77856.fb2
Szef KGB Mudrakow był tego ranka jak zwykle świeży, dziarski i dobrze ubrany. Do rozpoczęcia dnia pracy pozostało mu jeszcze kilka minut. Jak zwykle, spędził je przed lustrem, umieszczonym w gabinecie tak, żeby niezbyt rzucało się w oczy, a jeśli już, to aby nie sprawiło wrażenia czegoś wstydliwie skrywanego.
Z lustra spoglądał na niego mężczyzna w średnim wieku, z wydatnym podbródkiem, odziany w nienaganny garnitur i skromny krawat, taki, żeby nie czepiał się go nikt z kolegów w Biurze Politycznym, nawet pod wpływem zgagi.
Wrócił za biurko i rozparł się w wygodnym fotelu. Przez pozostałe pięćdziesiąt minut starał się rozluźnić mięśnie karku i szyi. Potem się wyprostował. W tej samej chwili wszedł Pawlik i zameldował, że referent do spraw personalnych czeka ze sprawozdaniem. Mudrakow skinął głową i do gabinetu wpłynęła Wala Biriukowa, którą wtajemniczeni nazywali między sobą Damą Pikową. Te rzęsy w połączeniu ze strzałkami na pończochach mogłyby każdego oderwać od roboty. Ale Mudrakow już od dawna nie interesował się kobietami i stosunki między nim a Walą układały się idealnie. Ona mówiła mu „wy” i nie próbowała przełamać dystansu, była posłuszna, rzeczowa, na oko zaś robiła wrażenie nieujeżdżonej klaczki. On mówił jej „ty” i „Waleczko”, od czasu do czasu obdarowywał ją perfumami oraz czekoladkami i miał do niej absolutne zaufanie. Po zlikwidowaniu III Zarządu KGB (kontrola Armii Radzieckiej) Wala nie miała właściwie dokąd pójść. Gdyby nie Mudrakow z jego pomysłami w kwestii doboru kadr, musiałaby zaczynać karierę prawie od początku. Oboje doskonale o rym wiedzieli, choć nigdy nie poruszali tego tematu w rozmowach.
– Towarzyszu generale, przejęto materiał z poczty dyplomatycznej USA, którego nie udało się rozszyfrować. Niejaki Ross wiezie do ZSRR nieznany ładunek pod kryptonimem „Mydło”. W Moskwie jest z tym powiązany pracownik ambasady USA Harding. Sprawdziłam obu w naszym komputerze. Informacji o Hardingu jest dziwnie mało. Wygląda na to, że prócz pracy w ambasadzie niczym się nie zajmuje. Informacja o Rossie zawiera tylko datę i miejsce urodzenia. Za to tych dat i miejsc jest cztery.
– W ten sposób Amerykanie mogą kamuflować tylko swoich superagentów. Jeżeli to oczywiście nie jest błąd w oprogramowaniu – podsumował Mudrakow.
– Też pomyślałam, towarzyszu, że tej sprawy nie wolno pozostawić w gestii urzędu celnego. W jednym z listów Ross zapytuje Hardinga w żartobliwym tonie, jak podziała „Mydło” na rosyjską mentalność.
– Mentalność?
– Nasz dział informacji sporządził wykaz wszystkich znaczeń tego słowa wraz z komentarzami.
Biriukowa położyła na biurku pękatą teczkę.
– Cholerny język! Króciutko, Walu: podstawowe znaczenie tego słowa znają wszyscy, ale jaki jest jego zakres?
– Od cech charakteru narodowego po choroby psychiczne.
– Sprowadź mi konsultanta do spraw psychologii.
– Towarzysz Kunc już czeka w poczekalni.
– Wprowadzić.
Niemłody mężczyzna z profesorską siwizną, laureat nagród państwowych, as ekspertyz psychologicznych dotyczących przestępców politycznych, przywitał się z szacunkiem, ale bez szczególnego onieśmielenia.
– Towarzyszu Kunc, co możecie mi powiedzieć o możliwościach oddziaływania na mentalność?
– Specjalne laboratorium, którego kierownictwo mi powierzono, zajmuje się tą kwestią już od dwóch lat. Ośmiotomowe sprawozdanie z przebiegu prac mogę przedstawić za miesiąc. Preliminarz wydatków na bardziej szczegółowe badania dostarczę jutro. Brakuje nam etatów, towarzyszu generale. Przydałby się instytut.
– Proszę mi przedstawić w dwóch słowach wyniki badań przeprowadzonych przez te dwa lata.
– Oddziaływanie na mentalność dzieli się na kontaktowe i bezkontaktowe. Prace nad oddziaływaniem
– kontaktowym prowadzono od dawna. W przeszłości najlepsze rezultaty osiągnęli: hiszpańska Inkwizycja, następnie… no, Niemcy, jednakże do doskonałości doprowadzili je nasi rodzimi specjaliści. Kwestia oddziaływania bezkontaktowego jest znacznie bardziej skomplikowana. Badania teoretyczne dają podstawy do przypuszczeń, że oddziaływanie bezkontaktowe może być o wiele silniejsze, a przede wszystkim – długotrwałe.
– Wyjaśnijcie to szczegółowo.
– Najlepiej zbadaną metodą jest hipnoza. Następnie parapsychologia. Niektórzy ludzie (jest ich bardzo niewielu) potrafią za pomocą sugestii wpajać innym, co tylko zechcą i kontrolować ich zachowanie. Nie wyklucza się możliwości stworzenia aparatury wzmacniającej takie zdolności. Za jej pomocą zwyczajny człowiek mógłby podporządkować sobie duże grupy osób. Na skonstruowanie takiej aparatury potrzebowalibyśmy dodatkowych funduszy i zwiększonej liczby etatów. Jestem pewien, że w ciągu pięciu-sześciu lat osiągnęlibyśmy pożądany rezultat.
