77856.fb2
Nisko nad horyzontem przemknęły trzy śmigłowce szturmowe.
– Mi-24 – stwierdził bez wahania Zubrow.
Nagle zrozumiał, że wywiedziono go w pole.
Eszelon minął Riazań, już niedługo Kołomna – a tu znów ktoś niszczy tory przed pociągiem. Chyba zieloni, ale dziwne, że tak dobrze wyposażeni. Sabotaż wykonano w sposób wysoce profesjonalny. Zubrow przyjrzał się torowisku w kilku miejscach. Ślady zniszczeń były zupełnie świeże. Jacyś zawodowcy dokonali swego dzieła zniszczenia na dwie, trzy godziny przez przejazdem pociągu. Po chwili zastanowienia, Zubrow posłał grupę rozpoznania na własne tyły. Ku ogólnemu zaskoczeniu okazało się, że za eszelonem nikt torów nie niszczy, nie próbuje odciąć im drogi odwrotu. Szyny rozkręcano jedynie przez nimi. Wniosek był tylko jeden. To nie akcja ekologów na rzecz ograniczenia rozwoju technologicznego. Cel sabotażu był bardziej określony. Komuś bardzo zależało na powstrzymaniu Złotego Eszelonu.
Zubrow miał własne podejrzenia, ale musiał się jeszcze upewnić. Tymczasem postanowił dać winnym nauczkę. Sformował grupę Brusnikina złożoną z trzech specjalnie dobranych plutonów i pod osłoną nocy wyprowadził ją daleko w przód, do lasu. Tam właśnie myślał natknąć się na sprawców. Drugą grupę, z Sałymonem na czele, rozrzucił wzdłuż nasypu, tworząc kilka zasadzek. Mieli sygnalizować, co i jak. Sam wziął gaziki, obsadził je doborowymi chłopakami – i nocą wypuścili się daleko przed eszelon. Jego grupa szybkiego reagowania miała w okamgnieniu zjawić się tam, gdzie sprawcy zostaną wykryci.
Zubrow siedzi w zasadzce, czeka na sygnał. Nagle widzi na horyzoncie trzy śmigłowce Mi-24. Tuż za nimi pięć Mi-8. Maszyny lecą nie wzdłuż linii kolejowej, lecz przeciąwszy ją, kierują się na północ. Zubrow zrozumiał, że ktoś go podszedł jak dziecko.
Wszystkie uszkodzenia torów, dokonane w sposób jak najbardziej profesjonalny, miały na celu tylko jedno. Wywabić go, razem z najlepszymi oficerami i żołnierzami, jak najdalej od eszelonu. A to z kolei pozwoli dwóm śmigłowcom transportowym zaatakować pociąg od strony południowej. To najdogodniejszy kierunek ataku. Do samych torów dochodzą tam pagórki i zagajniki. Śmigłowce nie użyją rakiet, żeby nie zniszczyć ładunku, ale narobią szkód, prowadząc ostrzał z karabinów maszynowych, po czym znikną. Cała uwaga załogi eszelonu będzie skoncentrowana na tym kierunku uderzenia, a tymczasem od północy niespodziewanie nadlecą szturmowe Mi-24 i z niewielkiej wysokości rozwalą pociąg w drobny mak, nie uszkadzając ładunku. Następnie przejmie go grupa desantowa. Właśnie te śmigłowce widział Zubrow na horyzoncie. Trzy opancerzone Mi-24 to wsparcie ogniowe, a Mi-8 to kompania desantowa. Jasne jak słońce.
Zubrow zagryzł wargę. Wiedział, że Dracz to świetny żołnierz, znakomity strateg, mógłby być nawet premierem! Ale jako taktyk jest beznadziejny, zupełne zero. A on, Zubrow, nie zdąży wrócić do eszelonu. Jeżeli zaś pojawi się tam ze swoimi gazikami, to Mi-24 przeprowadzą taki atak, że nie będzie nawet czasu pomyśleć o obronie. Ech, Dracz, cała nadzieja w twoim geniuszu strategicznym!
Zubrow nie mógł wiedzieć, że jego wierny kapitan leży już w kałuży krwi. Jeszcze oddycha, jeszcze rzęzi. Dostali się we trzech pod ogień karabinu maszynowego. Dwóch młodych żołnierzyków zginęło od razu. To bardzo poważny cios dla obrońców eszelonu. A przecież zza horyzontu nadleciały jedynie dwa słabo uzbrojone śmigłowce transportowe! Od strony południowej aż do samych torów dochodzą wzgórza pokryte zagajnikami. Stamtąd właśnie się pojawiły.
