaje, że ten skurwiel z dziargami na pysku to pułkownik KGB Nowikow. Czy są jakieś wątpliwości?

Milczenie.

– Uważam więc jego tożsamość za ustaloną. Przechodzimy do sprawy. Jakie są wobec oskarżonego zarzuty?

Wśród zgromadzonych podniósł się z tuzin rąk. Sędzia wskazał wzrokiem zgarbionego staruszka.

– Przysięgnij, że będziesz mówił prawdę – polecił.

– Żebym tak skonał, ziemię gryzł, wolności nie zobaczył!

I stary zaczął mówić…

Naopowiadano o Nowikowie historii co niemiara. Ostatnia zabrała głos dwudziestopięcioletnia dziewczyna o włosach koloru słomy.

– Siedziałam w Mołocznicy, w czternastej zonie. Potem zawieźli mnie na dodatkowe śledztwo i w drodze konwojenci zmajstrowali mi dzieciaka. Zostałam przeniesiona do drugiej zony, dla matek z dziećmi. A wtedy wsadzili tam kupę politycznych. Mnie przerzucili do celi obok, że niby ukradłam dżinsowy kostium. Ale ja ukradłam tylko spodnie. Szyło się wtedy u nas różne rzeczy w dżinsu, a strażniczki kupowały to od nas za herbatę. No to pytam się, czy można było nie ukraść?

– Lolita! – surowo upomniał dziewczynę sędzia. – Nie opowiadaj nam tu o władzy radzieckiej. Jeżeli masz coś na Nowikowa – wal prosto z mostu. Daję ci dwie minuty.

– Wtedy ten bydlak Nowikow mnie wezwał, bo rozmawiałam z politycznymi przez ścianę, i zaczął namawiać, żebym sypała. Za Boga nie chciałam. No to zaczął grozić, że wsadzi mnie do izolatki, a moją córeczkę, miała wtedy roczek, do szpitala na oddział dla tyfusowych. Wtedy w zonie, gdzie trzymali niemowlaki, panował tyfus. Do izolatki zabrali mnie zaraz na drugi dzień, że niby stawiałam opór władzom obozowym. A moją córeczkę…

Lolita rozszlochała się, tak że dalszych jej słów nie sposób było zrozumieć. Sala zahuczała głucho. Zamordowani mężczyźni to jedno, natomiast roczne maleństwo – to zupełnie inna sprawa, i osądzić rzecz też należy zupełnie inaczej.

– Udzielam oskarżonemu ostatniego słowa! – rzuci sędzia.

Nowikow runął na kolana i zaczął lamentować:

– Ja nie chciałem! Ale przecież musiałem słuchać rozkazów! Zawsze byłem przeciwny tamtej władzy! Podpisywałem politycznym podania o ułaskawienie! Można sprawdzić w archiwach! Jestem młody, poprawię się, odkupię winy. Mogę się jeszcze przydać, panowie. Dużo wiem. Miejcie litość!

Nowikowa podniesiono jak worek kartofli i ponownie posadzono na krześle. Sędzia wstał.

– Przysięgli, udajcie się na naradę. Przerwa na papierosa.

Nochal, przeciskając się przez tłum wychodzących, doprowadził Dracza do sędziego.

– Przyjechaliśmy tutaj pociągiem. Bez twojego zezwolenia nie położą nam szyn.

– A czym, koleś, możesz zapłacić?

– Tytoniem.

– Nie ma sprawy. Pięć skrzynek machorki i jutro ruszasz w drogę.

– A nie dałoby się dzisiaj?

– Może przypadkiem masz naboje?

– Zależy jakie.

Dogadali się w ciągu paru minut. Nochal otrzymał polecenie, żeby wszystko zorganizować. Dracz już się kierował ku wyjściu, ale akurat wrócili przysięgli, i kapitan postanowił zostać do końca rozprawy.

Sędziowie nie mieli żadnych wątpliwości co do winy podpułkownika KGB Nowikowa. Wyrok zapadł jednogłośnie. Sędzia wstał i wypowiedział tylko jedno słowo:

– Katapulta.

