77856.fb2
Czerkasy! – wrzasnął obserwator, wskazując automatem pusty step.
– Czego się drzesz?
– O, tam patrzcie! – z miną Kolumba odparł obserwator. Dopiero wtedy do sceptyków dotarło: pół horyzontu przesłaniała jadowicie zielona chmura.
– Czerkasy! – radośnie podchwycili wszyscy. – Czerkasy!
– Patrz, jaka mądra jest natura – zachwycał się Dracz. – Kombinat pierdyknął przeszło miesiąc temu, a chmura, patrz, ciągle stoi, nie rozpływa się! – I radośnie przyłączył się do ogólnego wrzasku: – Czerkasy!
Nawet koła zastukotały weselej i spoza horyzontu wypłynęły szkielety wież kombinatu chemicznego, różnokolorowe dżdżownice wywróconych kominów, a wszystko oczywiście przyprószone zielonym pyłem. Potem wyłoniły się wieże strażnicze, nieodmiennie towarzyszące każdej wielkiej budowie. Ale i one pokryte są teraz pyłem i oczu podróżnego nie cieszą już zawadiackie sylwetki wartowników w szynelach.
Nie ma nikogo. Z rzadka tylko w którymś z opuszczonych domów otworzy się okno i wyjrzy nie wiadomo kto: dziecko, staruszka czy dorosły mężczyzna. W maskach przeciwgazowych trudno rozpoznać. Zubrow chciał już wydać rozkaz, żeby w eszelonie nałożono maski, ale chmura się właśnie przerzedziła. A więc minęli najbardziej niebezpieczną strefę. Pociąg przeturkotał przez opuszczony dworzec, minął parowozownię i objeżdża miasto.
Batalion czeka.
Tu trzeba przekroczyć Dniepr. Przejadą przez Dniepr pod Czerkasami – i jutro już będą w Moskwie, na Dworcu Kijowskim. Tam Zubrowa i oficerów czeka nagroda za wykonanie odpowiedzialnego zadania, żołnierzy – upragnione przejście do cywila. A Rossa… No cóż, to już postanowi zwierzchność, ale on sam myśli, że wreszcie przekaże mydło i przez parę dni po prostu będzie odpoczywał, powłóczy się po Moskwie, a potem zajmie się interesami.
A dziewczyny? Ha, wystarczy z dworca przejść przez most – i już plac Smoleński, Sadowoje Kolco, kulturalnie i bezpiecznie, żadnych ostapieńców. Możesz zabajerować obcokrajowca, żeby się z tobą chajtnął i zabrał na Zachód, możesz poderwać moskwianina, żeby ci załatwił stołeczny meldunek, a w najgorszym razie znajdziesz sobie jakieś łóżko w hotelu robotniczym… ale to już ponura perspektywa, po co o tym myśleć. Wszystko będzie wspaniale – byle tylko sforsować Dniepr.
Objechali miasto i pociąg zaczął zjeżdżać ze wzgórza. Przemknęła Sosnowka i park dębowy, już widać Dniepr. A raczej to, w co go zamieniono, stawiając zaporę. Dracz, któremu na każdy przejaw niegospodarności serce się ściskało, nie zdążył nawet życzyć nagłej choroby tym, którzy tak splugawili wielką rzekę – kiedy eszelon stanął. Dalej wszystkie tory były zapchane wagonami i lokomotywami.
Dracz natychmiast zapomniał o ekologii, Zubrow aż gwizdnął. Nawet stąd widać, że niektóre wagony się wykoleiły, lokomotywy stoją martwe. Co się stało, do jasnej cholery? Nie da się przejechać, to jasne. Zubrow patrzy na Brusnikina – ten wzrusza ramionami. Dracz też nie ma żadnego pomysłu. Diabli wiedzą, co robić w takiej sytuacji.
– Dwa GAZ-y-166, jeden z lewej strony torów, drugi z prawej – wyładować!
Leciutkie pojazdy sfrunęły w dół, niczym szalupy z krążownika.
– Utrzymywać stałą łączność! – ryknął Zubrow.
– Tak jest! – odpowiedzieli unisono dowódcy wozów. Eszelon czeka. Dwa zwinne gaziki ruszają naprzód, w kierunku mostu.