Do umierającego Dracza podbiegli żołnierze. Kucharz Tarasycz zaczął dyrygować:
– Opatrzcie ranę, idioci, może człowiek jeszcze was przeżyje, może przeżyje nas wszystkich i zostanie bohaterem! Dalej, dawać bandaże, przynieść morfinę.
Nie ma pod ręką żadnego innego dowódcy, nikogo kto przejąłby komendę nad Złotym Eszelonem. Tarasycz uświadomił sobie, że musi to zrobić on sam. Zubrow zabrał ze sobą wszystkich doświadczonych żołnierzy, z Draczem zostały służby tyłowe, obsada wież, brygada remontowa i baby. Dracz jest ranny, miejmy nadzieję, że nie śmiertelnie, zabrakło dowódcy. Wiedział Tarasycz, stary żołnierski wyga, że w takiej sytuacji ktoś musi wziąć komendę w swoje ręce i egzekwować swe uprawnienia z całą surowością. Wydać rozkaz, choćby niesłuszny, ale jakikolwiek. Zawszeć to lepiej, gdy patałachy walczą w gromadzie, niż w pojedynkę.
Wiedział o tym, bo już kiedyś przejął w boju całą kompanię, kiedy snajperzy wystrzelali oficerów i sierżantów. Młody był wtedy, zapalczywy, skory do krzyku; groził bronią, choć wiedział, że rozkazuje na oślep, wrzeszczał, wymagał, zdzierał gardło i trzymał podwładnych żelazną ręką. Może zdarzył się wtedy cud, może atakujący uznali, że i tak się nie przebiją, ale wycofali się. Tarasycz utrzymał wówczas przełęcz Sałang. Tam po raz pierwszy los go zetknął z porucznikiem Wiktorem Zubrowem, który trzymał go za ramię, potrząsał i krzyczał mu prosto w twarz:
– Żołnierzu, proś, o co chcesz!
A o co tu prosić, kiedy człowiek jest postrzelony w obie nogi? O co prosić? Żeby go zostawili w Specnazie? Specnaz to straszna, niebezpieczna służba, często się zdarza, że trzeba polegać tylko na sobie. W Specnazie żołnierz bez nóg, to tak samo, jak bokser bez pięści czy snajper bez oczu. Tarasycz wiele miesięcy obijał się po szpitalach polowych. Wypisali go prawie jako inwalidę, a tu nagle przychodzi wezwanie do Specnazu! Co prawda, możliwość służby była tylko jedna – w kuchni. Kucharz nie bierze udziału w akcjach. Tam żołnierze muszą się obejść bez kucharza. Dlatego w Specnazie jest to jedyna specjalność, do której sprawne nogi nie są potrzebne.
Pojął Tarasycz, że nie ma kto przejąć dowództwa Złotego Eszelonu i strach go ogarnął. Kiedy zanosił
Zubrowowi do przedziału śniadanie, widział w punkcie dowodzenia całe mnóstwo kontrolek i przycisków. Jak się nimi posługiwać? Ach, było nie było! Podjął decyzję. Ruszył w stronę wagonu artyleryjskiego. Nagle stanął jak wryty. Z głośników w całym eszelonie zabrzmiał cienki głosik:
– Tu Pierwszy!
Nigdy dotąd Pierwszy nie przemawiał kobiecym głosem. Cuda nie widy. Co jeszcze powie? A głosik rzucił pewnie:
– Uwaga, załoga! Alarm bojowy!
Tarasycz uśmiechnął się – patrzcie no, jakim to językiem nauczyła się mówić. Nie darmo śpi w łóżku dowódcy.
– Lokomotywa!
– Tak jest! – ryknął maszynista do mikrofonu, tak że przez wszystkie wagony aż echo poszło.
– W wypadku powtórnego ataku śmigłowców ruszać ostro do przodu z maksymalną prędkością.
– Przed nami trasa nie jest sprawdzona. Lepiej się cofnąć, teren tam opada, zagłębienie uchroni nas przed ostrzałem.
– Lokomotywa! Za niewykonanie rozkazu chłosta! Uwaga załogi BMD! Pierwszy BMD – obserwacja i ostrzał do tyłu i w prawo, drugi – do tyłu i w lewo.
– Zrozumiano – potwierdził dowódca pierwszego BMD.
– Szyłka! Włączyć radar i prowadzić obserwację do przodu i w lewo, na południe.
– Zrozumiano! – odkrzyknął dowódca zestawu przeciwlotniczego.
– Wieża czołgowa! Obserwacja i ostrzał w kierunku północnym.
– Na północy nikogo nie ma, tylko gołe pole. Stamtąd chyba nie nadlecą.