Oskarżony, jak się wydawało, zrozumiał z tego nie więcej niż Dracz, ale na wszelki wypadek zajęczał rozpaczliwie.

Do podwójnego przedziału dowódcy kapitan wszedł z workiem z rogoży na plecach. Zapachniało świeżym chlebem.

– Zdrowia życzę, towarzyszu pułkowniku! Przepraszam, że nie salutuję, ale worek strasznie ciężki.

– Nie wygłupiaj się, kapitanie. Nie pytam, czy jedziemy dalej. Masz to wypisane na twarzy. Oczy ci się śmieją, z uszu aż się dymi. Kiedy w drogę?

– Za godzinę, towarzyszu pułkowniku!

– Dobra, Iwan, nie bądź taki oficjalny. Opowiadaj, dokąd żeśmy trafili. Stąd ni cholery nie można się zorientować.

– Dużo by mówić, Zubrow, bez pół litra szkoda zaczynać. Towarzysz Ross dotrzyma nam towarzystwa. W dodatku przytargałem worek gościńców. Pęka w szwach. – Dracz położył na stole bochen ciepłego jeszcze chleba, pęczek zielonego czosnku, zawinięty w gałganek kawał słoniny i postawił butelkę samogonu. Nalewać kazał Paulowi:

– Nabieraj wprawy, Marsjaninie! Żeby w każdej szklance było po równo! Licz bulki!

– Co to znaczy „bulki”? – zainteresował się Paul. Bardzo chciał stanąć na wysokości zadania.

– To taki język butelki. Jak z niej nalewasz, mówi: „bul-bul-bul”… No, posłuchaj! – Dracz przechylił butelkę nad szklanką. – Bul-bul-bul… Rozumiesz, lebiego? A teraz do drugiej szklanki – tyle samo…

– Rozumiem! – rozpromienił się Paul i przystąpił do dzieła. Chciał zapytać z przyzwyczajenia, jak się pisze to słowo, ale w porę sobie uprzytomnił, że butelki raczej nie umieją pisać.

Dracz tymczasem opowiadał:

– Na nasze szczęście obywatele republiki zeków, na której terytorium obecnie się znajdujemy, jeszcze nie w pełni rozkręcili gospodarkę. Nie mają co palić, aż ich skręca, biedaków. Tytoń w Mordowii nie rośnie, sam rozumiesz. Całe to dobro dostałem za dziesięć paczek machorki. – Dracz pokrajał słoninę na cienkie, różowawe plasterki. – Ty, Paul, chociaż żeś teraz muzułmanin, częstuj się. Świnia wyhodowana przez zeków się nie liczy, żadne zakazy religijne nie dotyczą. A ty, Zubrow, wznieś toast.

– Za wielkiego dyplomatę kapitana Dracza! Paul przełknął zawartość szklanki równie swobodnie jak Zubrow i Dracz, chuchnął i oświadczył:

– Rozchodzi się jak plotki po wsi! Dracz z zachwytu aż klasnął w dłonie.

– Popatrz no, Zubrow, jak on zaczął gadać! Co to jednak znaczy świeże powietrze i zdrowe warunki bojowe!

Paul skłonił się niczym oklaskiwany aktor i zapytał:

– Co widziałeś, kapitanie?

– Utworzyli coś w rodzaju republiki feudalnej. Dawniej wszędzie tu były łagry. Jakieś pół roku temu więźniowie się zbuntowali – wszyscy jednocześnie. Zwąchali się wcześniej i dokładnie tego samego dnia wyrżnęli ochronę. Kto chciał, pojechał do domu. Ale większość nie miała dokąd wracać, więc zostali, osiedlili się tutaj. Byłem na ich bazarze. Handlują kartoflami, suszonymi grzybami. Wysprycili się i pędzą gorzałę z soku brzozowego. W szklarniach hodują indyjskie konopie. Wszyscy chodzą w wojskowych szynelach i w dżinsach. Produkowano je w tutejszych łagrach, więc brali wprost z magazynów. Mnie kazali opłacić białą opaskę na rękaw – to coś w rodzaju wizy wjazdowej. Za przepuszczenie pociągu pobierają odpowiednią daninę, dlatego straciłem aż trzy godziny. Ich naczelnik od ceł prowadził akurat rozprawę sądową, musiałem czekać. Chciałem z początku rzecz przyśpieszyć za pomocą machorki, ale usłyszałem: „Nie da rady, to korupcja!”. Dlatego tyle czasu zeszło.