– Obie grupy zwiadowcze – do mnie! – rzucił Zubrow do mikrofonu, gryząc ołówek. – BMD* [*BMD – Bojewaja maszyna diesantnika – gąsienicowy wóz bojowy przeznaczony dla wojsk powietrznodesantowych] wyładować!
Opuszczono BMD na ziemię.
– Fiedia!
– Tak jest! – ryknął z kabiny radiowej Fiedia.
– Zastąpisz mnie!
– Rozkaz!
– Jak myślisz, Dracz, wystarczy nam jeden BMD i dwa gaziki?
– A co?
– No więc, ja pojadę główną ulicą. Prościutko do komitetu obwodowego. Z lewej strony spoko: tam jest rzeka. A ty ruszaj równoległą z prawej. Mamy dwa cele: komitet albo sztab dywizji. Tylko tam możemy uzyskać pomoc. Może odblokują przeprawę, albo może w dywizji mają most pontonowy. Wszystko jasne?
– Jasne.
– No to ruszaj. Jeżeli usłyszysz strzelaninę, chcę dostać wsparcie.
– Tak jest…
Zubrow rozpoczynał służbę właśnie w tym mieście. W tej samej 41. Dywizji Pancernej Gwardii. W batalionie zwiadu. Jako dowódca grupy zwiadu dalekiego zasięgu. Teraz przypomniała mu się nie wiadomo czemu rzeka Roś, od której, według legendy, wzięła swą nazwę Ruś. I opowieści tutejszych mieszkańców o tym, że Czerkasy są starsze niż Kijów i że klimat był tu chyba najlepszy na Ziemi, i gleba też. Chcesz – to uprawiaj zboże, chcesz, zajmuj się rybołówstwem, chcesz – poluj w dąbrowach… Ludzie chcieli i zabrali się do pracy, i z tego raju wzięła swój początek cała Ruś.
Jedzie gazik niekończącą się, prostą jak drut drogą, wzbija kurz. Zielonkawy. Niegdyś wesołe miasto wygląda jak wymarłe i Zubrow zaczyna mieć wątpliwości co do swej decyzji. Są tu tylko on i kierowca Czyrwa Lider, nikogo więcej. Choć, co prawda, sąsiednią ulicą jedzie jeszcze jeden gazik i BMD. Są tam i Dracz, i Sałymon, i jeszcze trzech czy czterech niezawodnych chłopaków.
Obok przesuwają się puste domki. Zabudowa zrobiła się gęstsza. Budynki wyższe. Minęli pocztę i otworzył się przed nimi widok na główny miejski płac. Oto granitowy Lenin z odtłuczoną głową, biały budynek komitetu i nareszcie ludzie. A właściwie nie ludzie, tylko rycząca tłuszcza. Huk i łoskot. Szturm, bardziej zaciekły niż atak na Pałac Zimowy. Z okien komitetu wydobywa się dym, słychać strzelaninę. Tłum rozszarpuje komunistów na strzępy. Niedobrze. Komuniści zasłużyli wprawdzie po stokroć na karę śmierci – ale po cóż im wyrywać nogi i inne części ciała, skoro można ich po prostu humanitarnie powywieszać na latarniach?
Zubrow ryknął głośno, ale go nie usłyszano. Tłum ogarnęło szaleństwo. Twarze szare, nawet trochę zielonkawe, nie daj Boże, żeby się coś takiego przyśniło! Nie sposób się przedrzeć do środka, w ten ludzki wir, gdzie jest najciekawiej, gdzie dokonuje się historia, na razie przez nikogo niepowstrzymana.
Zubrow zaklął siarczyście i szarpnął drzwiczki. Czyrwa Lider z tych przekleństw wyłowił tylko polecenie, że ma czekać na powrót dowódcy. Gazikiem w żaden sposób nie wdarłby się w środek tłuszczy.
Zubrow rozpycha tłoczących się ludzi, sam też zbiera szturchańce. Im większy ścisk, tym gorzej. Rozdzierają partyjnych działaczy. Rozbijają im czaszki o asfalt. Dookoła bryzgi mózgu i krwawe strzępy. A z budynku komitetu wywlekają wciąż nowych: jednych pod ręce, innych za nogi. Ci ostatni cierpią krócej: schody są wysokie, zdążą rozbić głowy, zanim dotrą na miejsce głównej kaźni.