– Kto dowodzi wieżą?
– Szeregowy Szabla.
– Szeregowy Szabla, to nie pancernik „Kniaź Potiomkin Taurydzki”. Powtórzcie rozkaz.
– Obserwacja i ostrzał w kierunku północnym.
– W porządku. Tarasycz!
– Tak jest! – wrzasnął Tarasycz do mikrofonu, dziwiąc się, do czego może być potrzebny przy przydzielaniu zadań bojowych.
– Tarasycz, w wieży T-72 szykuje się bunt. Przy ponownej próbie odmowy wykonania rozkazu bądź łaskaw rozstrzelać winnego.
– Nie ma sprawy. Pozwól, Oksanka… przepraszam, pozwólcie, dowódco, że z nim pogadam przez sieć łączności wewnętrznej.
– Zezwalam.
– Szabla, łajdaku, słuchaj, kiedy do ciebie mówią z punktu dowodzenia! Uważaj, Szabla… – opieprza go Tarasycz, a w duchu myśli: stanowczość w wydawaniu rozkazów to rzecz konieczna. Ale co też ta siusiumajtka wyprawia? Kto kieruje najpotężniejsze uzbrojenie eszelonu w puste pole?
Oksana sama nie wiedziała, dlaczego objęła dowództwo Złotego Eszelonu. Po prostu wydawało jej się, że tak trzeba, że jeśli tego nie zrobi, wtenczas cała załoga zginie. W sprawach taktyki ogólnowojskowej i struktur orientowała się słabo, to prawda. Ale za to potrafiła spojrzeć na eszelon jakby z dystansu, oczami nieprzyjacielskich dowódców. I oto widzi przed sobą niemal bezbronny pociąg pancerny. Ma go zaatakować. Czego może się spodziewać? Że eszelon się cofnie tam, gdzie jest lepsza osłona. Do przodu nie pojedzie, tory naprawiono niedawno i nie są jeszcze sprawdzone. Generał Oksana postanowiła więc uderzyć na Złoty Eszelon. Najlepiej, oczywiście, z południa, od strony wzgórz i zagajników. Z drugiej strony w eszelonie też nie siedzą idioci. Rozumują tak samo, jak ona. Dlatego lepiej zaatakować nieprzyjaciela nie z południa, lecz z północy, przez zaskoczenie. Stamtąd nikt nie spodziewa się natarcia.
Nie wiedziała, że rozumując w ten sposób, bezbłędnie zastosowała wiedzę taktyczną, którą ludzie studiują latami w akademiach wojskowych, a która sprowadza się do prostej zasady: robić co innego, niż przeciwnik się spodziewa.
Patrzy Oksana przez peryskop na północ. Stamtąd pojawienie się przeciwnika jest najmniej prawdopodobne. Widzi czysty horyzont i złorzeczy w duchu na swój upór. Ci wszyscy tutaj to doświadczeni, wytrawni żołnierze, a ona – gówniara, która nigdy nawet prochu nie powąchała. Zerka Oksana w peryskop i nie wierzy własnym oczom: z północy nadlatują trzy śmigłowce. Wyglądają jak rekiny, a za nimi ukazuje się jeszcze pięć, podobnych, ale większych.
– Szabla! – zwróciła się błagalnie o pomoc do dowódcy wieży T-72.
– Cel widoczny. Zrozumiałem. – Słowa te szeregowy Szabla wyrzekł tak cicho i spokojnie, że nikt ich nie usłyszał, za to wszyscy w eszelonie poczuli gwałtowne szarpnięcie i rozdzierający uszy huk. Przez bufory przetoczyła się wzdłuż składu fala uderzeniowa. Zgrzyt żelastwa ucichł dopiero w ostatnim wagonie. W końcu na wystrzał armatni odpowiedziały żałosnym drżeniem szyby w oknach. A Szabla uruchomił automat ładujący. Z armaty huknęło raz, i jeszcze raz. Zapachniało prochem, na twarzach poczuli wszyscy suchy, palący powiew. Prędkość początkowa pocisków z armaty czołgowej jest tak wielka, że ledwie gruchnęło, a już czerwony punkcik smugacza zniknął za horyzontem. Pierwszy pocisk – w lewo od prowadzącego śmigłowca. Drugi – w lewo. A trzeci lekko musnął maszynę. Smugacz to mieszanka zapalająca w dennej części pocisku, która po wystrzeleniu płonie jaskrawym ogniem, żeby znaczyć tor lotu. Sam pocisk nie jest widoczny, ale ma w sobie dość energii, by zerwać wielotonową wieżę czołgu i odrzucić ją w pole. Co znaczy dla takiego pocisku żałosny śmigłowiec, choćby nawet opancerzony? Wytrzymałby może ostrzał z kaemu, może z Szyłki. A tu walą w niego pociski przeciwpancerne. Musnął więc pocisk kadłub śmigłowca. Maszyną zatrzęsło tak, że łopaty wirnika nośnego rąbnęły w kadłub, a w turbinach silników pourywało łopatki. Po niebie jakby ktoś sznur pereł rozsypał. Ze śmigłowca pozostał nagle rój drobnych odłamków, wirujących dziko w mgławicy paliwa.