– I jak by to wyglądało?
– Byłoby to coś w rodzaju hełmu, połączonego z systemem zasilania. Człowiek nakłada to na głowę i nakazuje innym, co uzna za stosowne. Ci zaś pod wpływem wzmocnionego biopola wykonują polecenia. Bardziej szczegółowo mogę to przedstawić za tydzień wraz z preliminarzem wydatków.
– Możecie iść, Kunc. Wezwiemy was za trzy dni. Żeby mi wszystko było gotowe. I – sprawa ściśle tajna.
Pozostawszy sam na sam z Walą, Mudrakow zaczął się przechadzać po gabinecie.
– Cóż, Walu, czy to wygląda na mydło? Czy jednak ci dranie Amerykańcy nas wyprzedzili?
– Kopiowanie wypada taniej niż prace konstrukcyjne, towarzyszu generale. Skoro towar sam pcha się nam w ręce…
– Nikt prócz mnie i ciebie nie ma prawa wiedzieć o tej rozmowie. Kunca, jak przyniesie sprawozdanie
– do specobróbki. Ale nie na długo, góra na dwie doby, żeby nie było szumu. Uzupełnienia do sprawozdania niech pisze własnoręcznie. A potem wypadek samochodowy. Tylko porządnie, żeby nie było śladów! Opracuj mi tymczasem raport dla Biura Politycznego. Tylko jak najzawilej. O tym, co mówił Kunc, ani słowa.
Wala odpłynęła wykonać polecenie, a Mudrakow obrócił się z fotelem i zagapił w okno na wróbelka skaczącego po gałązce. W ostatnich latach szefowie KGB zmieniali się często. Nie wszyscy szli w odstawkę z własnej woli. Poprzednik Mudrakowa zmarł na zawał serca. Zawał był tak oczywisty, że nawet nie przeprowadzono sekcji. Wiedząc o tym wszystkim, Mudrakow od dawna już rozważał, jak ująć ciężki ster władzy w swoje ręce. No bo jeżeli nie KGB, to kto wyprowadzi kraj z kryzysu?
Profesor Kunc przez całą resztę dnia był nie w sosie. Miał prawie pewność, że teraz dotacje na badania popłyną obfitym strumieniem. Jak sporządzić sprawozdanie, żeby wyglądało solidnie i obiecująco
– wiedział najlepiej w całej Akademii Nauk. Co do tego, jak się rozliczy z rezultatów badań za pięć, sześć lat, nie miał obaw. Jednak szefowie KGB w ostatnich latach zmieniali się często. I nie wszyscy szli w odstawkę z własnej woli.
Posiedzenia Biura Politycznego odbywały się ostatnimi czasy w kremlowskim bunkrze. Dla uniknięcia ekscesów. Wystrój wnętrza sali posiedzeń niczym się nie różnił od zwykłego. Były nawet udrapowane kotary, zawieszone na nieistniejących oknach. Na ścianie mozaika, przedstawiająca Lenina stojącego na samochodzie pancernym. Fotele wygodne do siedzenia, ale zbyt mało przytulne, by się w nich zdrzemnąć. Słowem, wszystko jak należy.
Słuchano sprawozdania szefa KGB. Mudrakow mówił dziś dłużej, niż zazwyczaj. Jakoś tak usypiająco.
– Na zakończenie pragnę powiedzieć, że nasi dzielni czekiści jak zwykle stoją na wysokości zadania. Oto drobny przykład ich wspaniałej pracy. Niedawno przejęliśmy prywatny list niejakiego Rossa, Amerykanina, do jego rzekomego przyjaciela Hardinga, pracownika ambasady amerykańskiej w Moskwie. Naszą uwagę zwróciło zupełnie błahe zdanie: „Jak podziała mydło na rosyjską mentalność”. Analiza wykazała, że mieliśmy rację. Jak się okazuje, Ross jest wysokiej rangi agentem CIA. Obecnie przewozi drogą morską do Odessy specjalny ładunek pod kryptonimem „Mydło”. Niebawem pracownicy KGB powitają go tam i wraz z ładunkiem dostarczą do Moskwy.
– Wszyscy wiemy, ile pracy mają organy bezpieczeństwa – odezwał się, nie wstając, minister spraw wewnętrznych Wanin. – Po co je tak obciążać? Z tą sprawą poradzi sobie urząd celny. Poślę swojego zastępcę, żeby wszystkiego dopilnował.
– Ależ po co, towarzyszu Wanin – odparł niedbale Mudrakow. – To rutynowa operacja. Moi chłopcy sami sobie poradzą.
– A co to jest mentalność? – zapytał drugi sekretarz KC KPZR. Pod nieobecność sekretarza generalnego, który był jednocześnie prezydentem państwa, pełnił jego obowiązki.
Zabrał głos stojący za jego plecami referent:
– Pozwolicie, towarzyszu, zadzwonić do konsultanta?
– Dzwoń.
Referent przeszedł w kąt gabinetu i usiadł przy telefonie. Drugi sekretarz oświadczył z namaszczeniem:
– Odłóżmy na razie kwestię, kto ma przeprowadzić wzmiankowaną operację. Wysłuchamy konsultanta, a potem podejmiemy decyzję. Na razie zaś wysłuchajmy ministra finansów.