– Ach, ty skurwielu! Dziecko mi umarło przez ten wasz kombinat!
– Kto moich synów powsadzał do łagrów, ty draniu?!
– Całymi latami wysiadywałem pod twoim gabinetem, prosiłem o mieszkanie, a tyś na mnie nawet nie spojrzał! To teraz spójrz, ścierwo, ostatni raz!
– A przez ciebie, gnoju, ile skrobanek musiały dziewczyny z bursy robić? Kto wydał zarządzenie, żeby kobiet z dziećmi nie przyjmować?! Dajcie mi go, ludzie, niech go dostanę w swoje ręce! Za moją nienarodzoną córeczkę!
Przywlekli dziewczynkę w szkolnym mundurku. I już się ku niej wyciągają chciwe ręce. Zdzierają z niej wszystko. Rączyny szczuplutkie, usta już okrwawione, szyjka wygięta do tyłu…
Zubrow nie wytrzymał. Rzucił się w tym kierunku, roztrącając ludzi – i widzi, że dziewczynkę już przyciskają do ziemi, ściągają jej z pupy ostatni strzępek odzieży. Każdy chce się ponaigrawać. Co kogo obchodzi – czy jest winna, czy nie? Przecież ich dzieci, zatrute chemią, też w niczym nie zawiniły!
Zubrow chwycił dziewczynkę za rękę, ale za drugą odciąga ją od niego tłum, i w mordę Zubrowa, i w mordę…
– Do kolejki! W kolejce stań, zarazo! Obwiesił się gwiazdkami, patrzcie go, oficer, a nie chce stać w kolejce!
Zubrow zainkasował cios kolbą po głowie, drugi cios w zęby. Ma co prawda na plecach automat, a za pasem pistolet, ale nie zdoła ich wyciągnąć w takim ścisku, zjedna ręką zajętą – trzyma dziewczynkę. Zresztą i tak nie mógłby strzelać w tym tłumie: rozszarpaliby go. Tutaj każdy też ma automat na ramieniu. Zubrow przycisnął do siebie dziewczynkę – może już nieżywą – i nagle zrozumiał, że nadszedł jego koniec. Nie ma już ani komitetu, ani sztabu dywizji, ani samej dywizji. Nikt mu nie pomoże. A Czyrwa Lider został daleko, aż na tamtym rogu. Nie widać go, a i on nie widzi Zubrowa. I nie można dać sygnału.
Zajechał komuś pięścią między oczy, kopnął kogoś w krocze, sam dostał w szczękę – i zrozumiał: to koniec. Szkoda, że nie ma Sałymona z saperką, szkoda, że Dracza gdzieś tam nosi. I życia szkoda – ale z drugiej strony – zakończy się ono jak należy, jak przystało oficerowi!
Dracz gna sąsiednią ulicą, pierś do przodu, nosem rozcina powietrze. BMD ryczy. Małe to, ale silne. Bojowego obrazu dopełnia gazik. Łoskocze minikolumna po pustych ulicach. A ileż tu wszelkiego dobra! Z każdego sadu gałęzie drzew morelowych zwieszają się na ulicę, owoce już dojrzały. Szkoda tylko, że wszystko pokrywa warstwa trującej zieleni! Tymi morelami i gruszkami można karmić tylko wrogów ludu. A jakże chłop ma minąć obojętnie całe to bogactwo, niczego nie zabierając? Kartofli po warzywnikach też zatrzęsienie i kukurydza już dojrzała. Ech, ugotowałby człek z dziesięć kolb i zapił gorzałką. Tyle wszędzie tego dobra… Jakaż to bogata ziemia! I wszystko skażone!
– Kierowca! Stój, kurde!
– Co się stało?
– Pociągnij nosem! No? Czym pachnie?
– Tytoniem.
– No właśnie, tytoniem! Już od trzech przecznic tak pachnie! Co to może oznaczać? Plutonowy Szabla?
– To może oznaczać, że tytoń jest pachnący!
– Plutonowy Sałymon?
– To oznacza, że w tym mieście nie tylko lubią wypić, ale i popalić!
– Szeregowy Żmija! Test dla zwiadowcy na inteligencję: co to może oznaczać?
– Tylko to, towarzyszu kapitanie, że jest tu pod dostatkiem papierosów!