– Nieźle – pochwalił cieniutki głosik towarzysza Pierwszego.
Armata czołgowa, zachłystując się, wypuściła jeszcze jedną serię – tym razem pięć wystrzałów. Szabla wyraźnie celował w drugi śmigłowiec, ale nie trafił. Cała piątka przeszła obok, nie wyrządzając Mi-24 żadnej szkody, zahaczyła jednak z lekka lecący za nim transportowy Mi-8. Ponieważ pocisk nie trafił prosto w cel, śmigłowiec rozsypał się na większe kawałki i było widać ludzi koziołkujących w powietrzu. Wielu ludzi. Maszyna przewoziła desant. Druga seria wystrzałów odniosła jeszcze jeden pozytywny skutek: Mi-24, w który Szabla nie trafił, gwałtownie odbił w prawo i zderzył się z Mi-8, który leciał obok. Szabla spróbował ponownie. Najpierw pojedynczy strzał, potem seria trzech, znów jeden i pięć. Ale więcej nie udało się trafić. Reszta śmigłowców rozsypała szyk i, manewrując rozpaczliwie, odleciała.
– A niech cię, Szabla. Zuch z ciebie! Nasmażę ci kotletów w trybie indywidualnym! Tylko żeby ci się w głowie nie przewróciło! Strzelałeś dobrze, ale w jaki cel byś trafiał, gdyby towarzysz dowódca nie skierowała twojego świńskiego ryja we właściwą stronę? Dobrze mówię, Oksano Aleksandrowno?
Tym razem z punktu dowodzenia nie było odpowiedzi. Zhardziała, uznali żołnierze. A Oksana tymczasem siedziała na podłodze i płakała. Było jej przykro. Było jej wstyd. Przykro przez tych głupich facetów, których tylko pod groźbą rozstrzelania można zmusić do właściwych działań. A wstyd – za siebie, za swój ton i pogróżki. Żal było Oksanie ludzi ze śmigłowców, którzy zginęli z jej rozkazu. Co szkodziło odstraszyć ich nawałą ogniową, nie zabijając? A w ogóle można się było dogadać, rozstrzygnąć wszystko pokojowo.
Dręczyły Oksanę te gorzkie myśli, a w dodatku jeszcze poczuła mdłości. Chyba zatruła się grzybami, które zebrała koło torów i przyrządziła dla Zubrowa. Ale to dziwne, bo sama tych grzybów przecież nie jadła. A może to skutek przejazdu przez strefę skażenia? Niewykluczone, że zaatakowała ją jakaś nieznana choroba.
Z ciężkim sercem wracał Zubrow z żołnierzami do zbombardowanego eszelonu. Dym widzieli już od dawna. Był to dla nich punkt orientacyjny, w jego stronę się kierowali. Dojechali na miejsce. Paliło się pole.
– Dowódco, co to? Do eszelonu stąd pół kilometra! Zubrow sam to wiedział. Czyżby odłamki padały aż tak daleko? Z czego mogli z taką siłą walnąć w pociąg?
– Dowódco, odłamki!
Zubrow obejrzał odłamek. Psia mać, co jest? Eszelon nie miał przecież tytanowego opancerzenia. Skąd się to wzięło?
– Dowódco, tu jest wrak śmigłowca!
Patrzy Zubrow zdumiony, inni też się dziwią. Maszyna leży na boku, zwęglonych trupów nawet nie chce się liczyć. Trochę dalej – drugi śmigłowiec, a raczej to, co z niego zostało. Nieopodal jeszcze jakaś kupa złomu. A gdzie eszelon?
– Tam jest!
Stoi w oddali, na nasypie, calutki, nieuszkodzony – w zupełnie innym miejscu, niż go zostawili. Wydaje się niebieski, a wszystko wokół – złote w blasku zachodzącego słońca.
Zubrow pogania Żmiję:
– Gaz do dechy, Pietia, bo zatłukę!
Ale Żmii nie trzeba popędzać. Z rozpędu o mało nie wyrżnął w nasyp. Jęknęły hamulce. Tarasycz stoi przy wagonie artyleryjskim, przed szykiem, gotów do raportu.