– Sąd z ławą przysięgłych – to dobrze. Humanitarnie – z przekonaniem wypowiedział się Paul niezbyt posłusznym językiem.

– Jeszcze jak! W mojej obecności sądzono akurat jednego podpułkownika z KGB, przysłuchiwałem się rozprawie. Kiedy tylko wybuchł bunt, facet ukrył się w jakimś bunkrze i siedział tam, dopóki żarcie się nie skończyło. A potem wylazł, ucharakteryzowany na więźnia politycznego – ofiarę komunistów. Wydziargał sobie na mordzie tatuaże – hasła wywrotowej treści. Ale był za głupi, nie pomyślał, a że robił je sobie w lusterku, wyszły w lustrzanym odbiciu. Przez to się wkopał. Wszyscy aż się pokładali ze śmiechu. A potem jak świadkowie zaczęli zeznawać, co facet wyprawiał – mówię wam, włosy człowiekowi dęba stawały. Nawet w złym śnie coś takiego się nie przyśni. Skazali go na najwyższy wymiar kary. Na katapultę.

– Na jaką znowu katapultę? – zainteresował się Zubrow.

– Już mówię. Łagry tu były ogrodzone nie tylko drutem kolczastym, ale i spiralami Bruna. Nazywają coś takiego wnykami. To rodzaj piłki laubzegowej, tylko cieńszej, skręconej w duże spirale. Jak w nie wpadniesz, nie idzie się wyplątać. No więc, więźniowie wszystkie te wnyki z okolicy skręcili razem do kupy, w jeden ogromny kłąb, ze dwadzieścia metrów wysoki i sto metrów średnicy. A obok, między dwiema brzózkami, zmajstrowali katapultę, jak do wypuszczania szybowca. Z tej właśnie katapulty wystrzelili kagebistę. Przeleciał sto metrów i trafił w sam środek wnyków. Zdrów i cały. Tyle że już się z nich nie mógł wyplątać. Widziałem, wisieli tam inni, których katapultowano wcześniej. Wolałbym tego nigdy nie oglądać… Czemu zamilkłeś, Paul? Widzisz, humanitaryzm i sprawiedliwość to, bracie, dwie różne rzeczy…

Nie wiadomo, jaką jeszcze refleksją zakończyłby Dracz swoją relację, gdyby nie fakt, że nagle dobiegł dźwięczny bas ze stacji:

– Ej, wy, w pociągu! Droga wolna! Kto chce, niech wychodzi pomodlić się przed podróżą!

Zubrow, Dracz i Paul, zaskoczeni, ruszyli przez wagony w kierunku lokomotywy. Szyny były już ułożone. W poprzek toru rozciągnięto w powietrzu różową wstążkę. Po obu stronach pociągu stali odprowadzający – w szynelach, z automatami, bez czapek. Wszyscy mieli bardzo godne miny. Na skrzynię ciężarówki na poboczu wdrapał się wysoki mężczyzna w worku. Potężnym, śpiewnym głosem zaintonował modlitwę:

– Ukaż, Boże, bolszewików, komunistów, komisarzy, donosicieli, łapsów i frajerów, co się za nimi ujmują! Powywieszaj ich, Panie, i wygub w swym nieskończonym miłosierdziu!

Przy tych słowach pociąg ruszył. Wszyscy milczeli. Tylko niezmordowany Paul domagał się niezwłocznego objaśnienia, co znaczy wyraz „frajer”.