– Sytuację finansową w kraju w ostatnim miesiącu można uznać za całkowicie zadowalającą. Pogorszenie następuje nawet wolniej, niż zakładaliśmy. Kurs rubla w stosunku do dolara w okresie sprawozdawczym obniżył się zaledwie o osiem procent. Dolar amerykański kosztuje obecnie na czarnym rynku sto dwadzieścia rubli. Co prawda z papierem są pewne problemy. Z którymi zresztą można się uporać, jeżeli zaczniemy drukować banknoty o nominałach dziesięć tysięcy rubli.
W tym momencie bezszelestnie powrócił referent i minister finansów umilkł.
– Drugi konsultant do spraw mentalności czeka przy telefonie.
– A dlaczego nie pierwszy? – Drugi sekretarz KC podniósł brew.
– Pierwszy konsultant zginął wczoraj w wypadku samochodowym, który wydarzył się w piętnaście minut po tym, jak konsultant opuścił gmach KGB, gdzie przez dwie doby udzielał konsultacji.
Drugi sekretarz dość długo celebrował milczenie. Przez ten czas Mudrakow zdążył w wyobraźni przekazać żwawego referenta do specobróbki z zaleceniem, żeby ten nie zmarł bez wyraźnego rozporządzenia. Wreszcie drugi sekretarz przemówił:
– A więc, towarzysze, powierzmy przeprowadzenie operacji „Mydło” ministrowi obrony. Kontener z ładunkiem i tego agenta niech dostarczą na nadzwyczajne posiedzenie Biura Politycznego, i wtedy razem zbadamy, o co tu chodzi. W cieplej przyjacielskiej atmosferze. Czy ktoś jest przeciw?
Nikt nie był przeciw i wszyscy przystąpili do dyskusji nad emisją banknotów o dziesięciotysięcznym nominale.
– Można wejść?
– No, wchodź.
Młodo wyglądający pułkownik dziarsko stuknął obcasami i zameldował:
– Towarzyszu generale, pułkownik Zubrow melduje się na rozkaz!
Dowódca Odeskiego Okręgu Wojskowego Gusiew obrzucił ciężkim spojrzeniem ramiona eleganckiego pułkownika.
– Umiesz tańczyć hopaka?
– Nie próbowałem.
– A gdybyś spróbował?
– Potrafię! – z przekonaniem wyrąbał pułkownik.
– Potrafię! – przedrzeźniał go generał. – Pisałeś raporty z prośbą o przeniesienie?
– Pisałem.
– Dużo?
– Dużo.
– Nie zdążył jeszcze zagrzać miejsca na stanowisku, a już napisał więcej raportów niż Wysocki piosenek. W twoim wieku, pułkowniku, powinieneś jeszcze być majorem, a ty już jesteś szefem wywiadu Odeskiego Okręgu Wojskowego. Służysz na etacie generalskim. Wkrótce będziesz generałem, dostaniesz portki z lampasami. Napisałem już wniosek. Nie możesz tu usiedzieć?
– Nie mogę, towarzyszu generale.
– Przecież nie jest ci u mnie źle. Cenię cię. Wyróżniam.
– Praca biurowa to nie dla mnie. Ciągnie mnie do akcji. Jestem przecież wywiadowcą. I całe życie pracowałem w terenie.
– A generalskie portki cię nie nęcą?
– Nęcą. Ale w działaniu, towarzyszu generale! W śmiertelnie ryzykownych akcjach. Skapcaniałem tutaj.
– Patrzcie go, rwie się do akcji! – burknął generał. – A myślisz, że ja chcę tutaj kisnąć? Jestem żołnierzem. Cały Afganistan przemierzyłem. Ale przecież ktoś musi siedzieć w sztabach! No i siedzimy. I nie piszemy raportów. A jeżeli nawet piszemy, to nie aż tyle… co poniektórzy pułkownicy. Ech, ty, pisarzu. Nie bądź taki Mendelejew. Chojrak. Pawlik Morozow. Już niedługo będziemy mieli akcje. Rozwalili kraj. Doigrali się. Napaskudzili. Ale do rzeczy. Powierzam ci, pułkowniku, odpowiedzialne zadanie rządowe. Sformujesz z żołnierzy Specnazu samodzielny batalion. Dwustu-trzystu chłopa. Wybierzesz ich sam. Uzbroisz, jak będziesz chciał. Amunicji weźmiesz, ile uznasz za stosowne, i ruszysz pełnym gazem. Zadanie: odebrać w porcie tajny ładunek szczególnego znaczenia i dostarczyć go do Moskwy. Tam będą czekać ludzie z Biura Politycznego. Na przygotowania masz trzy dni. Udzielę ci wszelkiej pomocy. Dam wszystko, o co poprosisz. Wszystkie wydziały sztabu okręgu są do twojej dyspozycji. Od szefa topografii pobierzesz wszystkie potrzebne mapy. W wydziale ósmym otrzymasz jutro przepustki z podpisami członków Politbiura. Co prawda, teraz nie na całym terytorium kraju uznają te podpisy, tak że będziesz się musiał przedzierać.
– Przedrę się.
– Jesteś spod Smoleńska, pułkowniku?
– Tak jest.
– Twoja wioska leży nad Dnieprem, niedaleko poligonu artylerii?
– Tak jest – z niejakim zdziwieniem przytaknął pułkownik.