– Melduj.
Całe nagromadzone przez lata opanowanie przydało się teraz Zubrowowi, by wypowiedzieć to jedno słowo tak, jak należy.
– Towarzyszu pułkowniku, eszelon został zaatakowany z powietrza przez dziesięć śmigłowców. Straty nieprzyjaciela – dwa śmigłowce szturmowe i dwa transportowe. Straty własne – dwóch zabitych i jeden ranny. Kapitan Dracz.
– Zuch ©racz, prawdziwy dowódca.
– Towarzyszu pułkowniku, proszę wybaczyć. Kapitan Dracz został ranny na samym początku i nie dowodził bitwą z powodu utraty świadomości.
– Znaczy, że to ty, Tarasycz, uratowałeś eszelon?
– Nie zdążyłem, towarzyszu pułkowniku.
– Więc kto?
Gęby wszystkich zebranych rozpłynęły się w uśmiechu.
– Kto? Kto dowodził, pytam?
– Oksana Aleksandrowna.
– Co?
– Daj Boże każdemu taki talent.
Zubrow wpadł do swego wagonu. Z rozmachem otworzył drzwi przedziału. Zinka Krasnal spojrzała na pułkownika znad jego własnego szynela, pod którym coś pochlipywało cichutko.
– Jest ranna? – ledwie wytchnął z siebie Zubrow.
– Ależ skąd, pułkowniku. Gratuluję przyszłego przychówku. Co pan zamawiał, chłopca czy dziewczynkę?
BMD płynnie zahamował przed rozwalającą się drewnianą chałupą. Coś tu było nie tak. Dopiero po kilku sekundach Zubrow zorientował się, co to takiego. Do spróchniałych drzwi prowadziła ścieżka ułożona z betonowych płyt. Pułkownik wysunął się z włazu. Siedzące na ławeczce staruszki popatrzyły na niego z zaciekawieniem.
– Ej, babuleńki, gdzie znajdę niejakiego Pietrowicza?
Staruszki wymieniły spojrzenia. Potem jedna z nich machnęła chudziutką, wyschniętą ręką:
– Jedź prosto, wojaku, a jak dojedziesz do obory, o tam, niedaleczko, skręć w lewo i zaraz zobaczysz chatę Pietrowicza, stoi na wzgórku.
– Dziękuję, babko.
Po minucie Zubrow lekko zeskoczył z pancerza przed wskazanym domostwem. Drzwi, obite kutym żelazem, otworzyły się bezgłośnie. W progu stanął wysoki, jasnowłosy mężczyzna. W jego szarych oczach nie było strachu, niechęci ani zdziwienia. Zubrow nagle uświadomił sobie, jaki musi być brudny i zarośnięty. Łagodząc rozkazujący ton, jakim zwykł się posługiwać, zapytał:
– Ty jesteś Pietrowicz?
– Ja.
– Pomóż, Pietrowicz. Mam tam w środku, w wozie, rannego przyjaciela. Ma kulę w brzuchu. Umiera. Ludzie po drodze doradzili, żeby jechać do ciebie.
– Dawaj go tutaj.
Posłuszni rozkazowi Zubrowa żołnierze ostrożnie wynieśli rannego Dracza. Kapitan był nieprzytomny. Nosze, na których leżał, przesiąkły krwią.
Z wozu wyskoczyła zapłakana Lubka Tapeta. Nie zwracając na nikogo uwagi, podbiegła do noszy i położyła dłoń na czole rannego. Pietrowicz spojrzał i zwrócił się do Zubrowa:
– Wejdź do chaty.
Pułkownik przywitał się z młodą kobietą, która siedziała nad robótką.
– Daj, Mario, gościowi mleka – polecił Pietrowicz. Wziął z półki radiotelefon, nacisnął jakieś guziki i zaraz zaczął mówić: – Dobry wieczór, Siemion. Przywieźli mi tu rannego. Kula w brzuchu. Ile czasu potrzebujesz, żeby się przygotować? Dobra. Będziemy.
Zubrow nie zdążył się jeszcze zdziwić radiotelefonem w zabitej deskami wsi, kiedy do domu wszedł młodziutki chłopak, bardzo podobny do Pietrowicza, tyle że niebieskooki.
– Locha, leć do Łesi, powiedz, że ojciec prosi. Migiem!
Zubrow wypił przyniesione przez Marię mleko i obaj z Pietrowiczem wyszli na ganek. Dracz ledwo słyszalnie zajęczał. Pietrowicz przerwał milczenie:
– Pomożemy, jak umiemy. A reszta to już jak Bóg da. Sala operacyjna będzie gotowa za pół godziny. To zaraz obok. Nie trzeba go na razie ruszać. – Wskazał oczyma na rannego. – Niech poleży spokojnie. Nie jest zimno.