– Słusznie, diabelskie nasienie! Tu są zakłady tytoniowe! Widziałeś napis na paczkach papierosów „Prima” – „Zakłady Tytoniowe Czerkasy”? No, to w prawo zwrot! Sałymon za mną! Żmija – utrzymuj łączność, nie przegap sygnału Zubrowa! Szabla! Odbieraj skrzynki!
– Że też takiej fabryki nikt jeszcze nie ograbił?
– Ależ ograbili, tak jak wszystko inne! A cały Związek Radziecki – pomyśl: trzeba było siedemdziesięciu lat, żeby wszystko rozkraść! Nieś, Sałymon!
– Towarzyszu kapitanie, ale skrzynki są całe w tym zielonym paskudztwie!
– To wyciągaj ze spodu! Pył osiada tylko na wierzchu! Pod spodem są czyściutkie, a poza tym hermetycznie opakowane!
– Dziwne, że jeszcze nie ma sygnału od dowódcy…
– Ładuj, ładuj! Skoro sygnału nie ma – to znaczy, że u niego wszystko w porządku. Mamy i łączność radiową, i pułkownik może wystrzelić niebieską racę, i huknąć z automatu. Skoro jest cicho, to ładuj, ładuj! Dowódca nam za to podziękuje!
– Nie, towarzyszu kapitanie, wy tu ładujcie, a ja sprawdzę co u dowódcy.
– Stój, Sałymon, masz słuchać moich rozkazów! Ale Sałymon już wskoczył do gazika, spychając
Żmiję na miejsce kierowcy. Pogroził mu potężną pięścią, tak że Żmija od razu przestał mieć wątpliwości, czyje rozkazy wypełniać: kapitana czy plutonowego. GAZ-166 ryknął silnikiem i zniknął za zakrętem w kłębach spalin.
Sałymon gna ulicą i czuje w głębi duszy, że dzieje się coś złego. Trafiają się pojedynczy przechodnie, ale jacyś rozgorączkowani, każdy ma w oczach iskrę szaleństwa. I Sałymon już czuje, że Zubrow jest nie gdzie indziej, tylko w samym środku bijatyki.
– Rozejść się, no! – Sałymon rozgarnia tłum na prawo i na lewo. Prze naprzód jak arktyczny lodołamacz. Saperką kręci nad głową, niby wirnikiem helikoptera. Jest dowódca! Jest!!
– Rozejść się, bo zatłukę! – I Sałymon tłucze. Złapał Zubrowa i wywleka go z tłumu. A Żubrów ciągnie za sobą jakąś dziewuchę.
– Towarzyszu pułkowniku, zostawcie ją!
Ale pułkownik nie reaguje. Jakby mu rozum odebrało.
Cóż było robić, Sałymon wyciągnął z tłumu oboje. Oto Żmija z samochodem, a tam Czyrwa Lider z drugim. – Skaczemy do najbliższego! – Sałymon z Zubrowem skoczyli do gazika, wciągnęli dziewczynę. Żmija natychmiast przycisnął do dechy. Teraz można nawet strzelić. Sałymon posyła długą serię w kierunku zbiegowiska. Oczywiście nie po głowach, ale trochę wyżej. Szkoda ludzi ranić: bądź co bądź zajęci są słuszną sprawą, szturmują komitet. Oczywiście trochę przeginają – ale przecież tyle lat cierpieli! Ech, w innych układach Sałymon sam z przyjemnością wziąłby w tym udział. Kto mamę i tatę mu wykończył, kto w domu dziecka wymawiał mu każdy kęs?
Ale z drugiej strony nie można się przecież odgrywać na dzieciach! Sałymon spojrzał na dziewuchę, którą Zubrow wciąż jeszcze trzymał za ramię – ależ to nie dziewucha! Jak kocię trzymane za skórkę zwisa na rękach dowódcy dzieciak płci żeńskiej. Żeby się stała dziewczyną, musi minąć jeszcze ze trzy lata. Sałymon zdjął kurtkę i owinął nią dzieciaka jak pieluchą: żeby nie siedziała goła przy chłopach.
– Sałymon! – odezwał się wreszcie Zubrow.
– Słucham, towarzyszu pułkowniku!
– Dawaj łączność.
– Jest łączność.
– Brusnikin, Brusnikin! Słyszysz, tu Zubrow!
– Słyszę!