– Więc jest tak: twoją wioskę mogą ostrzelać ogniem artyleryjskim. Przez pomyłkę. Jeżeli nie dostarczysz ładunku. I moją wioskę też. Jestem spod Kaługi, cała moja rodzina tam mieszka. Natomiast za wykonanie zadania nie obiecują nam niczego. Ale jeżeli go nie wykonasz, pułkowniku, powieszą cię na lufie armatniej. Jeśli jeszcze będziesz żył. A twoich chłopców przerobią na mydło – mamy właśnie deficyt! No i czego szczerzysz zęby?! Cieszysz się, żeś się wyrwał z gabinetu? Że idziesz do akcji?
– Tak jest.
– Bardzo?
– Bardzo.
– No to tańcuj hopaka, sukinsynu!
Gdziekolwiek pojawiał się Czyrwa Lider w swoim samochodzie, wszędzie zwracano nań uwagę. Obstępują, oglądają, dotykają. A było na co patrzeć. Samochód mocno stał na sześciu grubych terenowych kołach, po trzy z każdego boku, jedno tuż przy drugim. Czuło się siłę w króciutkim, niskim kadłubie, widziało się od razu, jak ten niezwykły wóz gna po nieprzebytych błotach i trzęsawiskach, i można było sobie wyobrazić, że to cacko potrafi także pływać: jego kadłub bardzo przypominał łódkę, krótką, szeroką, płaską łódkę na jakieś pięć osób. Każdy starał się odgadnąć nazwę tego samochodu. Ale nikomu się to nie udało. A kierowca auta, Czyrwa Lider, w wypłowiałym niebieskim berecie wojsk powietrznodesantowych, milczał wyniośle, nie odpowiadając na pytania gapiów. Samochód zaś nazywał się GAZ-166. Na uzbrojenie wojsk powietrznodesantowych i pododdziałów Specnazu został przyjęty jakieś pięć lat temu, ale zaliczono wóz do wyposażenia tajnego i mało kto go widział. Teraz jednak nastały takie czasy, że nie było już po co ukrywać takich rzeczy i sporo do niedawna tajnych typów wozów bojowych pojawiło się na ulicach miast oraz na polnych drogach. No i właśnie Czyrwa Lider siedzi za kierownicą swego GAZ-a-166, milczy, czeka. Na kogo i na co czeka, to tajemnica. A czeka na samego dowódcę, pułkownika Zubrowa, którego przywiózł do sztabu okręgu. Minuty mijają, a pułkownika nie ma. Czyrwa Lider siedzi, nie traci czasu, popatrując na kobitki. Cholernie ładne są kobitki w Odessie. Jedna w drugą, jedna w drugą. Nie dają Czyrwie Liderowi spokoju. Czyrwa siedzi dumnie, nic po sobie nie pokazuje, nie ogląda się za nimi. Broń Boże. Ale dusza żołnierzyka aż się do nich wyrywa. Niczego w życiu tak by nie chciał, jak dorwać taką, uch, dorwać! O, tam, jaka panna zasuwa…
– Nie czekaj na mnie.
Czyrwa Lider aż podskoczył – dowódca! Zupełnie nie zauważył kiedy pułkownik podszedł. Ale Zubrow nie spostrzegł roztargnienia swego kierowcy. Był zaabsorbowany czym innym.
– Nie czekaj na mnie – powtórzył. – Przejdę się, muszę pogłówkować.
– Tak jest, nie czekać! – szczeknął Czyrwa Lider. Silnik zaryczał, dmuchnął siwym dymem, GAZ-166 zakołysał się sprężyście i pognał, zadzierając drapieżny pysk, przyciągając spojrzenia przechodniów.
Pułkownik Zubrow został sam. Miał nad czym główkować.
Rozdział 3
POSKROMIENIE NIESFORNYCH (ZŁOŚNIKÓW)
Wszyscy w Odessie jak jeden mąż twierdzili, że na ulicach jest teraz niebezpiecznie. Krążyły słuchy, że patrole się rozbestwiły i strzelają do każdego, kto się nawinie, nawet w dzień. Że władze szykują się, żeby dać nogę. Że KGB na ostatek niszczy nie tylko archiwa, ale i wykańcza ludzi według list – a z tego wniosek, że siedzieć w domu też niebezpiecznie.
– Skoro na ulicy takie okropieństwa i w domu takie okropieństwa, to pojeżdżę sobie tramwajem! – filozofował kosmaty staruszek ku uciesze całego wagonu.
Zubrow miał przejechać trzy przystanki. Najlepszy sposób na koncentrację – to odprężyć się przed skokiem. Dlatego właśnie wybrał tramwaj, chociaż samochodem byłoby szybciej. W tramwaju było ciasno i wesoło. Potężnej postury dama z mocarnym biustem na każdym zakręcie waliła się na Zubrowa, powtarzając:
– Przepraszam, młody człowieku! Toż to nie motorniczy, to koszmar! Że już nie wspomnę o tym, że rozgnietli wszystkie pomidory i trzymam je, żeby na pana nie kapać.
Na przednim pomoście zastanawiano się, czy przecinkowiec cholery zniknie z zatoki, kiedy komuniści opuszczą miasto:
– Cholera ciągnie do cholery!
Z tyłu kilku wyrostków dostosowywało stare przyśpiewki do nowej sytuacji:
Na Deribasowskiej Wieczorem o szóstej Wodę wyłączyli A jednej staruszce…
Jaki los młodzi chuligani przewidywali dla „jednej staruszki”, pozostało tajemnicą.
– Śpiewacie, dzieci grzechu? Narodzie bezecny, narodzie skażony bezprawiem, plemię bandyckie, na pohybel wam! – wykrzykiwał, przepychając się na przedni pomost, zasuszony oberwaniec z błędnym wzrokiem, w dziecięcym kapelusiku.
– Misza! Przepuście Miszę! – zaczął naraz krzyczeć cały wagon.