– Może się wykrwawić.
– O to się nie bój. O, Łesia idzie. Szczuplutka kobieta, zupełnie siwa, podeszła do noszy. Zubrow drgnął na widok jej twarzy. Kobieta władczym gestem odsunęła Lubkę, która podporządkowała się bez słowa protestu. Następnie zdjęła z brzucha Dracza opatrunek i przemyła ranę wilgotnym ręcznikiem. Na chwilę ukazały się brzegi wlotu kuli, po czym znów trysnęła krew. Ręka kobiety zawisła nad raną, po czym zaczęła się przesuwać w dół brzucha, nie dotykając go. Zubrow i żołnierze stali w milczeniu. W absolutnej ciszy Łesia zamruczała:
– Juszko, matko żylna, schowaj się, wracaj na miejsce, juszko. Jak nie ma wody pod kamieniem, tak ty, juszko, odpłyń strumieniem. W żyle się schowaj, życie zachowaj…
Łesia pochyliła się niżej i więcej nic nie można było dosłyszeć. Potem się wyprostowała i Zubrow znów zobaczył ranę. Jej brzegi się ściągnęły. Krew przestała płynąć. Łesia skwitowała ruchem ręki wszelkie wyrazy wdzięczności i podziwu, po czym oddaliła się.
– Ona jest znad Donu. To uciekinierka. Co się tam z nią działo, nikt nie wie. Z ludźmi w ogóle nie rozmawia. Gada tylko z bydlętami i ze wszystkim, co ziemia rodzi. Bez Łesi nie sadzimy teraz nic w warzywnikach. I chorymi też się zajmuje.
– A co jeszcze potrafi leczyć? – zainteresował się Zubrow.
Pietrowicz się uśmiechnął.
– No cóż, jeśli coś ci urwie głowę, ona ci jej z powrotem nie przyszyje. Ale baby mówią, że rodzić przy niej to prawdziwa przyjemność.
Beżowe kafelki, którymi wyłożono podłogę małej salki operacyjnej, już tak nie zdumiewały Zubrowa. Nalegałby być przy operacji, zresztą nie spotkał się z większym sprzeciwem. Musiał się jednak rozebrać, wziąć szybki prysznic i włożyć zielony fartuch i takiż czepek.
– Nie zwykłem, Pietrowicz, zadawać zbędnych pytań.
– Dobra, pytaj, o co chcesz. Widzę po oczach, że coś cię trapi, wyglądasz, jakbyś szedł na ścięcie. Nie chodzi chyba o rannego przyjaciela. No, pytaj.
– Przemierzyłem pół globu ziemskiego. Od afgańskiego Kandaharu do Westdorfu w NRD. Ale to, co widzę, w twojej wsi, w głowie mi się nie mieści. W kraju szaleje wojna domowa. Ludzie stali się gorsi niż szakale. Wokół krew, zarazy. A was to wszystko jakoś omija. Nie trzeba tu nawet mieć przy sobie broni. Przecież nie jesteś nawiedzonym, który nie wie, co to strach? I dookoła nie same anioły, a was nikt palcem nie tknie. Jak to się dzieje?
– Masz też kogo pytać. Myślisz, że ja sam wiem, dlaczego nas tu wszystkich nie powyrzynali? Może nasi ziomkowie bandyci za chwilę stworzą ideologię, zgodnie z którą postawią nas pod ścianą, nie oszczędzając małych dzieci? I co, dlatego mamy żyć w oczekiwaniu na tę chwilę? I tak dzieciaki chować? A do diabła starego, toć tu ludzie mieszkają. I pracują jak ludzie. I umrą jak ludzie, jeśli przyjdziecie ich wyrżnąć.
– Stop, zaraz, Pietrowicz! Zaliczyłeś mnie już do bandytów?
– A kimże ty jesteś? Nie obrażaj się, sam pomyśl. W każdym miejscu i w każdym czasie bandyci, złodzieje i ludzie uczciwi pozostają wobec siebie w określonych proporcjach. Żaden kraj sobie bez nich nie poradzi. Bez bandytów trudno się obronić. Bez złodziei i kanciarzy nie ma gospodarki i wymiaru sprawiedliwości. I lekarzy częściowo również. I odwrotnie, bez ludzi uczciwych cała ta hałastra nie przeżyje jednego dnia. Już próbowała, wymordowała wszystkich – i co? Choć wbijaj zęby w ścianę. Więc się opamiętali dranie, zaczęli uczciwych szanować. Dawno jesteś w wojsku?