– Wyślij nam naprzeciw parę plutonów!
– Tak jest!
– Połącz się z Draczem, opierdol go w moim imieniu i niech osłania mi tyły. Ma, łobuz, pancerz i siłę ogniową.
– Tak jest.
– Co tam u ciebie?
– Bronimy się, towarzyszu pułkowniku.
– Tego jeszcze brakowało! Przed kim?
– A pchają się tu jacyś; widocznie spodobał im się nasz pociąg.
W oddali kilka razy wystrzeliła armata czołgowa, jakby na dowód, że toczy się tam poważny bój.
– Brusnikin!
– Jestem!
– Nie stój w miejscu! Manewruj! Utrudniaj im celowanie.
– Zrozumiałem.
– Nie odjeżdżaj za daleko i trzymaj w pogotowiu lekarza.
– Nie mamy lekarza, towarzyszu pułkowniku. Dostał serię na wylot. Trzy otwory wlotowe – trzy wylotowe. Odbiór.
Ale nie było czasu na dalszą rozmowę: z wyciem i gwizdem gnały za nimi taczanki, rowery, stare motocykle i nawet sędziwy transporter opancerzony BTR-152.
– Żmija, gaz do dechy!
Żmija dodał gazu. Ale i tak już wiedzieli, że udało im się uciec. Sałymon, nie posiadając się z radości, zapytał:
– A czemu pan taki blady, towarzyszu pułkowniku?
– Popatrz lepiej na siebie!
Eszelon ruszył do tyłu natychmiast, jak tylko przyjechały wszystkie trzy pojazdy. Było jasne, że w tym miejscu nie uda się przedrzeć, trzeba jechać przez Rostów. Ładunek był nieuszkodzony. Amerykanin też. Wedle relacji Brusnikina trzymał się doskonale: nie wpadł w panikę i nie pętał się pod nogami. Tylne wagony nie ucierpiały wcale: przeciwnik atakował z przodu. Zabitych i rannych liczono już w czasie jazdy.
Ciężkiemu eszelonowi trudno jest jechać tyłem. Znów na horyzoncie ukazują się, jeszcze niedawno buchające smrodliwym dymem, a teraz martwe kominy kombinatu. Przepływają spokojnie budynki fabryczne, rachityczne drzewka, chruszczowowskie czteropiętrowe bloki i znów zabudowania fabryczne. Kawałek urwanej liny zgrzyta na wietrze o metalowy bok zardzewiałego zbiornika. Wiatr pędzi po stepie słupy pyłu. Kopeć, dym, smród, beznadzieja.
– Mówi Pierwszy. Do wszystkich dowódców pododdziałów. Sprawdzić wagony. Zameldować o stratach. Pluton kolejowy?…
– Lokomotywa i cysterna w porządku. Na pancerzu tylko wgniecenia. Zużycie amunicji – sześć pocisków 125 mm i osiemset dziewięćdziesiąt pięć 23 mm z Szyłki. Jeden zabity – dowódca pierwszej wieży. Trzech rannych: celowniczy pierwszej wieży i dwóch kolejarzy.
– Że kolejarze, to zrozumiałe. Ale w jaki sposób dostali ci w wieży?
– Wychylili się z włazów, żeby popatrzeć na efekty swojej roboty.
– Sałymon!
– Jestem!
– Wybierzesz z plutonu dziewiątego paru sensownych chłopaków do pierwszej wieży. Niech ćwiczą dzień i noc. Żeby się nauczyli!
– Tak jest.
– Pluton saperów?
– Strat nie ma.
– Pluton łączności?
– Kilka pogiętych anten. Naprawiamy.
– Pluton transportowy?
– Trzech zabitych, siedmiu rannych. Oba BMD i dziewięć GAZ-ów-166 w porządku. BMD ładowano z trudem. Wszystkie straty w ludziach ponieśliśmy przy załadunku. Jeden GAZ-166 silnie uszkodzony, pozostawiliśmy na nasypie. Nie było sensu ani czasu go załadowywać.
– Słusznie. Oddział zabezpieczenia?
– Zabity lekarz i trzech sanitariuszy. Próbowali ratować kolejarzy, ale w tych stronach nie respektuje się opasek z czerwonym krzyżem.
– Plutony bojowe? Pierwszy? Drugi? Trzeci?… Dziewiąty?