Misza-prorok był najwybitniejszym wariatem w mieście, postacią nawet bardziej popularną, niż starucha z czarną kurą. Mówiono o nim, że jak Misza rzuci klątwę, to święty Boże nie pomoże. Kiedyś przewodniczący rady miejskiej Sinica miał nieszczęście zwrócić na siebie jego uwagę. Misza spokojnie przechodził przez jezdnię, jak zwykle ignorując sygnalizację świetlną, samochody i całą resztę. W tej właśnie chwili czarna Wołga przewodniczącego o mało Miszy nie przejechała, zakłócając jego medytację. Misza podniósł dłoń w ślad za oddalającą się Wołgą i rzucił klątwę.
Po tygodniu Sinicę zdjęto ze stanowiska i postawiono przed sądem za przekręty mieszkaniowe. Najbardziej fascynujące było zaś to, że żaden z jego następców nie utrzymał się długo na stanowisku i wszyscy trafiali do paki.
Zubrow, oczywiście, nie miał o tym pojęcia. Ale i na nim zrobił wrażenie przemarsz Miszy przez zatłoczony wagon. Prorok nie musiał nawet zwalniać kroku.
– Ziemia wasza splądrowana; miasta wasze spalone ogniem; pola wasze na waszych oczach pustoszą obcy…
W ten sposób doszedł do Zubrowa; tu się nagle zatrzymał i wycelował w pułkownika koślawy palec z pękniętym paznokciem.
– Ty! Słuchaj, bezecny! Albowiem jarzmo, skuwające go, buławę, porażającą go, pałką ciemiężcy jego – kto skruszy? W ręce twoje przekazuje Pan całe naczynie plugastwa!
Zubrow usiłował się cofnąć, nie miał jednak postury myszy, więc tylko wbił się łopatkami w sprasowany tłum za sobą. Wionęło nań czosnkiem i brudnymi łachami. Misza ruszył dalej, nie zaszczycając go już uwagą.
I Zubrow zupełnie nie rozumiał, dlaczego pasażerowie, zwarłszy szeregi po przejściu Miszy, wpatrywali się w niego, Zubrowa, dopóki nie wysiadł na swoim przystanku.
– Kapitan Dracz!
– Jestem!
– No, wejdź!
– Towarzyszu pułkowniku, kapitan Dracz melduje się…
– Siadaj – przerwał Zubrow.
Kapitan usiadł na brzeżku krzesła. Dawno, dawno temu dwaj młodziutcy podporucznicy Dracz i Zubrow przybyli do uroczego miasteczka Czerkasy, by tam rozpocząć służbę. Od tego czasu upłynęło w Dnieprze dużo wody.
Od pierwszego dnia Dracza porwała fala kariery i niosła go coraz wyżej i wyżej. Po pół roku dowodził już kompanią zwiadu dalekiego zasięgu, po roku awansowano go przedterminowo na pełnego porucznika, a rok później – również przedterminowo na kapitana. A porucznik Zubrow nadal tyrał jako dowódca grupy zwiadu dalekiego zasięgu. Los rzucił ich w różne zakątki kraju i zetknął znowu po pięciu latach: obaj byli kapitanami. I znów los ich rozdzielił, i znów połączył. I oto siedzą naprzeciw siebie – pułkownik (na etacie generalskim) Zubrow i kapitan (wciąż jeszcze na etacie kapitańskim) Dracz. Takich kapitanów w Armii Radzieckiej nazywają – nawiązując do Juliusza Verne’a – piętnastoletnimi kapitanami. Dracz wiedział, że wkrótce jego stary druh Witia Zubrow otrzyma szlify generalskie, wiedział, że już teraz Zubrow ma generalskie uprawnienia i przywileje, toteż od dawna dzieliła ich owa niewidzialna granica, po jednej stronie której byli „dawno, dawno temu dwaj młodzi podporucznicy…”, a po drugiej – dowódca i podwładny. Dziś jednak Zubrow nie rozkazywał swemu dawnemu dowódcy kompanii, ale raczej proponował.
– Sprawa wygląda tak: polecono mi stanąć na czele specjalnego batalionu i wykonać odpowiedzialne zadanie rządowe.
Dracz milczał, aluzja odbiła się rykoszetem od jego uszu. Wobec tego Zubrow sformułował swoją propozycję dokładniej.
– Potrzebny mi w batalionie sensowny, gospodarny chłop na stanowisku kwatermistrza. Musi to być ktoś, kogo bym znał od dawna i całkowicie mu ufał. Nie znasz kogoś, kto by się nadawał na to stanowisko?
Dracz długo myślał, wreszcie wzruszył ramionami: nie, nie zna takiego kandydata. Zubrow zdawał sobie sprawę, że ani perswazje, ani obietnice nic nie dadzą. Oczywiście można wydać rozkaz… Ale sytuacja była nietypowa.
– No, dobra, kapitanie. Rozumiem. Wojsko cię nie rozpieszczało i od dawna masz go dosyć. Nie będę cię zmuszał. Możesz odejść.
Kapitan Dracz wstał, trzasnął obcasami i wyszedł.
– Stój! – krzyknął Zubrow. – Zaczekaj. Nie pożegnaliśmy się. Ty zostajesz tutaj, a mnie diabli niosą nie wiadomo dokąd. Nie wiem, czy się jeszcze spotkamy. Uściskajmy się, Wania. O, właśnie. Tyleśmy razem przeszli. Pamiętasz, Wania, jak zdobyliśmy pałac prezydencki gołymi rękami?
– Pamiętam, towarzyszu pułkowniku.