Nowina rozeszła się po ambasadzie z szybkością pożaru w stepie. Mimo to Willie, chociaż bardzo się śpieszył na swoje stanowisko pracy, zdążył usłyszeć tylko końcówkę komunikatu agencji TASS:

„…cztery samoloty transportowe izraelskich sił powietrznych wtargnęły zdradziecko w radziecką przestrzeń powietrzną i bez pozwolenia wylądowawszy w rejonie Żmerynki, siłą zabrały na pokład około dwustu obywateli ZSRR pochodzenia żydowskiego, jakoby w celu ich ewakuacji z zagrożonego pogromem miasta. Agencja TASS została upoważniona do oświadczenia, że naród radziecki, do głębi oburzony bezczelnym aktem agresji syjonistów, nie zamierza przejść do porządku nad naruszeniem suwerenności swego terytorium. Wyskok reakcyjnej izraelskiej soldateski nie pozostanie bez odpowiedzi. Cały nasz kraj, wraz z postępową częścią społeczności światowej, żąda bezwarunkowo wydania z powrotem obywateli porwanych przez syjonistycznych zbrodniarzy oraz rekompensaty strat, jakie poniosło państwo radzieckie wskutek tej bandyckiej napaści.”

Wszyscy w ambasadzie z ożywieniem roztrząsali nowinę, usiłując odgadnąć, jakie kroki odwetowe podejmie Kreml, jeśli Izrael nie zwróci radzieckich Żydów. Napisanie sprawozdania należało jednak do obowiązków Willie’ego, co też uczynił z właściwą sobie dezynwolturą. Wieczorem zaś już jedynie dla własnej przyjemności myszkował po eterze, ciekaw, jakie będą komentarze na temat wyczynu Izraelczyków.

Najostrzej, nie wiadomo dlaczego, zareagowała Samarkanda, grożąc izraelskim agresorom świętą wojną. 4. Armia Uderzeniowa, która wycofała się akurat w okolice Pawłodaru, obiecywała zaprowadzić porządek na Bliskim Wschodzie, gdy tylko rozprawi się z basmaczami. Kaliningrad zapluwał się z wściekłości, oskarżając o wszystko rewizjonistów, pozostających w zmowie z syjonistami. Republika Nowogrodzka oświadczyła, że nie widzi żadnej różnicy pomiędzy etnicznym składem ludności Żmerynki i Izraela, chyba tylko taką, że w Żmerynce jest mniej muzułmanów. Zatem skoro na razie Izrael nie wysuwa żądania przyłączenia Żmerynki do swojego terytorium – nie jest więc konieczne, by Kreml wtrącał się w wewnętrzne sprawy narodu żydowskiego.

Bat’ko Saweła skierował do „panów generałów z Jerozolimy” oświadczenie, absolutnie w opinii Willie’ego nieoczekiwane i zaskakujące. Pogratulował mianowicie Izraelowi mądrej inicjatywy i doskonale przeprowadzonej operacji, zarzucał mu jednak niedostateczny rozmach w działaniu: Jak wy wże, chłopcy, zabirajete swoich żydiw, to i zabirajte usich, a jak wam transporta nie chwatit’, to ja pomożu…* [*Skoro już, chłopaki, zabieracie swoich Żydów, to weźcie wszystkich, a jeśli brakuje wam środków transportu, chętnie pomogę…].

W zakończeniu bat’ko Saweła powiadamiał Izrael, że po upływie tygodnia cała ludność żydowska na kontrolowanym przez niego terytorium zostanie zebrana w pobliżu lotniska wojskowego pod Hulajpolem (tu następowały koordynaty) w celu repatriacji na ziemię przodków. Bat’ko Saweła proponował przeprowadzenie akcji repatriacyjnej w trybie przyśpieszonym, obiecywał każdemu wyjeżdżającemu odprawę w formie kożucha oraz worka kaszy gryczanej i zapowiadał, że jeśli zagrożenie pogromem stanowi warunek sine qua non żydowskiej emigracji, jego chłopcy gotowi są ten warunek spełnić.

Lud pracujący Uralu zareagował w jeszcze bardziej niezrozumiały sposób – na znak solidarności z mieszkańcami Żmerynki ogłosił bezterminowy strajk.

Jedynie major Brusnikin, wysłuchawszy komunikatu TASS-u, zachował spokój i opanowanie. No cóż, westchnął w duchu, przydałoby się i nam parę takich samolotów… Ale jego prywatnej opinii Willie Harding oczywiście nie mógł poznać.