– Strat nie ma. Nie ma. Nie ma. Nie ma…
– Batalion! Mieliśmy dziś sporo szczęścia. W tym parowie starczyło rzucić na tory za pociągiem jedną wiązkę granatów, a potem cały batalion spalić miotaczami ognia. Udało nam się. Wszyscy spisali się dobrze. Dowódcy pododdziałów przedstawią do wieczora listy tych, którzy się wyróżnili. Ja widziałem w walce tylko kilku ludzi. Tych, których należy ukarać, ukarzę. Nagradzam plutonowego Sałymona. Plutonowy Sałymon!
– Jestem! – szczeknął głośnik
– Za inicjatywę i odwagę, za uratowanie życia dowódcy wyrażam wdzięczność i nadaję wam stopień sierżanta!
– Ku chwale ojczyzny!
– Przez tyle lat służby żadnego awansu, a teraz w ciągu tygodnia od razu trzy. Ej, Sałymon, jeszcze zostaniesz generałem!
– Ku chwale ojczyzny!
– Batalion! Przed dworcem się zatrzymamy. Plutony z numerami parzystymi osłaniają prawą stronę eszelonu. Plutony z nieparzystymi – lewą. Rozczepić eszelon. Lokomotywę przetoczyć na tył. Wagon artyleryjski – na obrotnicę i ustawić przed lokomotywą. Potem całkowicie przeformować skład: platformy z BMD i gazikami mają znaleźć się na samym końcu. Obydwa BMD obłożyć workami z piaskiem; będziemy się starać w miarę możności nie ruszać ich z platform: użyjemy ich jako stałych punktów ogniowych. Są pytania?
– Nie ma.
– Zbliżamy się do stacji. Batalion – gotowość bojowa!
Dracz ma mnóstwo roboty. I ó tym pamiętać, i to zrobić, i tamtego dopilnować, i owego nie przegapić. Biega po wagonach, krzyczy, wymyśla, beszta, podpowiada. Ale w każdej spokojniejszej chwili przypomina sobie, że nie został jeszcze ukarany.
Dobrze jest służyć pod głupim przełożonym, takim, który nie zna się na psychologii. Zawinisz – i głupi dowódca zaraz reaguje. Dostajesz po uszach i od razu ci lżej. A kiedy jeszcze głupi dowódca zaczyna wrzeszczeć, to można i odszczeknąć. Ale jak człowiek trafi pod komendę takiego Zubrowa – to męka. Dracz już parę razy stawał na drodze dowódcy, chciałby się jak najszybciej dowiedzieć, jak go Zubrow ukarze – żeby się nie dręczyć niepewnością. Ale Zubrow zna się co nieco na psychologii. Nie wymierza kary i już nie krzyczy. Przechodzi obok, jakby nie dostrzegał, ten więc musi odskakiwać, pozostawać w cieniu.
Dracz długo się tak męczył, wreszcie nie wytrzymał i zastukał do drzwi dowódcy.
– Można wejść, towarzyszu pułkowniku?
– No, wejdź.
Dracz przestępuje w progu z nogi na nogę, nie wie, jak zacząć, ale Zubrow też milczy.
– Ukarzcie mnie, towarzyszu pułkowniku…
– Za co?
– Poniosło mnie w tej cholernej fabryce…
– Jak mam cię ukarać?
– Rozstrzelajcie mnie, towarzyszu pułkowniku – mówi Dracz i myśli: co za przebiegły lis! Każe mi samemu wybierać karę, a łagodnej wybrać nie wypada…
– No dobra, Wania, chytrus z ciebie, widzę, że nie uda mi się ciebie przechytrzyć. Gdybyś poprosił o naganę, to bym cię rozstrzelał. A skoro prosisz o rozstrzelanie, to nie wypada mi cię nawet objechać. Wsadzić cię do aresztu nie ma gdzie. Trzymać w przedziale w areszcie domowym też mi nie na rękę, bo kto cię zastąpi na twoim stanowisku? Zrobimy więc tak: warto, żebyś zrzucił parę kilo, widzę, że dziewczyny na ciebie zerkają. Zatem dla twojego własnego dobra wymierzam ci karę trzech dni leczniczej głodówki.
– Tak jest, dziesięć dni leczniczej głodówki! Proszę pozwolić się odmeldować.
– Możesz odejść!