– Ty i ja, i grupa Specnazu.
– I rzeczywiście obeszło się bez strzelaniny. Gołymi rękami.
– Tworzyliśmy razem historię, Wania, choć co prawda, ta cholera historia nie uwieczniła naszych imion.
– Zrobiliśmy swoje, nie mam żalu do historii. Może to i dobrze, że nie uwieczniła naszych imion – sprawa nie była całkiem czysta.
– Ano, nie całkiem, Wania, nie całkiem. Cóż, żegnaj, na mnie już czas.
– Znowu będziecie tworzyli historię, towarzyszu pułkowniku?
– Nie wiem, może. Mam nadzieję, że tym razem historia nie będzie taka brudna.
– Towarzyszu pułkowniku, to weźcie mnie ze sobą.
– Jako kwatermistrza?
– Jasne.
– Ręka, Wania?
– Ręka, towarzyszu pułkowniku!
– To dobrze. Teraz w specjalnym batalionie Specnazu jest nas dwóch.
– Skąd weźmiemy resztę?
– Na razie nie wiem. W Siódmej Brygadzie Specnazu służy ponad tysiąc zabijaków. Jest młode wojsko, chłopcy bez doświadczenia, ale ślepo posłuszni. Są średniacy – doświadczeni i karni, i jest rezerwa – bardzo doświadczeni i kompletnie niezdyscyplinowani.
– Weźmiemy rezerwę, towarzyszu pułkowniku.
– Ryzykowne.
– Zaryzykujemy.
REZERWA JEST PEWNA, JAK UPADEK KAPITALIZMU! – wypisała na ścianie trzynastej kompanii czyjaś zuchwała ręka. Hasło było stare i w obecnych czasach już nie tak oczywiste.
Siódma Brygada Specnazu miała w swym składzie pięć kompanii z nazwami, ale bez numerów, i dwanaście kompanii (połączonych w cztery bataliony) z numerami, ale bez nazw. W okresach zwalniania roczników do cywila, pojawiała się na jakiś czas jeszcze jedna numerowana kompania – trzynasta. Wcielano do niej z całej brygady żołnierzy i kaprali, którzy już prawie odbyli służbę, aby swym wyglądem, słownictwem i zachowaniem nie psuli ogólnego obrazu. Pod względem stanu osobowego trzynasta kompania przewyższała nawet batalion, ale jako siła bojowa równała się zeru, a nawet wartości ujemnej. Gdy tylko w brygadzie pojawiała się trzynasta kompania, utrzymanie w ryzach brygady stawało się o wiele trudniejsze. Oddziaływanie trzynastej kompanii na wszystkie pozostałe kompanie i bataliony było dokładnie takie, jak oddziaływanie czarnobylskiej elektrowni atomowej na otaczające ją środowisko. Rezerwę trzymano w trzynastej kompanii przez ostatnie dni przed rozpuszczeniem do cywila. Kiedy zaś rezerwiści rozjeżdżali się po domach, trzynasta kompania całkowicie się przeobrażała. Przyjmowała w swoje mury około trzystu poborowych i uczciwie wyciskała z nich pot, krew i łzy. I grzmiały pieśni bojowe, i dudniła ziemia pod uderzeniami okutych butów, i lśniły latryny, wyczyszczone przez kotów szczoteczkami do zębów. Rekruci strzelali po raz pierwszy z własnej broni, składali przysięgę na wierność ojczyźnie, po czym wcielano ich do pododdziałów bojowych i trzynasta kompania przestawała istnieć do chwili, gdy znów trzeba było zebrać z całej brygady tych, którym kończyła się służba, i odizolować ich od całej reszty.
Czas taki właśnie nadszedł, i trzynastą kompanię wypełniał zgiełk trzystu chłopaków, zabijających czas w oczekiwaniu na nieuniknione i teraz już bliskie zwolnienie do cywila. I wszyscy wypisywali zuchwałe hasła. Te same, które kiedyś jako młode wojsko, ścierali ze ścian po odejściu poprzednich roczników.
Przechodzenie pod oknami trzynastej kompanii jest raczej niebezpieczne. Z okien budynku wylatują puste butelki po wódce, przy czym mają zwyczaj wylatywać właśnie w tym momencie i w tym kierunku, z którego pojawia się nieostrożny przechodzień. Trzynasta kompania jest ogrodzona drutem kolczastym i strzegą jej uzbrojeni wartownicy. Tyle tylko, że drut ktoś regularnie przecina, a uzbrojony patrol pod naporem rezerwistów często odchodzi na bezpieczną odległość, przywracając rezerwie święte prawo obcowania ze światem zewnętrznym. I rozbrzmiewają świńskie przyśpiewki z koszarowych okien, i baby się sprowadza na całą noc, a nawet na cały dzień, i wychodzą nocami z trzynastej kompanii dzielni junacy ścierać się w walce wręcz z każdym, kto im się nawinie.
Nawet oficerom niezręcznie jest przechodzić pod oknami trzynastej kompanii. Zgodnie ze starą tradycją przechodzącym oficerom pokazuje się przez okno tyłek. Nie tyłek w portkach, ale goły. W dodatku nie zwyczajnie goły, jak na burżuazyjnym Zachodzie z okna przejeżdżającego samochodu; tu wystawia się tyłek z charakterystycznym, jemu tylko właściwym odgłosem. Oficer mógłby oczywiście wejść do środka, znaleźć żartownisia i przykładnie go ukarać. Ale jak go znaleźć? Ustawić w szeregu trzystu chłopa, kazać spuścić portki i szukać właśnie tego zadka, który go obraził swym wstrętnym widokiem i pogardliwym odgłosem?