– Od kadeckich czasów.
– W takim razie wiesz, co znaczą w wojsku fachowcy. Osiemnastoletni smarkacze, jeśli mają fach w ręku, są zawsze rozchwytywani. Czy to hydraulicy, czy jubilerzy, czy fryzjerzy – czym się zajmują w wojsku? Swoim fachem! A wy załatwiacie im fikcyjne przydziały, byleby tylko pracowali – naprawiali wam kanalizację albo czesali oficerskie żony a la Marylin Monroe. Więc kto kogo trzyma za gardło? Kto czyim kosztem żyje? Otóż to. Fachowcy zawsze są potrzebni, na nich wszystko się opiera. Jeżeli nas wyrżniesz, do kogo potem się zwrócisz, jak bieda przyciśnie? U nas każdy coś potrafi, innych nie trzymamy. Jednych przygnała wojna, inni sami przyszli. Wszystkie okoliczne bandy przywożą do nas rannych. Nawet jeśli spotkają się tutaj wrogowie, u nas spornych spraw nie załatwiają. I nie rabują, chociaż wiedzą, że byłoby co. Spójrz na swoich wojaków – mordy zakazane, a tu nie rozrabiają. Powąchali śmierci, to nie plują do studni.
– Więc Pietrowicz, zaliczasz mnie jednak do bandytów?
– A kimże ty jesteś? Człowiekiem pracy? Złodziejem? Nie. Bandytą.
– Jak to? Przecież służę uczciwie.
– A ciekawe, komu służysz?
– Nie jestem cywilem. Przysięgałem na…
– Nie usprawiedliwiaj się, że byłeś młody i głupi, więc przysięgałeś, komu popadnie. Przyrzekałeś bronić kraju przed wrogami, a co teraz robisz? Konwojujesz nie wiadomo skąd ładunek szczególnej wagi do Moskwy. Kontener mydła! To ci dopiero zadanie bojowe! Cała Rosja na ciebie patrzy – czy kremlowscy sklerotycy będą się mieli czym myć, czy nie? Tylko ojczyzny w to nie mieszaj. Przysięgałeś bandytom, więc sam też jesteś bandytą. Czemu nic nie mówisz? Nie zgadzasz się z tym, czy jak?
– Władza w kraju jest potrzebna. Inaczej zapanuje anarchia, chaos.
– A teraz nie ma anarchii? Dziesięć lat temu ludzie z głodu nie mieli sił się buntować! Co, może ci, którym przysięgałeś, myślą o czym innym, niż tylko jak wywieźć za granicę jak najwięcej złota i czym prędzej się stąd zmyć? Myślisz, że nie jest im wszystko jedno, co się tutaj stanie?
– Tak, to racja, Pietrowicz. Istnieją jednak szczególne okoliczności. Jeżeli nie dostarczę kontenera do Moskwy, moją rodzinną wieś pokryją ogniem artyleryjskim. Niby przez pomyłkę. A ja mam tam…
– Zaczekaj, pułkowniku! Powiedziałeś przecież, że mydło z kontenera ukradli?
– Prawda…
– A więc to ty postanowiłeś się poświęcić? Ty próbowałeś wyjaśnić, że żadnego tajnego ładunku nie było, tylko mydło? I co, jeżeli kogoś za to wykończą, to tylko ciebie jednego?
– Zobaczymy – wykręcił się Zubrow od jasnej odpowiedzi.
Pietrowicz nalał po stopce wódki.
Wypili w milczeniu. Zagryźli kiszonym ogórkiem domowej roboty.
– Mam do ciebie prośbę, Pietrowicz.
– Nie odmawia się człowiekowi w takiej sytuacji. Mów.
– Mam w pociągu dziewczynę. Zupełnie młodziutką. Nic nie umie robić, może ci to nie na rękę? Mógłbyś się nią zaopiekować?
– Pewnie jest w ciąży?
– Na to wygląda.
– Nie martw się. Chata jest duża, pomieścimy się.
– Nie wiem, jak mam ci dziękować.
– Daj spokój, o czym tu gadać. No, spać pora. Chociaż nie jesteś małym chłopcem, opowiem ci bajkę. Czytałeś w dzieciństwie mity greckie?
– Nie złożyło się. Mówiłem ci, korpus kadetów…
– Więc słuchaj. Jakieś trzy tysiące lat temu Grecy poróżnili się między sobą. Walczyli dziesięć lat i jedni drugich nie mogli zwyciężyć. A chodziło o to, żeby zdobyć stolicę. Więc co wymyślili? Zmajstrowali drewnianego konia, a w środku ukryli cały oddział. Potem ustawili konia pod murami miejskimi, niby jako dar pożegnalny. Tamci durnie ucieszyli się, wciągnęli go do miasta i zaczęli świętować. Wtedy grecki batalion wylazł z konia. Kto się napatoczył, tego wojownicy zabili, a potem otworzyli bramy miejskie dla swoich. No, teraz już chodźmy spać.