Oficerowie starali się więc nie spacerować bez potrzeby pod oknami trzynastej kompanii. A jeżeli już musieli, to obchodzili przeklętą kompanię jak największym łukiem.
A w trzynastej kompanii wesoło. Tu się pije i pali podły tytoń. Tu się rżnie w karty, przegrywając swoje i cudze, tu noże latają, wbijając się we wszystko, co popadnie. Czasem nawet latają saperki. Zdarza się – że i siekiery. I pisk dziewuch, które nie wiadomo jak ominęły wysokie mury i ogrodzenia z drutu. A do grzechu cudzołóstwa trzynasta kompania ma wielką słabość.
Wśród wrzasków i śmiechu, w dymie papierosowym, na specjalnie dla niego zrobionym łóżku (na normalnym się nie mieścił) leży olbrzymie chłopisko; rzadko kiedy natura tworzy takich na podziw całej reszcie ludzkości. Nad jego łóżkiem wisi tabliczka, zdjęta ze sztabowego sejfu: NIE OBIJAĆ! W RAZIE POŻARU WYNOSIĆ W PIERWSZEJ KOLEJNOŚCI. Olbrzyma otacza tłum przyjaciół i wielbicieli. Rozbrzmiewa nad nim chór pytań: „Wiesz, Sałymon?…”„A pamiętasz Sałymon, jakeśmy wtedy w Bułgarii?…”, „A pamiętasz, jak tamtej nocy?…”
Sałymon wszystko pamięta, wszystko wie. Jego twarz, zeszpeconą szramą biegnącą przez cały policzek, rozjaśnia uśmiech.
– Sałymon, a jak nagle przyjdzie tu szef kompanii?
– Na chuju go wyniosę!
Trzynasta kompania pokłada się ze śmiechu.
– Sałymon, a jak przyjdzie dowódca brygady?
– To go tak kopnę w dupę, że jak będzie leciał przejściem, to wszystkie stołki uszami poprzewraca!
Znowu wybuch śmiechu.
– Sałymon, a jak sam Zubrow przyjdzie?
– A co mi tam Zubrow? Co to, czy ja się boję Zubrowa? Jasne, z nim trzeba postępować specjalnie. Powiem mu grzecznie: pan będzie łaskaw opuścić moją chawirę…
Już dopowiadając te słowa, Sałymon poczuł, że śmiechu w odpowiedzi nie będzie. Urwał. Nagle zapadła zupełna cisza. Sałymon odwrócił się, żeby zobaczyć, co ją spowodowało…
I natknął się na twarde spojrzenie.
Tuż obok, nie wiadomo skąd, pojawił się w przejściu między łóżkami pułkownik Zubrow, były dowódca pierwszego batalionu, w którym Sałymon rozpoczynał służbę, następnie dowódca Siódmej Brygady Specnazu, a teraz już szef wywiadu całego Odeskiego Okręgu Wojskowego…
Zubrow zawsze wszystkim imponował. Już choćby tym, że w każdej sytuacji miał lśniące oficerki. Wyglądało na to, że błoto się ich nie ima. We wszelkich okolicznościach, na najbardziej błotnistym poligonie świata, na przykład szyrokołanowskim, gdzie piechota przez wieki mięsiła glinę, niemal w niej tonąc, buty Zubrowa lśniły srebrnym blaskiem. Nikt nie znał sekretu jego butów: czy fruwał nad ziemią, czy może wszędzie zabierał ze sobą szczotkę i, gdy tylko zostawał sam, zajmował się tylko butami?
Poza tym Zubrow miał jeszcze inne zdumiewające właściwości. Na przykład diabelski uśmiech. Nikt nigdy nie widział go ponurego. Jego oślepiający uśmiech znało całe miasto, tak zresztą jak wszystkie inne miasta, do których rzucała go służba. Teraz też stał sobie, uśmiechał się ironicznie i wesoło, i zupełnie nie bał się tłuszczy, w każdej chwili gotowej się rozszaleć. I już za jego plecami niesforna rezerwa zaczynała ukradkiem wygładzać odzież, chyłkiem poprawiać0 pasy. A rozpustne dziewki, jakby pod wpływem jakiejś dziwnej mocy, pierzchły wszystkie naraz, i to tak, że trudno by je było odnaleźć.
Sałymon zachodził w głowę, skąd ten szatan w glansowanych butach miał tyle odwagi, żeby się pojawić w trzynastej kompanii. Skąd się bierze jego siła, która od razu ukróciła samowolę nagle przycichłego tłumu? Gdyby się pojawił z automatem w rękach, to jeszcze zrozumiałe, ale przyszedł bez automatu i bez ochrony. I widać właśnie brak broni i ochrony, właśnie ten beztroski uśmiech sparaliżowały wszystkich obecnych, zmuszając ich do zamilknięcia. Sałymon poleżał jeszcze chwileczkę, wstał zgarbiony i zaczął przestępować z nogi na nogę, zastanawiając się, jakby tu zatuszować swój żart. Popatrzył na swoje dłonie, na czubki butów, podrapał się po karku i zapytał:
– Mam nadzieję, towarzyszu pułkowniku, że was nie obraziłem?
– Uspokój się, Sałymon, nie obraziłeś. Obrażają się tylko ludzie słabi. Na obrażalskich lachę się kładzie i dalej jadzie. Spodziewam się, że nie zaliczasz mnie do mięczaków? Ale kładź się, kładź. Dlaczego wstałeś?