Wstali o świcie. Maria nakarmiła całe bractwo gotowanymi kartoflami. Pietrowicz pojechał z żołnierzami do eszelonu po Oksanę.
Do Zubrowa, który wyskoczył z BMD, podbiegł barczysty kapitan i zameldował:
– Towarzyszu pułkowniku, w czasie waszej nieobecności nic się nie wydarzyło.
– Świetnie. Zatankuj BMD do pełna. Załaduj uzbrojenie dla dwóch pododdziałów, żeby można było bronić wsi. Dołóż zapas paliwa. Nie żałuj niczego. Wykonać.
– Tak jest.
Zubrow i Pietrow weszli do przedziału dowódcy. Oksana rzuciła się witać pułkownika, ale speszył ją widok nieznajomego.
– Moja kochana dziewczynko, to jest Pietrowicz, poznaj go. Pakuj się szybciutko. Pojedziesz z nim. Nie mogę cię teraz zabrać do Moskwy. Nie bój się, wszystko będzie dobrze.
Oksana bez słowa weszła do przedziału. Żeby się nie rozpłakać, trzeba wstrzymać oddech i liczyć do dwudziestu. To najważniejsza wiedza, jaką sobie przyswoiła w szkole. Mężczyźni zakur2yli.
– Zobaczymy się jeszcze, Pietrowicz?
– Może i tak. Głupi mają szczęście, nie wiesz? Wrócisz po swoją Oksanę, a dzieciaczek będzie już w pieluchach brykał. Zabierzesz oboje i pojedziesz do rodzinnej wsi. Chociaż chyba nie dojedziesz. Już ty sobie na pewno znajdziesz coś takiego, żeby nie ujść z życiem.
– A wziąłbyś mnie do siebie na czeladnika?
– Nie, pułkowniku. Tobie inny los pisany, nie uciekniesz przed nim.
– Dzięki za wszystko, Pietrowicz. Dobry z ciebie chłop. A wokół swojej wsi wykop rów przeciwczołgowy. Na wypadek, gdyby mi się nie udało.
– A jakże! Jutro wyjdę z saperką jeszcze przed śniadaniem i zanim Maria usmaży jajecznicę, na pewno się wyrobię! Pięć metrów szerokości, dwa i pół głębokości. Co to dla mnie? Tyle co splunąć.
– No widzisz, znasz regulamin! – roześmiał się Zubrow. – A BMD umiesz prowadzić?
– Prowadziłem na szkoleniu.
– Wyładowałem ci go uzbrojeniem po brzegi. W dzisiejszych czasach przyda się w gospodarstwie.
– Dzięki, Zubrow.
– A skoro jesteś za leniwy, żeby kopać rów przeciwczołgowy, to już ja się postaram, żeby mi się udało.
W tej chwili wyszła Oksana z węzełkiem w ręku. Zubrow objął dziewczynę, szepcząc jej coś do ucha. Pietrowicz odwrócił się i zapatrzył w linię horyzontu.
– Witieńka! Wrócisz, prawda? Nic ci się nie stanie? – zapłakała dziewczyna.
– A co może mi się stać, maleńka? Przyjadę po ciebie. Bądź spokojna. Jeżeli coś mnie zatrzyma, a urodzi się dziewczynka, nazwij ją Oksana. A jeżeli będzie chłopiec, daj mu na imię, jak zechcesz.
– Witieńka, boję się.
– Nie bój się, głuptasku. Pietrowicz to uczciwy człowiek i żonkę ma dobrą. Nikt ci tu krzywdy nie zrobi. Lubka też tam będzie, i Dracz.
– Wydobrzeje?
– Oczywiście. Lekarz powiedział, że za dwa tygodnie będzie zdrów jak ryba. Moja dziewczynko kochana! Nie wolno płakać. To szkodzi dziecku.
– Wcale nie płaczę, co ty opowiadasz! Wszystko jest w porządku. Pocałuj mnie i idź. Idź, idź, nie oglądaj się. Pietrowicz, proszę mnie jak najprędzej stąd zabrać! Jedźmy! Długie pożegnania nie są dobre, prawda?
– Prawda, córeńko.
Oksana istotnie nie płakała – aż do zakrętu drogi. A potem Zubrow już nie mógł jej zobaczyć.