– Nie, towarzyszu pułkowniku, nie położę się. I nie jestem zadowolony z waszej odpowiedzi. Jak to wygląda: robię sobie z was jaja i nic mi za to nie będzie?
– Zupełnie nic. Co ci można zrobić? Już swoje odsłużyłeś.
Sałymon nie posiadał się z ciekawości. Nie. Zubrow nie z tych, co by puścili płazem obrazę.
– Więc mówicie, że nic mi nie będzie?
– To zależy. Jeżeli uważasz się za cywila, to choćby zaraz wypiszę ci dokumenty. Do rozkazu ministra obrony zostało jeszcze trzydzieści dni, ale ja mogę cię umieścić w szpitalu, załatwić papiery i wypuścić do domu w ciągu paru godzin. No, a jeżeli uważasz się jeszcze za żołnierza, to czeka cię okropna kara…
W koszarach zapadła absolutna cisza.
– Zbieram twardzieli do prawdziwej akcji, a ciebie nie wezmę.
Sałymon z obrazy aż przysiadł.
– Jak to nie weźmiecie? Mnie? Nie weźmiecie?
– Nie wezmę.
Sałymon dyszał ciężko, zabrakło mu słów.
– Wszystkich weźmiecie, a mnie, Sałymona, nie?
– Wszystkich wezmę, a ty zostaniesz tutaj.
– Nie macie prawa! – ryknął Sałymon, z góry wiedząc, że Zubrow ma prawo, i widząc, że wpadł, zwrócił się do przyjaciół i wielbicieli: – No, co to ma znaczyć? To bezprawie! Żadnej ochrony przed oficerską samowolą!
Nie doczekał się jednak poparcia. Koledzy mu nawet współczuli, ale jednocześnie zdawali sobie sprawę, że Sałymon obraził pułkownika – nieważne, że nie wiedział o jego obecności – a więc musi zapłacić hańbą, która jest gorsza od śmierci.
– Towarzyszu pułkowniku – zmienił ton Sałymon – przecież pamiętacie, jakeśmy razem na granicy tureckiej…
– Pamiętam.
– I nie weźmiecie mnie?
– Nie wezmę.
– A jak bym mógł odkupić swoją winę? Jestem gotów przejść przez szpaler – niech mi dadzą dwieście wyciorów.
– Wziąłbym cię może, Sałymon, ale jaki z ciebie żołnierz? Roztyłeś się. Ręki też już nie masz takiej pewnej.
– Ja? – Ty.
– No to udowodnię.
– Udowodnij.
– Dawać mi tu saperkę!
Ktoś pognał przejściem i w te pędy położył przed Sałymonem naręcze saperek.
– Gdzie walnąć, towarzyszu pułkowniku? Zubrow omiótł wzrokiem salę kompanii. Chyba nic się nie nadaje. Wszystko porżnięte, porąbane, pocięte siekierami i saperkami.
– O, tutaj.
Rezerwiści ucichli. Odsunęli się od wskazanego celu. Nie wiedzą: Zubrow żartuje czy chce wypróbować polityczną czujność.
– Tutaj – powtórzył Zubrow, wskazując jedyny nadający się do sprawdzianu i nieuszkodzony cel – czerwoną tablicę z portretami dwunastu przywódców.
Sałymon obrócił saperkę w rękach, przymierzając się i popatrując z ukosa na Zubrowa: mówi poważnie czy żartuje? Ale Zubrow odwrócił się od niego i patrzył na czerwoną tablicę. Sałymon wzruszył ramionami, jakby chciał się usprawiedliwić i powiedzieć: cóż, jak sobie życzycie. Po czym cisnął pierwszą saperką, trafiając w portret łysego wodza.
– Doskonale – pochwalił Zubrow. – Dalej.
I Sałymon, już nie tracąc czasu, zaczął rzucać saperkami. Rzucał daleko. Nie każdy by tak potrafił. Parę razy chybił, ale zaraz poprawiał drugą saperką. Rzucił tak z piętnaście sztuk i porąbał wszystkich wodzów.
– Świetnie, świetnie. Zostało w tobie jeszcze trochę ikry. Niczego nie obiecuję. Ale zobaczę. Daję ci na próbę trzy dni. Ze wszystkich rezerwistów trzynastej kompanii sformujesz nowy batalion. Ludzi wystarczy. A braki uzupełnimy zawodowymi z kompanii sztabowej i najlepszymi chłopakami z całej brygady. Nowy batalion będzie miał nietypową organizację – dowództwo i sztab, żadnych kompanii. Ma w nim być dziewięć plutonów po dwudziestu ludzi w każdym i pododdziały zabezpieczenia: łączność, saperzy, kierowcy, remontowcy, kuchnia i tak dalej. Z rozkazu ministra obrony batalion nie otrzyma numeru, ale nazwę „Złoty”. I masz ten batalion sformować z najsilniejszych i najlepszych ludzi.
Pod spojrzeniem Zubrowa Sałymon wyprężył się i trzasnął obcasami, a za jego przykładem stanęli na baczność wszyscy bez żadnej komendy.
– Szeregowy Sałymon!
– Jestem!
– Mianuję was tymczasowo szefem batalionu Specnazu w stopniu kaprala, z podporządkowaniem całego składu osobowego szeregowych i młodszych podoficerów.
– Ku chwale ojczyzny! – wrzasnął Sałymon.
– Kapralu Sałymon! Doprowadzić batalion do stanu gotowości bojowej!
– Tak jest!
– Regulaminy jeszcze pamiętasz?
– Tak jest!
– No to zrób naszym chłopcom szkolenie, bo się nudzą.
– Kiedy mam zacząć?
– Natychmiast.